Fragment książki

22 minuty czytania

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zawsze wrzeszczeli.

Kobieta zawyła, gdy pośliznęła się w błocie, gwałtownie odwracając głowę, żeby zobaczyć, czy ją dopędzam.

Dopędzałam.

Odzyskała równowagę i przyśpieszyła na twardej nawierzchni. Moje stopy muskały ziemię i pomimo krótkich nóg bez wysiłku zmniejszałam dzielącą nas odległość.

Szarpnęłam ją za ramię. Gdy próbowała wstać, dźwięk, który wyrwał się z jej ust, był bardziej zwierzęcy niż ludzki.

Nienawidzę wrzasku. Odczepiłam od pasa dwa komplety kajdanek, po czym skułam jej ręce i nogi.

– Nie, nie, nie, nie – powtarzała zdławionym głosem, gdy przypięłam smycz do kajdanek na rękach. – Ja tego nie zrobiłam.

Okręciłam smycz wokół nadgarstka i nie zważając na protesty, poderwałam uciekinierkę na nogi i powlekałam ulicą obok rozpadających się drewnianych chałup.

– To nie ja! Nikogo nie zabiłam! – Szamotała się dziko, niemal konwulsyjnie.

Odwróciłam się, piorunując ją wzrokiem.

– Zostało w tobie trochę z człowieka, prawda? – zapytała, wykręcając szyję, żeby spojrzeć na numer nad kodem kreskowym na moim nadgarstku.

Zamarła. Jej wzrok przeskoczyły z wydrukowanego na skórze numeru 178 na moją twarz i znowu wrzasnęła.

Nie. Nie została we mnie ani odrobina człowieka.

Wrzeszczała dalej, gdy doprowadziłam ją do promu i wrzuciłam do środka, gdzie już leżeli inni członkowie jej bandy. Metalowe kraty opadły z brzękiem, ale nie próbowała do nich doskoczyć. Schowała się z tyłu za dwoma zakrwawionymi mężczyznami.

Jak najdalej ode mnie.

Odwróciłam się, powiodłam wzrokiem po slumsach. Przede mną biegła pusta droga, wzdłuż której stały byle jak sklecone drewniane domy. Jeden z nich pochylał się tak mocno, że pomyślałam, że mógłby go przewrócić leciutki podmuch wiatru.

– Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem – powiedziałam, poprawiając kamerę na hełmie, żeby zwracała się na wprost. – Zadanie wykonane.

– Pomóż Tomowi Czterdzieści Pięć – dobiegł głos z komunikatora. – Prowadzi pościg na Dallas Street. Zbliża się do skrzyżowania z Main.

Ruszyłam pylistą drogą i skręciłam w uliczkę. W wilgotnym powietrzu wisiał smród gnijących śmieci, tak gęsty, że miałam ochotę zgarnąć go ręką z twarzy. Odetchnęłam głęboko i zatrzymałam powietrze w płucach, próbując zablokować zapach slumsów.

Ściagający cel Czterdziestkapiątka przemknął przed wylotem uliczki po brukowanej drodze. Podarte czarne spodnie łopotały wokół jego chudych nóg i zostawiał za sobą szlak, który uznałam za krew.

Wyskoczyłam na ulicę i popędziłam za nim. Odgłos moich kroków sprawił, że uciekinier się obejrzał. Ten nie wrzeszczał.

Jeszcze nie.

Potknął się na nierównej drodze i przewrócił, nóż wypadł mu z ręki. Byłam dość blisko, żeby słyszeć jego spanikowany oddech, gdy próbował dosięgnąć broni. Przypadłam do niego, ale zdążył się poderwać. Odwrócił się i ciął mnie po brzuchu.

Odskoczyłam, gdy popłynęła krew. Wykrzywił usta w triumfalnym uśmiechu, jakby odniósł zwycięstwo.

Oparłam się pragnieniu przewrócenia oczami.

Czterdziestkapiątka rzucił się na muskularnego mężczyznę i obaj runęli na ziemię. Nie szkoliłam Czterdziestkipiątki, co zresztą było widać. Niezdarny i impulsywny, był tylko trochę szybszy od człowieka.

Zanim mogłam interweniować, Byczek złapał Czterdziestkępiątkę za kark, pchnął dłonią jego hełm i wbił mu nóż w środek czoła. Skrzywiłam się, gdy Czterdziestkapiątka zacharczał i zsunął się z niego bezwładnie. Legł nieruchomo na ziemi. Z jego jasnych, złotych oczu ziała pustka.

Człowiek dźwignął się na nogi, podskoczył radośnie i wydał triumfalny okrzyk.

– Tak! I co ty na to, blondasku?

Poprawiłam komunikator, nie zwracając uwagi na te irytujące próby prowokacji.

– Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem. Czterdziestkapiątka nie żyje.

Uśmiech Byczka zgasł, gdy usłyszał mój numer.

– Kontynuuj. – Głos płynący z komunikatora był beznamiętny, bez cienia zainteresowania.

Zwarłam się wzrokiem z Byczkiem. Chciałam, żeby rzucił się do ucieczki. Chciałam podciąć mu nogi i wetrzeć w błoto tę jego triumfującą minę.

Spojrzałam szybko na Czterdziestkępiątkę.

Chciałam tego tak bardzo, że aż bolało.

Byczek odwrócił się na pięcie i ruszył z kopyta, wymachując muskularnymi rękami. Zagryzłam wargi, patrząc za nim z lekkim uśmiechem. Dałam mu fory.

Pościg stanowił moją ulubioną część zadania.

Przeskoczyłam nad ciałem Czterdziestkipiątki. Mężczyzna obejrzał się, gdy go dopędzałam. Złapałam go za koszulę i potknął się ze stęknięciem, uderzył twarzą o ziemię. Desperacko drapał żwir palcami, ale było za późno. Postawiłam mu stopę na karku i wyjęłam kajdanki. Zatrzasnęłam obrączki na jego kostkach.

Wrzasnął, oczywiście.

– Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem. Zadanie Czterdziestkipiątki wykonane – zameldowałam.

W odpowiedzi usłyszałam:

– Zamelduj się w promie.

Okręciłam nadgarstki Byczka smyczą, zaciskając ją tak mocno, że krzyknął z bólu, i pociągnęłam go do zwłok Toma Czterdzieści Pięć. Był młody, miał może czternaście lat, świeżo po zakończeniu szkolenia. Unikałam patrzenia w jego puste oczy, gdy okręcałam smycz wokół jego rąk.

Powlekłam ich obu obok ponurych chałup do promu, krew krzepła na moim brzuchu, gdy rana się zasklepiała. Wepchnęłam Byczka do czarnego pudła, w którym inni ludzie skulili się na sam mój widok.

Odwróciłam się i poszłam do drugiego promu, przystając na chwilę, żeby wyciągnąć nóż z głowy Toma Czterdziestkipiątki. Drzwi się otworzyły i restarci spojrzeli ze swoich miejsc, ich wzrok prześlizgnął się po mnie i zatrzymał na martwym chłopaku.

Wyrzuciłam z głowy uporczywy głos, który powtarzał, że mogłam uratować Toma, i delikatnie położyłam ciało na podłodze. Rozejrzałem się szybko i znalazłam moją ostatnią uczennicę, Marie Sto Trzydzieści Pięć, przypiętą pasami do fotela. Sprawdziłam, czy nie została ranna. Wyszła bez szwanku. Przeżyła swoją pierwszą samodzielną misję. Nie spodziewałam się innego wyniku.

Marie przeniosła wzrok ze mnie na Czterdziestkępiątkę i z powrotem. Milczała przez większą część szkolenia, więc znałam ją nie lepiej niż pierwszego dnia, ale pomyślałam, że jej twarz wyraża wdzięczność. Moi kursanci mieli najwyższy wskaźnik przeżywalności.

Podałam nóż strażnikowi, który obrzucił mnie współczującym spojrzeniem. Leb był jedynym strażnikiem, którego tolerowałem. Jeśli chodzi o ścisłość, jedynym człowiekiem, którego byłam w stanie tolerować.

Usiadłam na jednym z niewielkich foteli w czarnym, pozbawionym okien wnętrzu promu, i skrzyżowałam pasy na piersi. Dyskretnie rzuciłam okiem na innych restartów. Wszyscy ze smutkiem spoglądali na Czterdziestkępiątkę. Jedna z dziewczyn nawet otarła łzy, rozsmarowując krew i brud po policzku.

Niskie numery często płakały. Czterdziestkapiątka prawdopodobnie płakał. Był martwy tylko przez czterdzieści pięć minut. Im mniej czasu mija do momentu restartu, tym więcej zostaje cech ludzkich.

Ja byłam martwa przez sto siedemdziesiąt osiem minut.

Nie płakałam.

Leb przeszedł do przedniej części promu i stanął w otwartych drzwiach kabiny pilota.

– Gotowe – powiedział. Zamknął drzwi i usłyszałam szczęk zamków. Wystartowaliśmy, gdy wsunął się na swój fotel.

Miałam zamknięte oczy, dopóki nie poczułam wstrząsu lądowania. Restarci wysiadali w milczeniu z promu na dach. Wychodząc, po raz kolejny oparłam się pragnieniu spojrzenia na Czterdziestkępiątkę.

Dołączyłam do szeregu, ściągnąwszy czarną koszulę z długimi rękawami, pod którą miałam cienki biały podkoszulek. Chłodne powietrze łaskotało moją skórę, gdy zarzuciłam koszulę na ramię, rozstawiłam nogi i rozłożyłam ręce, jakbym próbowała polecieć.

Kiedyś widziałam lecącego restarta. Z rozpostartymi ramionami skoczył z dachu piętnastopiętrowego budynku, a potem uderzył w ziemię i próbował powlec swoje połamane ciało ku wolności. Zdołał pokonać może pół metra, zanim wpakowali mu kulkę w głowę.

Strażnik, który pachniał potem i dymem, obszukał mnie szybko, z trudem hamując odrazę. Patrzyłam na niskie zabudowania slumsów. Strażnicy nienawidzili mnie dotykać. Przypuszczam, że rzucali monetą, żeby rozstrzygnąć, komu ma przypaść ten wątpliwy zaszczyt.

Skinął głową w stronę drzwi, wycierając ręce o spodnie, jakby w ten sposób mógł się pozbyć zapachu śmierci.

Nie da rady. Próbowałam.

Strażnik przytrzymał dla mnie drzwi i weszłam do ośrodka. Na górnych piętrach mieściły się biura personelu. Zbiegłam po ciemnych schodach na siódme, do kwater restartów. Mieliśmy dostęp do dwóch kolejnych pięter; niżej, pod nimi, znajdowały się już głównie laboratoria medyczne. Rzadko tam bywałam. Badali nas od czasu do czasu, ale przede wszystkim zajmowali się chorobami ludzi. Restarci nie chorują.

Strażnik przy drzwiach przeskanował mój kod kreskowy i skinął głową. W korytarzu rozlegał się cichy odgłos moich kroków, gdy szłam po betonowej podłodze. Wszystkie dziewczyny w moim skrzydle spały – albo udawały, że śpią. Mogłam zajrzeć do każdego pokoju przez szklaną ścianę. Tylko ludzie mają prawo do prywatności; my nie. Dwie dziewczyny na pokój, bliźniacze łóżka pod przeciwnymi ścianami, dwie komody i jedna wspólna szafa w głębi – to nazywaliśmy domem.

Przystanęłam przed moim pokojem i czekałam, aż strażnik poleci komuś na górze otworzyć mi drzwi. Tylko ludzie mogli je otwierać po zamknięciu na noc.

Drzwi się rozsunęły. Ever przewróciła się na drugi bok, gdy weszłam. Od kilku tygodni źle sypiała. Budziła się chyba za każdym razem, gdy wracałam z misji.

W ciemności jarzyły się jej duże, zielone oczy, gdy uniosła brwi, pytając wzrokiem, jak poszło. Rozmowy po zgaszeniu świateł były zakazane.

Uniosłam cztery palce jednej ręki, pięć drugiej, a ona westchnęła cicho. Jej twarz skrzywiła się z emocji, jakich ja już nie mogłam w sobie zbudzić. Odwróciłam się, żeby rozpiąć pasek hełmu. Schowałam hełm do szuflady wraz z kamerą i komunikatorem, po czym zdjęłam ubranie. Szybko wciągnęłam dres – byłam zmarznięta, zawsze było mi zimno – i wskoczyłam do mojego maleńkiego łóżka.

Śliczna twarz Pięćdziesiątkiszóstki wciąż była ściągnięta ze smutku. Zakłopotana, odwróciłam się do ściany. Mieszkałyśmy razem od czterech lat, od trzynastego roku życia, ale nie przywykłam do tego, że okazuje emocje jak człowiek.

Zamknęłam oczy, ale w mojej głowie wciąż rozlegały się krzyki ludzi.

Nienawidzę wrzasku. Ich wrzask był moim wrzaskiem. Pamiętam, że gdy się zbudziłam po restarcie, usłyszałam przeraźliwe wycie odbijające się od ścian i dźwięczące mi w uszach. Pomyślałam: Co za idiota tak się wydziera?

To byłam ja. Wrzeszczałam i dygotałam jak narkomanka na głodzie.

Żenujące. Zawsze byłam dumna z mojego stoickiego spokoju w każdej sytuacji, z umiejętności zachowania opanowania, podczas gdy dorośli je tracili.

Ale w wieku dwunastu lat, kiedy zbudziłam się w szpitalnym Pokoju Zmarłych sto siedemdziesiąt osiem minut po tym, jak dostałam trzy kule w klatkę piersiową, wrzeszczałam.

Wrzeszczałam, gdy wybijali mi kod paskowy na nadgarstku, mój numer i moje ludzkie nazwisko, Wren Connolly. Wrzeszczałam, gdy zamknęli mnie w celi, gdy pod eskortą prowadzili mnie do promu, gdy ustawili mnie w szeregu z innymi jeszcze niedawno martwymi dziećmi. Wrzeszczałam, dopóki nie przybyłam do KORP-u, czyli Korporacji Odnowy i Rozwoju Populacji, gdzie mi powiedziano, że wrzeszczenie oznacza śmierć. Zachowywanie się tak, jakbym wciąż była ludzkim dzieckiem, oznacza śmierć. Nieposłuszeństwo oznacza śmierć.

Wtedy umilkłam.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Sądzisz, że tym razem trafi się jakieś ciacho? – zapytała Ever, gdy wygładziłam czarną koszulę.

– A Siedemdziesiątkadwójka nie był fantastyczny? – zapytałam, odwracając się, żeby spojrzeć na nią z rozbawieniem. Lubiła, gdy wyglądałam na rozbawioną.

– Palant.

– Zgadza się.

– Mam wrażenie, że ostatnio miałyśmy prawdziwą posuchę.

Zasznurowałam buty, odczuwając niekłamaną wesołość. Mniej więcej co sześć tygodni przybywali nowi restarci i wielu z nas widziało w tym okazję do poszerzenia kręgu znajomych.

Kontakty intymne były zabronione, ale chipy antykoncepcyjne wszczepiane pierwszego dnia w ramiona dziewczyn sugerowały, że personel wie, iż tej zasady nie zdoła wyegzekwować.

Dla mnie nowi restarci oznaczali tylko początek nowego cyklu szkolenia. Nie umawiałam się na randki.

Szczęknął zamek, jak codziennie rano o siódmej, i przejrzyste drzwi się odsunęły. Ever wyszła na korytarz i stanęła, splatając długie brązowe włosy. Często czekała na mnie rano, żebyśmy razem poszły do stołówki. Uznałam to za oznakę przyjaźni. Widziałam, że inne dziewczyny też tak postępują, więc się podporządkowałam.

Dołączyłam do niej w korytarzu. Niezdrowo blada kobieta stojąca tuż przed drzwiami wzdrygnęła się na mój widok. Przycisnęła do piersi naręcze ubrań, czekając, aż odejdziemy, żeby mogła je rzucić na nasze łóżka. Żaden człowiek pracujący w KORP-ie nie chciał się znaleźć ze mną w małej, zamkniętej przestrzeni.

Szłyśmy korytarzem, patrząc prosto przed siebie. Ludzie zbudowali szklane ściany, żeby widzieć każdy nasz ruch. Rankiem w korytarzach panowała cisza, zakłócana tylko przez łagodny szmer klimatyzacji i od czasu do czasu stłumiony pomruk głosów.

Stołówka mieściła się piętro niżej, za dużymi dwuskrzydłowymi czerwonymi drzwiami, które ostrzegały o niebezpieczeństwie. Weszłyśmy do oślepiająco białego pomieszczenia z pasem przejrzystego szkła w górnej części ściany. Po drugiej stronie czuwali strażnicy KORP-u z lufami karabinów zamocowanymi w otworach w szybach.

Większość restartów już tam była, setki siedziały na okrągłych plastikowych stołkach przy długich stołach. Rzędy jasnych oczu na tle bladej skóry jarzyły się niczym sznury światełek. W powietrzu unosił się zapach śmierci, co sprawiało, że większość zaglądających tu ludzi marszczyła nosy. Ja już prawie go nie zauważałam.

Nie siedziałyśmy razem. Gdy dostałyśmy jedzenie, Ever ze swoją tacą odeszła do stołu dla podsześćdziesiątek, a ja usiadłam przy stole stodwudziestek i wyższych numerów. Najbliższy mojego numeru był Hugo, Stopięćdziesiątka.

Marie Sto Trzydzieści Pięć skinęła mi głową, gdy usiadłam, podobnie jak kilku innych, i na tym koniec. Restarci martwi dłużej niż sto dwadzieścia minut nie są towarzyscy. Rzadko się odzywali, lecz mimo to w stołówce panował gwar. Niższe numery hałasowały.

Przeżuwałam kęs bekonu, gdy otworzyły się drzwi w głębi pomieszczenia i wszedł strażnik, a za nim wmaszerowały żółtodzioby. Naliczyłam czternastu. Słyszałam plotkę, że ludzie pracują nad szczepionką zapobiegającą restartowaniu. Nie wyglądało na to, że są bliscy sukcesu.

Wśród nowych nie było dorosłych. Restarci powyżej dwudziestego roku życia są likwidowani natychmiast po restarcie. O ile w ogóle restartują. To należało do rzadkości.

„Nie są normalni” – powiedział mi kiedyś nauczyciel, gdy spytałam, dlaczego zabijają dorosłych. „Dzieciaki są pokręcone, ale dorośli... to kompletne szajbusy”.

Z daleka widziałam, że niektórzy nowi się trzęsą. Najmłodsi mieli jedenaście, dwanaście lat, ale przerażenie biło od wszystkich, bez względu na wiek. Restartowali najwyżej przed miesiącem, a pogodzenie się z losem zajmuje znacznie więcej czasu. Umieszczono ich w szpitalnej przechowalni w rodzinnym mieście, żeby się przystosowali, a później KORP przydzielał ich do innego miasta. Rozwijamy się jak zwyczajni ludzie, więc jeśli restartowało dziecko poniżej jedenastego roku życia, zatrzymywano je w przechowalni, dopóki nie osiągnęło wieku, w którym mogło się stać użyteczne.

Ja spędziłam w przechowalni tylko kilka dni, lecz uznałam ten okres za jedną z najgorszych faz restartowania. Sam budynek, w którym nas trzymali, nie był zły – po prostu mniejsza wersja tego, w którym mieszkałam – ale towarzyszyła nam bezustanna, niepohamowana panika. Za życia wszyscy wiedzieliśmy, że w przypadku śmierci (w slumsach każdy się liczył z przedwczesnym zgonem) istnieje spore prawdopodobieństwo restartowania, ale rzeczywistość przekroczyła nasze najgorsze oczekiwania. Byliśmy przerażeni, przynajmniej na początku. Kiedy szok minął i przeszłam szkolenie, zrozumiałam, że jako restart radzę sobie znacznie lepiej niż kiedyś, gdy byłam człowiekiem.

Samo restartowanie jest po prostu odmienną reakcją na zarażenie wirusem KDH. KDH zabił większość ludzi, ale na niektórych – młodych, silnych – działa inaczej. Wirus może spowodować restart nawet tych, którzy zmarli z innego powodu, oczywiście jeśli byli nosicielami. Organizm wraca do życia znacznie silniejszy, szybszy, odporniejszy.

Ale również chłodniejszy, wyprany z uczuć. Ludzie mówią, że jesteśmy pełnymi zła kopiami tego, czym byliśmy kiedyś. Większość z nich wolałaby umrzeć raz na zawsze, niż zostać jednym z tych „szczęściarzy”, którzy restartowali.

Strażnicy kazali żółtodziobom zająć miejsca. Wszyscy zrobili to szybko, już powiadomieni, że albo będą wykonywać rozkazy, albo kulka w łeb.

Strażnicy wyszli pośpiesznie, drzwi zatrzasnęły się za nimi. Nawet oni, choć już zahartowani, nie lubili przebywać w obecności zbyt wielu restartów.

Natychmiast zaczęły się śmiechy i przepychanki. Zajęłam się śniadaniem. Jedynym żółtodziobem, który mnie interesował, był mój kolejny kursant, a wiedziałam, że będziemy ich wybierać nie wcześniej niż jutro. Dziewięćdziesiątki lubiły od razu dawać młodym wycisk. Biorąc pod uwagę szybkość, z jaką dochodziliśmy do zdrowia, nie miałam nic przeciwko pokazywaniu nowym, że życie nie jest lekkie. Niech się hartują.

Dziś dziewięćdziesiątki były bardziej awanturnicze niż zwykle. Wsunęłam do ust ostatni kawałek boczku, gdy wrzask narósł do niepokojącego poziomu. Wrzuciłam tacę do kosza na śmieci i ruszyłam do wyjścia.

Błysk koloru przemknął po białej podłodze, z piskiem zatrzymując się u moich stóp. Był to żółtodziób, pchnięty jak zabawka po śliskich kafelkach. O mało nie weszłam mu na głowę. Krew ciekła mu z nosa, miał podbite oko. Leżał z rozpostartymi długimi, chudymi nogami, cienka biała koszulka okrywała tors niedożywionego byłego człowieka.

Miał krótkie czarne włosy, pasujące do oczu tak ciemnych, że tęczówki zlewały się ze źrenicami. Pewnie kiedyś były brązowe. Zazwyczaj po śmierci brązowe oczy nabierają złocistego blasku, ale spodobała mi się ta czerń. Kontrastowała z bielą stołówki, z blaskiem oczu innych restartów.

Teraz, gdy znalazł się w mojej przestrzeni, nikt nie śmiał do niego podejść.

– Dwadzieścia dwa! – krzyknął ktoś ze śmiechem.

Dwadzieścia dwa? To nie może być jego numer. Od kilku lat nie widziałam nikogo poniżej czterdziestki. No tak, w zeszłym roku mieliśmy Trzydziestkęsiódemkę, ale zmarła w ciągu miesiąca.

Trąciłam butem jego rękę, żeby zobaczyć kod. Callum Reyes. Dwadzieścia dwa.

Uniosłam brwi. Restartował zaledwie dwadzieścia dwie minuty po śmierci. Praktycznie wciąż był człowiekiem. Ponownie popatrzyłam na jego twarz i zobaczyłam uśmiech. Dlaczego się uśmiecha? Uśmiechanie się w takiej chwili nie jest normalne.

– Cześć – powiedział, podpierając się na łokciach. – Nazywają mnie Dwadzieścia Dwa.

– To twój numer – odparłam.

Uśmiechnął się szerzej. Chciałam mu kazać przestać.

– Wiem. A jaki jest twój?

Podciągnęłam rękaw i przekręciłam rękę, żeby pokazać 178. Szeroko otworzył oczy i poczułam falę satysfakcji, gdy jego uśmiech przygasł.

– Ty jesteś Sto Siedemdziesiąt Osiem? – zapytał, zrywając się z podłogi.

Nawet ludzie o mnie słyszeli.

– Tak.

– Naprawdę? – Szybko omiótł mnie wzrokiem. Uśmiech powrócił.

Ściągnęłam brwi, zirytowana jego niedowierzaniem, a on parsknął śmiechem.

– Przepraszam. Myślałem, że będziesz... sam nie wiem. Większa?

– Nie mam kontroli nad moim wzrostem – powiedziałam, prężąc się na całą wysokość, próbując dodać sobie parę centymetrów.

Niewiele to pomogło. Górował nade mną i musiałam zadzierać głowę, żeby patrzeć mu w oczy.

Śmiał się, choć nie miałam pojęcia dlaczego. Czy mój wzrost jest śmieszny? Jego głośny, szczery śmiech rozbrzmiewał w teraz cichej stołówce. Ten dźwięk tu nie pasował. On tu nie pasował, z tymi pełnymi ustami rozciągniętymi w niekłamanej wesołości.

Zrobiłam krok w bok, żeby odejść, ale złapał mnie za rękę. Kilku restartów ze świstem wciągnęło powietrze. Nikt nigdy mnie nie dotykał. Nikt nigdy nawet do mnie nie podchodził, z wyjątkiem Ever.

– Nie usłyszałem twojego imienia – powiedział, przekręcając moją rękę, nieświadom faktu, że zachowuje się dziwnie. – Wren – przeczytał i mnie puścił. – Ja jestem Callum. Miło cię poznać.

Spojrzałam na niego gniewnie przez ramię, gdy szłam do drzwi. Nie umiałabym opisać moich odczuć, ale „miło” nie było słowem, które bym wybrała.

***

Dzień przybycia żółtodziobów był moim ulubionym. Gdy później tego ranka poszłam z innymi trenerami do sali gimnastycznej, podniecenie falowało mi w piersi. Prawie się uśmiechałam.

Prawie.

Nowi siedzieli na lśniącej drewnianej podłodze pośrodku wielkiego pomieszczenia, obok kilku czarnych mat. Odwrócili się, żeby na nas popatrzeć, ich twarze były napięte ze strachu. Wyglądało na to, że jeszcze żaden się nie zrzygał.

– Nie patrzeć na nich – szczeknął instruktor Manny Sto Dziewiętnaście. Nadzorował nowych podczas ich pierwszych dni w ośrodku. Zajmował się tym na długo przed moim przybyciem do KORP-u i przypuszczam, że był rozgoryczony, bo zabrakło mu tylko jednej minuty, żeby zostać trenerem.

Wszyscy nowi skupili na nim uwagę, z wyjątkiem Dwudziestkidwójki, który posłał mi ten swój dziwny uśmiech, zanim się odwrócił.

Pod ścianą za Mannym stali członkowie personelu medycznego korporacji. Trzymali podkładki do pisania i jakieś aparaty, których przeznaczenia nie znałam. Dziś było ich czworo, trzech mężczyzn i kobieta, ubrani w białe kitle laboratoryjne. Lekarze i naukowcy zawsze przychodzili obserwować nowych. Później zabierali ich na badania na jedno z pięter medycznych.

– Witajcie w Rosie – podjął Manny z rękami splecionymi na piersi, marszcząc brwi, jakby chciał wzbudzić strach. Nie oszukał mnie. Ani teraz, ani wtedy, gdy byłam dwunastoletnim żółtodziobem. – Jutro zostaniecie wybrani przez trenerów. Dziś będą was obserwować – kontynuował. Jego głos niósł się po sali gimnastycznej. Było to ogromne pomieszczenie z brudnymi białymi ścianami, wiele razy zbryzganymi krwią.

Manny zaczął wymieniać numery i wskazywać nam poszczególnych żółtodziobów. Najwyższy numer, sto dwadzieścia jeden, należał do potężnie zbudowanego nastolatka, który prawdopodobnie budził postrach nawet jako człowiek.

Korporacji zależało na wyższych numerach, przede wszystkim na mnie. Moje ciało miało więcej czasu niż inne, żeby się dostosować do zmiany, dlatego regenerowałam się i zdrowiałam szybciej niż ktokolwiek inny w ośrodku. Restartowanie zachodzi dopiero po wyłączeniu wszystkich funkcji organizmu. Mózg, serce, płuca – wszystko musi przestać pracować, żeby mógł się zacząć proces restartu. Słyszałam, że czas po śmierci jest nazywany „spoczynkiem”, podczas którego ciało zbiera siły, odświeża się i przygotowuje na to, co będzie dalej. Im dłuższy spoczynek, tym lepszy restart.

Dziś nie było inaczej. Manny dobrał nowych w pary i kazał im walczyć, co było okazją do zrobienia na nas wrażenia. Sto dwadzieścia jeden szybko podjął walkę, w ciągu paru minut przemieniając swojego partnera w krwawą miazgę.

Callum Dwadzieścia Dwa więcej czasu spędził na podłodze niż na nogach, walcząc ze swoim niższym, młodszym partnerem. Był niezdarny i jego długie kończyny trafiały wszędzie, tylko nie tam, gdzie chciał. Poruszał się jak człowiek – jakby w ogóle nie restartował. Niższe numery nie zdrowiały tak szybko i miały o wiele za dużo ludzkich emocji.

Kiedy pierwsi ludzie zaczęli powstawać z martwych, okrzyknięto to cudem. Uważano restartów za lek na wirusa, który unicestwił większą część populacji. Byli silniejsi, szybsi, prawie niezniszczalni.

Potem, gdy stało się jasne, że restart nie jest człowiekiem, jakiego znali, tylko swego rodzaju zimną, zmienioną kopią, nazwali nas potworami. Ludzie nie dopuszczali do siebie restartów, wypędzali ich ze swoich domów i w końcu zadecydowali, że jedynym rozwiązaniem jest zlikwidowanie ich wszystkich.

Restarci odpowiedzieli atakiem na atak, ale przegrali wojnę, ponieważ ludzie mieli przewagę liczebną. Staliśmy się ich niewolnikami. Kilka lat po zakończeniu wojny, prawie dwadzieścia lat temu, rozpoczęto prace nad projektem „Restart”, kiedy KORP zrozumiał, że zaprzęgnięcie nas do pracy jest znacznie bardziej pożyteczne niż likwidowanie każdego zmartwychwstałego człowieka. Nie chorujemy; możemy się obyć bez wody i pożywienia dłużej niż ludzie; mamy wyższy próg bólu. Może jesteśmy potworami, ale silniejszymi, szybszymi i znacznie bardziej przydatnymi niż jakakolwiek armia ludzi. No, przynajmniej większość z nas. Prawdopodobieństwo śmierci niższego numeru w terenie jest znacznie większe, dlatego często szkolenie ich okazywało się stratą czasu. Zawsze wybierałam najwyższy numer.

– Daję Dwudziestcedwójce sześć miesięcy – stwierdził Ross Sto Czterdzieści Dziewięć, stając obok mnie. Rzadko się odzywał, ale miałam wrażenie, że jemu też szkolenie nowych sprawia dużą przyjemność. To było ekscytujące, przemiana przerażonego, bezużytecznego restarta w coś znacznie lepszego.

– Trzy – powiedział Hugo.

– Super – mruknęła cicho Lissy. Miała numer sto dwadzieścia cztery, najniższy wśród trenerów, i dlatego wybierała nowych jako ostatnia. Dwudziestkadwójka będzie jej problemem.

– Może gdybyś szkoliła ich lepiej, twoje żółtodzioby nie kończyłyby z odrąbanymi głowami – zauważył Hugo. Dwa lata temu był moim uczniem i właśnie kończył swój pierwszy rok jako trener. Już był znany z tego, że jego podopieczni mają wysoką umiejętność utrzymania się przy życiu.

– Tylko jeden skończył z odrąbaną głową – odparła Lissy, przyciskając ręce do swoich splątanych kędziorów.

– Inni zostali zastrzeleni – przypomniałam jej. – A Czterdziestkapiątka dostał nożem w środek czoła.

– Czterdziestkapiątka był beznadziejny – syknęła. Wbiła wzrok w podłogę. Najwyraźniej brakowało jej odwagi, żeby na mnie spojrzeć.

– Sto Siedemdziesiąt Osiem! – krzyknął Manny, kiwając na mnie ręką.

Przeszłam na środek kręgu, który tworzyli siedzący na parkiecie nowi. Większość unikała kontaktu wzrokowego.

– Są ochotnicy? – zwrócił się do nich Manny.

Dwadzieścia Dwa poderwał rękę. Jako jedyny. Wątpiłam, czy zgłosiłby się na ochotnika, gdyby wiedział, co go czeka.

– Wstań – polecił Manny.

Dwudziestkadwójka skoczył na nogi z przylepionym do twarzy uśmiechem ignorancji.

– Złamane kości zrastają się w czasie od pięciu do dziesięciu minut, w zależności od osobistego tempa regeneracji – powiedział Manny. Dał mi znak.

Chwyciłam chłopaka za rękę, wykręciłam mu ją za plecy i złamałam jednym szybkim szarpnięciem. Wrzasnął i odskoczył, tuląc do piersi złamaną kończynę. Żółtodzioby szeroko otwierały oczy, patrząc na mnie z mieszaniną przerażenia i fascynacji.

– Spróbuj ją walnąć – polecił Manny.

Nowy spojrzał na niego z bólem wyrytym na twarzy.

– Co?

– Uderz ją – powtórzył Manny.

Dwudziestkadwójka z wahaniem zrobił krok w moją stronę. Zamachnął się niezdarnie, a ja się odchyliłam, żeby uniknąć ciosu. Zgiął się z bólu, z jego gardła popłynął cichy jęk.

– Nie jesteś niepokonany – powiedział Manny. – Nie obchodzi mnie, co słyszałeś jako człowiek. Odczuwasz ból; można cię skrzywdzić. A w terenie pięć do dziesięciu minut to zbyt długo, by być niezdolnym do walki. – Skinął na innych trenerów i twarze nowych się wydłużyły, gdy zrozumieli, co nadchodzi.

Trzaski niosły się po sali, gdy trenerzy łamali im ręce.

Nigdy nie lubiłam takich ćwiczeń. Zbyt wiele wrzasku.

Celem była nauka panowania nad bólem i walka pomimo wszystko. Każda kolejna złamana kość boli tak samo jak poprzednia; chodzi o to, żeby restart nauczył się sobie z tym radzić. Człowiek będzie leżał na ziemi i szlochał. Restart nie przyjmie bólu do wiadomości.

Spojrzałam na Dwudziestkędwójkę, który kulił się na parkiecie, krzywiąc twarz z bólu. Popatrzył na mnie i pomyślałam, że zaraz wrzaśnie. Zwykle nowi wrzeszczeli na mnie po tym, jak połamałam im ręce.

– Nie zamierzasz mi złamać niczego innego, prawda? – zapytał.

– Nie. Nie teraz.

– W takim razie później? Super. Nie mogę się doczekać. – Skrzywił się, patrząc na rękę.

Manny dał znać trenerom, żeby odeszli pod ścianę, i przywołał nowych.

– Wstań – powiedziałam do Dwudziestkidwójki.

Nieświadom wściekłego spojrzenia Manny’ego, Dwudziestkadwójka podniósł się powoli, patrząc na mnie z uniesioną brwią.

– Następnym razem zajmiesz się moją nogą? – zapytał. – Czy mogłabyś mnie uprzedzić? Na przykład: „Hej, zaraz ci złamię kość gołymi rękami. Przygotuj się”.

Któryś trener parsknął, a Manny niecierpliwie pstryknął palcami.

– Tutaj, Dwadzieścia Dwa, i siadaj. Szybko.

Dołączyłam do trenerów, rzuciwszy okiem na Dwudziestkędwójkę, gdy klapnął w kręgu. Wciąż mnie obserwował, oczy mu się skrzyły. Szybko odwróciłam wzrok. Dziwny żółtodziób.

ROZDZIAŁ TRZECI

Zabierając tacę, spojrzałam z ukosa na koniec kolejki. Dwudziestkadwójka stał na samym końcu i rozglądał się po stołówce. Zatrzymał wzrok na mnie i szybko się odwróciłam, gdy zaczął machać ręką.

Skupiłam uwagę na kobiecie za ladą, gdy rzucała stek na moją tacę. Za przeszklonym bufetem stały trzy osoby – dwie kobiety i mężczyzna. Kiedyś restarci wykonywali prace pomocnicze w ośrodku, ale ludzie stali się niespokojni z powodu braku pracy i korporacja stworzyła więcej stanowisk, żeby ich uszczęśliwić. Mimo to ci wyglądali na mniej niż zadowolonych z obsługiwania restartów.

Ruszyłam z tacą przez salę, żeby zająć moje zwykłe miejsce obok Huga. Wbiłam widelec w idealnie wypieczony stek i wsunęłam kawałek do ust. KORP wciskał rodzicom restartów kit, jak nam jest dobrze w ośrodkach (co nie znaczy, że rodzice mieli jakiś wybór). Mówili, że będziemy pożyteczni. Że możemy mieć coś na podobieństwo życia. Nie wiem, czy było nam lepiej, ale na pewno dostawaliśmy lepsze jedzenie. Restart potrzebuje mniej pożywienia, ale najlepiej funkcjonuje wtedy, kiedy je regularnie i dobrze. Bez jedzenia stajemy się słabi i bezużyteczni, jak ludzie.

– Mogę się dosiąść?

Uniosłam głowę i zobaczyłam stojącego przede mną Dwudziestkędwójkę z tacą w ręce. Białą koszulkę miał zakrwawioną, prawdopodobnie po tym, jak któraś z dziewięćdziesiątek skorzystała z drugiej okazji, żeby dać mu wycisk. Często kocenie trwało kilka dni, dopóki strażników nie znudziło zamieszanie.

– Sześćdziesiątki i niższe numery siedzą tam – powiedziałam, wskazując stół, przy którym siedziała Ever. Wszyscy się śmiali i gadali, jeden z chłopaków żywo gestykulował.

Spojrzał na nich.

– To zasada?

Milczałam. Czy to zasada? Nie, sami wprowadziliśmy taki zwyczaj.

– Nie – odparłam.

– W takim razie mogę usiąść tutaj?

Nie mogłam wymyślić powodu, dlaczego nie, choć uważałam przyzwolenie za zły pomysł.

– Dobra – mruknęłam z wahaniem.

Klapnął na stołek naprzeciwko mnie. Kilka stodwudziestek obróciło się w moją stronę, na ich twarzach malowała się konsternacja przemieszana z rozdrażnieniem. Marie Sto Trzydzieści Pięć przymrużyła oczy, przenosząc spojrzenie ze mnie na Dwudziestkędwójkę. Zignorowałam ją.

– Dlaczego to robicie, skoro nie ma takiej zasady? – zapytał, ogarniając ruchem ręki stołówkę.

– Niższe numery mają więcej wspólnego – odparłam i wzięłam do ust kawałek steku.

– To głupie.

Zmarszczyłam czoło. To wcale nie było głupie. Tak wyglądała prawda.

– Nie rozumiem, jak liczba minut po śmierci może wpływać na osobowość – dodał.

– To dlatego, że jesteś Dwudziestkądwójką.

Uniósł brwi, potem skierował uwagę na mięso. Trącał je, jakby się bał, że może podskoczyć i się zrewanżować, jeśli je ugryzie. Zmarszczył nos i patrzył, jak przeżuwam kęs.

– Dobre? – zapytał. – Wygląda dziwnie.

– Tak, dobre.

Z powątpiewaniem spojrzał na tacę.

– Co to jest?

– Stek.

– Znaczy się, krowa?

– Tak. Nigdy nie jadłeś mięsa, co?

W slumsach mięso było rarytasem, chyba że człowiek dostał pracę w KORP-ie. Korporacja kontrolowała farmy, a wyprawy myśliwskie często mijały się z celem. Nadmierne polowania dawno temu doprowadziły do przetrzebienia zwierzyny. Tylko od czasu do czasu widywałam królika czy wiewiórkę. Restarci jadali lepiej niż większość ludzi, co sprawiało, że tym bardziej nas nienawidzili.

– Nie – odparł. Jego mina sugerowała, że nie jest zainteresowany zmianą tego stanu rzeczy.

– Spróbuj, zasmakuje ci.

Uniósł kawałek do ust. Żuł powoli i przełknął z grymasem. Spojrzał na stek na talerzu.

– Sam nie wiem. Jakieś dziwne.

– Po prostu zjedz i przestań marudzić – warknęła siedząca kilka miejsc dalej Lissy. Miała niewiele cierpliwości dla żółtodziobów. Dwudziestkadwójka nie stanowił wyjątku.

Zerknął na nią, wzruszył ramionami i popatrzył na mnie. Lissy ściągnęła brwi, zbulwersowana jego totalnym brakiem szacunku.

– Lubi zrzędzić, co? – zapytał mnie cicho.

Zawsze. O mało się nie uśmiechnęłam, gdy zobaczyłam, że Lissy dźga mięso tak, jakby próbowało uciec.

Hugo zawiesił z grymasem nóż nad stekiem, przedrzeźniając ją. Ross Sto Czterdzieści Dziewięć mrugnął do niego dwa razy, co, jak sądzę, było jego wersją uśmiechu.

– Wszyscy mówią, że ona będzie moim trenerem – powiedział Dwudziestkadwójka.

Lissy poderwała głowę i wskazała na niego nożem.

– Wszyscy mają rację. Dlatego zamknij się i szam.

Nigdy u nikogo nie widziałam takiej przekornej miny. Uśmiech Dwudziestkidwójki nie zniknął, tylko zmienił się w drwiący, wyzywający grymas. Opuścił widelec i odchylił się na stołku. Nie musiał mówić: „Spróbuj mnie zmusić”. To było jasne.

Lissy wpakowała do ust resztkę jedzenia i poderwała się od stołu, mamrocząc coś pod nosem. Zerknęła na Dwudziestkędwójkę, gdy przechodziła obok niego ciężkim krokiem.

– Mam nadzieję, że dasz się szybko zabić, żebym nie musiała cię długo znosić – burknęła.

– Taką strategię przyjmuje w pracy ze wszystkimi swoimi żółtodziobami, jak sądzę – skomentował z chichotem Hugo, patrząc, jak Lissy odpycha z drogi Pięćdziesiątkęjedynkę i wypada ze stołówki.

– A powinna robić z nich dobrych restartów – powiedziałam. Przypomniałam sobie, jak wyciągałam nóż z głowy Czterdziestkipiątki.

– Może w takim razie ty powinnaś się mną zająć – zaproponował Dwudziestkadwójka. – Decyzja należy do ciebie, prawda?

– Tak. I nie szkolę takich niskich numerów.

– Dlaczego?

– Nie są dobrzy.

Marie Sto Trzydzieści Pięć parsknęła śmiechem, a Dwudziestkadwójka z rozbawieniem spoglądał to na nią, to na mnie.

– Może dlatego, że nie ty ich szkolisz. Poza tym czuję się obrażony. – Jego uśmiech sugerował, że wcale tak nie jest.

Dźgnęłam talerz widelcem. Możliwe, że miał rację. Najniżsi z grupy nowych nigdy nie mieli szans. Czy z powodu swojego numeru? A może dlatego, że taka Lissy tresowała ich wrzaskiem? Spojrzałam na niego, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

Jego uśmiech zgasł, bo widocznie uznał moje milczenie za odmowę. Chciałam, żeby tak wypadło, i trzymałam język za zębami, gdy zaczął jeść.

***

Po lunchu zeszłam na piąte piętro. Pomiędzy turami szkoleń często się nudziłam, nie wiedząc, co ze sobą począć. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak to jest być niższym numerem, jednym z wielu, którzy nie nadają się na trenerów. Mieli niewiele możliwości, żeby zapełnić swoje dni, zwłaszcza odkąd KORP uznał, że większość form rozrywki nie jest nam potrzebna.

Zajrzałam na krytą bieżnię i zobaczyłam, że kilku restartów biega, niektórzy się ścigają. Przeszłam do następnego pomieszczenia. W strzelnicy jak zwykle panował tłok; strzelanie zajmowało najwyższe miejsce na liście dostępnych rozrywek. Restarci stali we wszystkich kabinach, celując z pistoletów do papierowych sylwetek na odległej ścianie. Większość za każdym razem trafiała w zamierzony cel, w głowę. KORP nie ufał nam ma tyle, żeby wydawać prawdziwe naboje, więc te, których używaliśmy na strzelnicy, były zrobione z plastiku.

Wepchnęłam ręce w kieszenie czarnych spodni, idąc do następnych drzwi, do sali gimnastycznej. Otworzyłam je i spojrzałam na rozproszonych restartów. Niektórzy tylko rozmawiali, inni bez entuzjazmu podejmowali próby walki, żeby uniknąć wrzasku strażników.

Ever stała w kącie przed przyklejonym do ściany papierowym człowiekiem ze strzelnicy. Przestępowała z nogi na nogę, trzymając nóż w ręku, z powagą przyglądając się celowi. Towarzyszyła jej wysoka dziewczyna, Mindy Pięćdziesiąt Jeden. Patrzyła, jak nóż wylatuje z ręki Ever i trafia w środek głowy papierowego człowieka.

Ever podeszła bliżej do Pięćdziesiątkijedynki i pochyliła się, coś do niej mówiąc, gdy szłam w ich stronę. Kiedyś w tym kącie restarci grali w strzałki, ale KORP tego zakazał. Rzucanie nożem też jest zabawą, lecz taką, która wygląda na ćwiczenie. Nie brałam w tym udziału, ale podsześćdziesiątki prowadziły rejestr trafień w głowę podczas jednej sesji. Ever zajmowała miejsce w pierwszej trójce, przynajmniej tak słyszałam.

Ever zrobiła taki gest, jakby chciał pogładzić Pięćdziesiątkęjedynkę po ramieniu, ale na mój widok szybko się od niej odsunęła. Uśmiechnęła się sztucznie.

– Cześć.

– Cześć – burknęłam, zerkając na jej koleżankę.

Dziewczyna otarła oczy drżącymi palcami i wtedy od razu pożałowałam, że do nich podeszłam. Emocje podsześćdziesiątek sprawiały, że czułam się skrępowana. Cofnęłam się, gotowa wymyślić jakąś wymówkę i spłynąć, kiedy odeszła od nas na kilka kroków.

– Muszę iść – powiedziała. – Ever zaliczyła czterdzieści dwa rzuty.

Skinęłam głową i wróciłam do Ever, która wyciągała tępy nóź z korkowej ściany. Podała mi go, a ja pokręciłam głową. Zajęła miejsce na parkiecie i przymrużyła oczy, patrząc na cel, obracając nóż w rękach.

– Pozwoliłaś Callumowi siedzieć ze sobą podczas lunchu – powiedziała. Zerknęła na mnie z uniesioną brwią i zaraz potem cisnęła nożem. Trafiła w sam środek czoła.

– Może siadać, gdzie chce – odparłam. Przemknęła mi przed oczami jego twarz, gdy z wyzywającą miną popatrzył na Lissy.

Ever się roześmiała i wyciągnęła nóż ze ściany.

– Racja. Przecież ty zawsze siadasz z podsześćdziesiątkami.

Wzruszyłam ramionami.

– Poprosił. Nie mogłam wymyślić dobrego powodu, żeby mu odmówić.

Znowu się zaśmiała i stanęła kilka kroków przed papierowym człowiekiem.

– Niech ci będzie. – Jej oczy pojaśniały, gdy na mnie spojrzała. – Lubisz go?

– Nie.

– Dlaczego? Jest atrakcyjny.

– Jak wszyscy tutaj.

To prawda, wszyscy restarci w pewien sposób są atrakcyjni. Po śmierci, kiedy wirus przejmuje władzę i ciało restartuje, skóra jaśnieje, figura się poprawia, oczy zaczynają płonąć. To jak piękno zaprawione odrobiną obłędu.

Choć w moim przypadku „odrobina” była bardziej niż szczodrą porcją.

Ever popatrzyła na mnie jak na słodkiego szczeniaczka, który dopomina się o uwagę. Nigdy nie lubiłam takiego spojrzenia.

– Nie ma nic złego w myśleniu, że ktoś jest atrakcyjny. To naturalne.

Naturalne dla niej. Ja nie miałam takich uczuć. Nie istniały.

Wzruszyłam ramionami, unikając jej spojrzenia. Często wyglądała na zmartwioną, gdy jej mówiłam, że nie mam tych samych emocji, co ona. Uznałam, że lepiej się nie odzywać.

Odwróciła się i przestąpiła z nogi na nogę, wypuszczając powietrze, przygotowując się do rzutu. Zastygła z uniesionym nożem, skoncentrowana na celu. Gdy rzuciła, oderwała jedną nogę od podłogi, pochyliła się z wysiłku. Uśmiechnęła się, spoglądając na wbity w ścianę nóż.

Rzuciła jeszcze kilka razy, aż doszła do pięćdziesięciu, po czym się odwróciła, żeby na mnie popatrzeć.

– O czym rozmawialiście? – zapytała. – Widziałam, jak próbował wciągnąć cię w rozmowę. Dzielny chłopak.

Uśmiechnęłam się lekko.

– Głównie o jedzeniu. Nigdy nie jadł mięsa.

– Aha.

– I poprosił, żebym go szkoliła.

Ever parsknęła i odwróciła się ode mnie.

– Biedny facet. Nie wyobrażam sobie, że szkolisz jakąś dwudziestkę. Pewnie złamałabyś go jak zapałkę.

Skinęłam głową, patrząc, jak nóż tnie powietrze. Ever, choć miała numer pięćdziesiąt sześć, była dobrym restartem. A przynajmniej adekwatnym. Utrzymała się przy życiu przez cztery lata, wykonując rozkazy i pomyślnie kończąc swoje zadania.

– Kto cię szkolił? – zapytałam. Nie poświęcałam jej wiele uwagi, gdy była nowa, choć mieszkałyśmy w tym samym pokoju. Zjawiła się w ośrodku prawie rok po mnie, kiedy jeszcze nie byłam trenerem.

– Marcus Sto Trzydzieści – odparła.

Skinęłam głową. Pamiętałam go jak przez mgłę. Zginął w terenie kilka lat temu.

– Miałam najniższy numer w mojej grupie żółtodziobów, więc trafiłam do niego. – Wzruszyła ramionami. – Ale był dobry. Całe szczęście, że nie było jeszcze Lissy. Pewnie poległabym w pierwszym tygodniu.

Wielu uczniów Lissy doskonale radziło sobie po zakończeniu szkolenia, ale szereg tych złych utrwalił jej reputację zabójczyni żółtodziobów. Może reputacja była zasłużona. Może Dwudziestkadwójka będzie następną ofiarą jej pecha.

Popatrzyłem na Ever, gdy kolejny raz wbiła nóż w ścianę.

– Ile już? – zapytałam.

– Pięćdziesiąt dwa.

– Niech cię licho!

Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu, gdy wyszczerzyła zęby do celu na ścianie. Może podsześćdziesiątki nie są zupełnie beznadziejne.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...