Smocze kości

3 minuty czytania

Zacznijmy od tego, od czego prawie wszyscy zaczynają książkę – okładki. Muszę przyznać, że jest całkiem ładna, utrzymana w odcieniach brązu i złota, a wszelkie litery, z których składają się tytuł i nazwiska twórców, wytłoczono, więc książkę z przyjemnością bierze się do ręki. Jak w niewielu dziełach, które miałem okazję czytać, grafika jest powiązana z treścią. Patrzę i od razu wiem, że będzie o smokach i morzu.

Trochę gorzej sprawa ma się z tyłu, gdzie też jakiś niezależny publicysta ładuje coś od siebie, podkreślając ciekawe elementy i zdradzając co nieco z fabuły, byle tylko czytelnikowi włączyły się ślinianki. Jest w tym jakiś cel – jak obślinisz książkę w księgarni, musisz ją kupić. Jednak już po kilku stronach lektury dostrzegam spory błąd – mianowicie, przekręcone zostaje imię głównego boga bohatera. Niby nic, nie przekłamuje to fabuły, ale wywołuje refleksję: piszący czytał tę książkę czy tylko o niej słyszał?

Trudno, jakiś gryzipiórek walnął się, to nie przekreśla przecież książki? No nie, ona sama to robi. Z konsternacją przypominam sobie, że już czytałem książki tego tandemu. W końcu Margaret Weis i Tracy Hickman są autorami serii Dragonlance i trylogii Miecz mroku. Doskonale pamiętam, że ci autorzy mieli wielką wyobraźnię i z łatwością porywali mnie tworzonymi przez siebie światami. Niestety nie mogłem tego samego powiedzieć o stylu narracji i fabule. Tak jest i tutaj. "Smocze kości", pierwszy tom z nowego cyklu "Dragonships", przede wszystkim nie powalają akcją. Fakt, jak zwykle dostajemy barwne tło, wypełnione dziesiątkami legend i miejsc z nimi związanych, ale... Dobra, zacznijmy od początku.

Podczas lektury poznajemy losy dzielnego Skylana Ivorsona, osiemnastoletniego Wodza Wojennego Torgunów, jednego z vindraskich klanów. Jeżeli ktoś jest obeznany z klimatami nordyckimi, ma już przed oczami kalkę wikingów. I ma rację. Vindrasi żyją jak wikingowie, uprawiają ziemię i najeżdżają sąsiadów, by plądrować i grabić, palić i gwałcić, etc. Jak to w klimatach fantasy, gdzieś tu musi czaić się haczyk. Otóż wiele vindraskich klanów posiada tzw. smocze okręty, potężne dzięki drzemiącemu w nich smoczemu duchowi. Tak właściwie to smok drzemie nie w samym okręcie, ale w odłamku smoczej kości, która stanowi most pomiędzy światem niematerialnym i materialnym.

Ale, ale. Młody Skylan to wojownik w gorącej wodzie kąpany, w stylu tych, co najpierw biją, a potem zastanawiają się za co, w czym całkowicie różni się od swojego ojca, wodza wioski, i Garna, najdroższego przyjaciela. Wiara we własne możliwości i to, że jego bóg, Torval, nad nim czuwa, niejednokrotnie wpędza go w nieliche tarapaty. Nie zdradzając więcej niż tył okładki, powiem po prostu, że wszechświat to twór o dodatniej entropii i ciągle zachodzą w nim zmiany, nawet na platformie boskiej. Bogowie Vindrasów popadają w konflikt z innymi bogami i bez pomocy śmiertelników nie mogą go wygrać. Skylanowi nie pozostaje nic innego, jak odnaleźć pięć potężnych smoków Vektii, mających moc zniszczenia świata, a które na wieki uwięziono w ich kościach.

Tyle w teorii. Zapowiada się ciekawie? No to czas na kubeł zimnej wody. Przede wszystkim, główny bohater. Skylana po prostu nie da się lubić. Jest dobrym wojownikiem, ale strasznym tępakiem. Rozumiem, że niedoskonali bohaterowie są ciekawsi, ale to już przegięcie. Fakt, stara się być uczciwy, fakt, stara się szanować ojca i przyjaciół, gdy ich zdanie jest różne od jego własnego. Ale na palcach jednej ręki można naliczyć, ile razy naprawdę przyjął radę. Najważniejsze decyzje podejmuje pod wpływem chwili i praktycznie zawsze zawodzi.

To nie jedyny zgrzyt. Akcja jest leniwa. Pomiędzy kolejnymi wydarzeniami niejednokrotnie mijają tygodnie, bo gdzieś trzeba dopłynąć. Nie czuje się tego, że vindraski świat się wali, a na ludziach spoczywa odpowiedzialność za losy ich bogów. Dla porównania zarzucę Władcą Pierścieni. W 3 tomach stłoczono akcję z mniej więcej roku (nie licząc przerwy pomiędzy zniknięciem Bilba i opuszczeniem Shire przez Froda), a ja do samego końca lektury miałem wrażenie, że na podróży zeszły im lata. Tam akcja była intensywna, nie zwalniała, czasami jedynie rwała naprzód. W Smoczych kościach są momenty, w których akcja przyspiesza. Bitwa Torgunów z ogrami, pojedynek Skylana z Horgiem... właśnie, chociaż książka jest o Wodzu, mało w niej dowodzenia. Chociaż jest o wojowniku, mało jest walki. Po niewielkich zmianach, głównym bohaterem mógłby zostać syn bednarza.

Cóż jeszcze mogę wam rzec? Książka ma 700 stron, podzielonych na 4 części, a każda na kilka-kilkanaście rozdziałów. Czytanie męczyło. Przyznam się, że gdyby nie obowiązek napisania tej recenzji, rzuciłbym ją w cholerę jeszcze przed dotarciem do połowy. Nie poradzę, że zamiast cieszyć się lekturą, odliczałem strony do końca rozdziału. Na samym początku napisałem, że książkę przyjemnie bierze się do ręki. Ale przyjemniej się ją odkłada.

Dziękujemy wydawnictwu Rebis za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.

Ocena Game Exe
3
Ocena użytkowników
7.17 Średnia z 6 ocen
Twoja ocena

Komentarze

0
·
Właśnie skończyłem czytać i w sumie żałuję, że w porę nie powalczyłem o napisanie recenzji. Może przy okazji następnego tomu... Ale do rzeczy. Autor recenzji zaczął od okładki, zacznę i ja. Obrazek na niej jest całkiem całkiem, kobieta przypomina nawet Kate Beckinsale, ale... ma włosy. Czytałem uważnie - poza Treią była tylko jedna kobieta, praktycznie łysa. Skąd te włosy? Jednak Treia? Jej strój jakoś nie pasuje mi do kapłanki, podobnie jak postawa i miejsce - wszak stoi na dziobie. To poiwnna być Aylaen, obok Garn no i Skylan. Problem jednak w tym, iż te tłoczenia i to coś złotego na nich po prostu się... ściera. Nie mam już nazwiska jednego autora, tylko czekać jak ten sam los podzieli drugie no i tytuł. Fajny bajer, który się psuje, choć nie robiłem z książką nic niezwykłego, ot stała na półce lub leżała pomiędzy innymi pozycjami.

Główny bohater w istocie jest przygłupawy. Właściwie autorzy poszli na łatwiznę, bo dzięki temu stał się szablonowy i prosty w użyciu - nie słucha rad, walczy jak może, kocha całym sercem, ale... nienawidzi już zbyt skomplikowanie. Ogólnie większość postaci jest strasznie szablonowa - to prawdziwi wikingowie, wydaje się, że można było pokusić się o jakąś głębię. Pokazać więcej ich pragnień i opisać je lepiej.

Fabuła ma dziwne przestoje, o których wspomina recenzja. Wytłumaczono to przygotowaniami i trzymaniem się lądu podczas podróży, ale można było sobie te opisy darować i od razu przejść do rzeczy. W ten sposób autorzy uniknęliby krytyki w łatwy i strawny sposób.


Sama historia nie jest wymyślna, ale ma potencjał. Co prawda daleko jej do oryginalności, ale motyw walki bogów zawsze elektryzuje. Jak zwykle bogowie muszą polegać na ludziach, ale tutaj dokładniej pokazano dzielącą ich przepaść. Bogowie tutaj to nie potulne owieczki czekające na ratunek - i za to należy się plus. Dość historyjek, gdzie wielki wojownik, natchniony przez bogów, tłucze wrogów i doznaje chwały. Tu nie jest tak różowo a kłamstwo goni kłamstwo.

Najważniejsze to jednak potencjał książki. Ten niewątpliwie jest, czytało mi się tę pozycję przyjemnie i z zaciekawieniem czekałem na kolejne rozdziały.

Wracając na koniec do wydania - raz czy dwa wcięło spację, ale ogólnie jest dobrze. O błędach na tylnej stronie okładki Rang już wspominał.

Ocena, jak dla mnie, ciut za niska. Spokojnie można dać 6, mając przy tym na uwadze fakt, iż za grubą książkę płacimy tylko i aż blisko 40 złotych.

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...