Odkrywając tajemnice kultowego kosmicznego uniwersum i poszukując nowych światów, na których poznawaliśmy obce cywilizacje, praktycznie zawsze doświadczaliśmy tego z perspektywy mostka kapitańskiego. Oddychaliśmy tym samym powietrzem co najwyżsi oficerowie i czuliśmy dreszczyk podejmowanych przez nich decyzji lub razem z nimi staraliśmy się rozgryźć trudne dylematy. Jednak statek (czy stacja kosmiczna) to nie tylko mózg i serce, lecz także rozliczne naczynia krwionośne, przez które przepływa krew. Tym dla ogromnych statków Federacji są szarzy załoganci, pracujący na niższych pokładach i odwalający mozolną robotę, która z pewnością nie przynosi chwały, ale bez której organizacja by nie istniała.
To właśnie o tego typu pracownikach niższego szczebla traktuje "Star Trek: Lower Decks", czyli nowa animacja osadzona w klasycznym uniwersum. Skupia się ona na czterech bohaterach. Chorobliwie ambitnym i podręcznikowym, ale przy okazji będącym typowym włazidupem Boimlerze. Utalentowanej, lecz charakteryzującej się skrajnym oportunizmem Mariner. Sympatycznym i pracowitym Rutherfordzie, który jednak przez ciągłe majstrowanie w swoim implancie ma trudności z przystosowaniem się do otaczającej go rzeczywistości. No i jeszcze Tendi, która tryska takim entuzjazmem i słodko pierdzeniem, że przy bliższym poznaniu większość załogantów ma jej dość. Biorąc pod uwagę, że cała ta menażeria charakterów znajduje się na statku, specjalizującym się w "drugich kontaktach" i znanym z tego, że sprząta syf po innych jednostkach, jest doskonałym motywem wyjściowym do komediowych wstawek czy nieszablonowych przemyśleń. Choćby o tym, że cały ten idealizm Gwiezdnej Floty może faktycznie poszedł dawno w krzaki, więc jest gówno warty.
Błąd! Choć serial dość często mruga okiem w kierunku hardcorowych fanów uniwersum i czyni słodkie aluzje, które załapią tylko pasjonaci od lat ekscytujący się tym cyklem, mający na koncie kilkaset obejrzanych odcinków, to często zawodzi tam, gdzie powinien punktować. Ani on specjalnie mądry, ani wybitnie zabawny, ani jakoś wyjątkowo ekscytujący. Generalnie trudno mi komukolwiek go polecić – ortodoksyjni fani będą wkurzali się na oburzające decyzje i częste chodzenie na skróty, świeżaki natomiast nie znajdą tutaj niczego ciekawego, czego nie widzieliby w innych animacjach osadzonych w klimatach sci-fi. Dorośli będą przeciągle ziewać i kręcić nosem na pewną wtórność, młodsi nie będą mogli zasiąść przed ekranem z racji krwi, wulgaryzmów i żartów ocierających się o klozetowy humor.
Poza tym seanse "Lower Decks" wzbudzały u mnie cykliczny dysonans poznawczy. No, bo jak to możliwe, że twórcy, którzy doskonale orientują się w mitologii tego świata, potrafią w nim sprawnie operować i ewidentnie widać, że odrobili tu pracę domową, podcierają sobie tyłek pewnymi nienaruszalnymi aksjomatami? Złośliwością? Rozumiem, że chciano pojechać po bandzie i wyśmiać wszystko jak leci, ale pewnych ram trzeba się jednak trzymać, bo inaczej popadamy w żenadę, a cała para idzie w gwizdek. Z jednej strony sprytnie odkurzamy tak zapomnianych kozaków jak Roga Danar i celnie wyśmiewamy wyświechtany motyw z manią kapitana Kirka na punkcie włóczni z "Oryginalnej Serii". Z drugiej – mostek kapitański USS Cerritos to banda trudnych do polubienia dupków, którzy w zależności od nastroju zachowują się irracjonalnie i niezgodnie z zasadami Floty. Na czele z totalnie irytującą Panią Kapitan, która całego ducha i etykę "Star Treka" traktuje jak szmatę (jak można mówić o swoim młodszym załogancie, że jest totalnie bezużyteczny dla statku?). No i sam koncept postaci Mariner – doskonale rozumiem, że chciano ukazać tutaj buntowniczkę, naginającą sztywne reguły i biurokratyczne zasady, ale ktoś z takim nastawieniem, a także brakiem poszanowania dla hierarchii, nie przekroczyłby nawet murów akademii, a co dopiero dostał angaż na statek. Jeżeli chciano ukazać niedole załogantów w krzywym zwierciadle, to wyszło trochę słabo i totalnie nie trafia to w cel. Niestety, jest tego więcej – od zgryzów natury moralno-etycznej (mieszanie w genomie i klonowanie... dla zabawy?), po lekkomyślne narażenie na szwank niewinnych żyć, tylko po to, aby pokazać, kto ma większe jaja. Żenada.
Animacja też za często dociska gaz do dechy, pędząc z wątku do wątku, a dialogi wypowiadane są tu z prędkością serii karabinu maszynowego. Serio, na USS Cerritos panuje epidemia ADHD, a bohaterowie nierzadko zachowują się tak, jakby zażyli sporą dawkę amfetaminy (szczególnie Tendi). Akcja pędzi zbyt szybko, a załoganci radzą sobie z poważnymi kryzysami w ciągu 2-3 minut, co nie daje widzowi żadnego punktu zaczepienia i zaangażowania się w losy bohaterów. Kończy się na tym, że większość atrakcji, które widzimy na ekranie, przyjmujemy raczej na zimno.
Podczas całego sezonu ciągnie się więc za nami smród niewykorzystanych szans, bo "Lower Decks" mógł naprawdę świetnie punktować absurdy uniwersum i inteligentnie wbijać szpilę w napuszony klimat – rzecz jasna tam, gdzie to miało sens. Zamiast tego mamy typowy problem opierający się o konflikt pokoleń czy brak wzajemnego zrozumienia, czyli coś, co było maglowane już tyle razy, że ma już ewidentnie dość i prosi o rzucenie ręcznika. Humorystycznie serial też w sumie leży, bo jeżeli mam się śmiać z odbytniczych dowcipów i okazjonalnym rzuceniu kurwą czy skurwysynem, to jednak podziękuję. Od scenarzysty "Ricka i Morty'ego" oczekuję czegoś więcej – przynajmniej, aby te wulgarne klimaty miały jakiś szerszy kontekst.
Co mogę pochwalić? Zdecydowanie warstwę techniczną. Animacja trzyma naprawdę wysoki poziom, kreska jest ostra jak żyleta, a efekty i sceneria cieszą oko. Chwali się także dbałość o detale – stroje, technologia czy nawet interfejs użytkownika są zgodne z linią czasową, w jakiej operuje "Lower Decks". Coś, z czym taki "Discovery" miał cykliczne problemy.
Można także poklepać po plecach twórców polskiego dubbingu, bo o takowy postanowiła pokusić się platforma Amazon Prime. Rodzime głosy doskonale pasują do swoich angielskich odpowiedników i w absolutnie żadnym momencie nie uświadczymy tu zgrzytów, że któryś aktor odstaje od stawki czy jego barwa gryzie się z charakterem, który widzimy na ekranie. Jest to o tyle wielką sztuką, że twórcy animacji stworzyli modele bohaterów w oparciu o wizerunki prawdziwych aktorów – trzeba było więc dobrać głos nie tylko do maniery kreskówkowej postaci, ale też brzmienia poszczególnych artystów. No i jasne, można czasem kręcić nosem na przekład, że niektóre dowcipy i gry słów umykają, tym samym umierając na ołtarzu translacji, lecz nie oszukujmy się – było to nieuniknione. Pewnych rzeczy nie da się w satysfakcjonujący sposób przetłumaczyć, tym bardziej biorąc pod uwagę wspomnianą wcześniej dynamiczność dialogów.
Przez tekst przebija się rozczarowanie i nie da się ukryć, że takie uczucie towarzyszyło mi przez większość sezonu. Wiele obiecywałem sobie po "Lower Decks", a otrzymałem w sumie coś do bólu przeciętnego, miałkiego. Kilka perełek i uśmiechów w stronę oddanych fanów nie przykryje wad produkcji. Jedynym promyczkiem nadziei było to, że z odcinka na odcinek poziom delikatnie się podnosił. Pozostaje liczyć, że przy drugim sezonie twórcy wyciągną wnioski i serial wskoczy na odpowiednie tory. Oby.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz