Kiedy pomysłów braknie, pozostaje sięgnąć po "szczenięce lata".
Najnowsza powieść Andrzeja Sapkowskiego, "Rozdroże kruków", przenosi nas do początków Geralta w wiedźmińskim fachu. Historię zaczynamy od przygody Geralta z dezerterem, który był pierwszym potworem, jakiego białowłosy wiedźmin zgładził na swej drodze. Z konsekwencji tego porywu wynikły zaś wydarzenia, które stanowią główną fabułę książki.
W "Rozdrożu kruków" brakuje jakiejś specyficznej, że tak pozwolę to sobie nazwać, aury. Tej niezwykłości jaka towarzyszyła opowiadaniom i sadze. Sapkowski próbował ją miejscami wykrzesać, lecz bez powodzenia. Miał pomysł na opowieść, jednak przelanie jej na papier przerosło jego... chęci? Braku talentu nie sposób mu zarzucić, chyba że, nie oszukujmy się – również wiek dał o sobie znać, z całym szacunkiem dla wielkiego pisarza.
Czytając książkę odczuwałem że jej objętość wydłużono na każdy bodajże możliwy sposób, byle podciągnąć ją do tych niecałych trzystu stron. Pojawia się w niej mnóstwo dygresyjnych i mało ważnych opisów. Owszem, budują obraz świata przedstawionego, ale właściwie niewiele wnoszą. Sięgnięto nawet po bardzo desperackie metody "pompowania" tekstu poprzez rozmiar czcionki, odstępy między wierszami, oddzielanie rozdziałów i części rozdziałów oraz fragmenty epistolarne. Nawet humor bywał zaprzęgnięty w tym celu, by zwiększyć łączną liczbę znaków w tekście:
"Cały zaś drób, rozkosznie pachnący pieczenią i majerankiem, ważył, biorąc na oko, ze trzysta funtów. - Toto ma ze trzysta funtów – ocenił Rupert Mansfeld, margraf Marchii Dolnej. – Na oko biorąc."
Klasyczny cykl książkowy rzucał swemu czytelnikowi śmiałe wyzwanie, bawiąc się zarówno gatunkiem, jak i poruszając odważnie kwestie społeczne. Sięgając po "Rozdroże kruków" zastanawiałem się, czym tym razem Andrzej Sapkowski zaskoczy swoich czytelników. Wydaje mi się, że niczym. Tej "postmodernistycznej" – bo trzeba wiedzieć, że Sapkowski odcina się od tego określenia równie mocno, jak nie ostrzej, jak od łatki słowiańskiej fantastyki – zabawy nie uświadczymy chyba w ogóle. Co do przemyśleń autora, było to zaś odhaczanie binga. Przewija się coś o odmienności, zabobonach, aborcji i kobietach, nie wnosząc nic nowego. Wyraźnie zaznaczę, że nie polemizuję tutaj z treścią, a formą, która jest po prostu wtórna i miałka.
Kolejnym moim zarzutem wobec "Rozdroża kruków" jest w ogóle babranie się w przeszłości Geralta. Pozwolę sobie stwierdzić, że siedmioksiąg zawarł o tym jednak już wszystko, co powinniśmy wiedzieć. Wiele pozostawało niejasnym, niedopowiedzianym, ale współgrało to z tajemniczością Białego Wilka. Niechby wzorem "Sezonu Burz" eksploatowano jakieś jego poboczne przygody, zadania dodatkowe, jak też względem gier robi to też seria komiksowa od Dark Horse. Tymczasem górnolotnie powiem, że w "Rozdrożu kruków" pewne sacrum zmieniono w profanum. Znane nam we wzmiankach wydarzenia miały swoją aurę w tym właśnie, że szczegóły pozostawały w sferze domysłów. Tymczasem chluśnięto nam tym w najnowszej powieści w twarz. Dowiadujemy się, skąd imię Płotka dla konia, bądź dostajemy sugestię dlaczego Geralt mógł przyjąć miano "z Rivii".
Fabuła najnowszego Wiedźmina dzieje się niczym Deus ex machina. Geralt co i rusz wpada na kogoś, powiązanego z kimś, co wiedzie go do cudownego pchnięcia sprawy naprzód. Ktoś jest mu życzliwy, bo był życzliwy komuś, a nadto pomógł jeszcze innej postaci. Kaedwen to naprawdę nieliczny naród, a środowisko zleceniodawców jest wręcz hermetyczne. Zarazem młody wiedźmin od samego początku wydaje się być w centrum uwagi możnych i wpływowych. Kreacja postaci pojawiających się na kartach powieści jest po prostu słaba. Jest to wręcz paradoksalne, że szukając sposobu na nadmuchanie fabuły, Sapkowski nie rozwinął wątków pobocznych. Motyw poznanego na szlaku mentora, bo tym pewien jegomość właściwie dla Geralta się stał, ukazany został najwyżej dopuszczająco. Relacja z kapłankami nijaka, po prostu płaska. Timur Voronoff jest postacią zupełnie epizodyczną, podobnie jak burdel "Lorelei" w Spynham, a oba wątki miałyby potencjał. Nie potrafię wskazać z nowych postaci żadnej silnej i wyrazistej, takiej w starym dla Sapkowskiego stylu, że w przeciągu jednej strony książkowego żywota potrafiła wzbudzić całą paletę emocji.
Zakończenie to temat warty kolejnego, osobnego akapitu dla jego "uhonorowania". Jest ono po prostu liche i marne, sztuczne urwanie uczynione po prostu, dosadnie to stwierdzę, na odwal. Pamiętam doskonale, jak pięknie i wręcz poetycko potrafił Sapkowski kończyć swoje opowiadania, czy rozdziały w powieści, sposobem który chwytał czytelnika za serce, za duszę. Tutaj nawet zabrakło mocnego, puentującego całość zakończenia.
Dla formalności zaznaczę, że recenzję piszę jako wieloletni fan tego uniwersum. To nie jest tak, że czytało mi się źle tę książkę. Jednak oceniam powieść nie byle jaką, a plasującą się na głównej osi czasu fikcyjnego żywota Geralta z Rivii. Coś, czego nie można rozpatrywać w oderwaniu od całości. Jeśli zgodnie z zapowiedzią pojawi się nowy "Wiedźmin", sięgnę po niego z pewnością. Mam jednak nadzieję, że będzie on bardziej przemyślany. "Rozdroże kruków" jest nawet dobrą książką fantasy, ale słabym "Wiedźminem". Oceniam zaś w tej drugiej kategorii. I jest to nota, która szokuje mnie samego. Uczciwość jednak na inną nie pozwala.
Komentarze
Za mało. Pełna zgoda.
Korektorską manierą - "co i rusz" za błąd uchodzi, bez owego "i" obywać się powinno. Rozumiem jednak, że Ravn w Sapkowskiego się zapatrzył, Sapkowskiemu - styliście - uwierzył, bo tak tam stoi. A Sapkowski nie sprawdził. I takie "Rozdroże kruków".
Użytkownik Jezid dnia poniedziałek, 9 grudnia 2024, 23:31 napisał
Za mało. Pełna zgoda.
Korektorską manierą - "co i rusz" za błąd uchodzi, bez owego "i" obywać się powinno. Rozumiem jednak, że Ravn w Sapkowskiego się zapatrzył, Sapkowskiemu - styliście - uwierzył, bo tak tam stoi. A Sapkowski nie sprawdził. I takie "Rozdroże kruków".
Co i rusz jest formalnie błędem, ale tak powszechnym i w literaturze pięknej, że już w sumie zagościło w języku.
Co do Spynham no według mnie zaś to sytuacja przebłysku u Sapkowskiego, coś jak "a więc to tak pisałem tego wiedźmina trzydzieści lat temu!". Ale właśnie w kontekście całości książki odczułem to jako taki przebłysk, gdyby Spynham było trochę więcej, gdyby Zoe było trochę więcej, ale to było tak strasznie tokenowo wprowadzone, że nie poczuło się za bardzo miejsca i postaci. Albo może na tle całokształtu po prostu, dobrą sceną "przycięła" cała reszta.
Dodaj komentarz