Moje spotkanie z pierwszymi pełnometrażowymi filmami na podstawie komiksów Marvela nie wypadło najlepiej. "Kaczor Howard" okazał się ekranizacją strasznie kiepską. Wybór mało znanego bohatera jest tu drugorzędną sprawą. "Powrót niesamowitego Hulka" nie zdołał naprawić zszarganej opinii komiksowych adaptacji. Produkcja o zielonym monstrum wypadła jeszcze gorzej niż ta o kaczce z kosmosu – ba, była naprawdę blisko sięgnięcia dna. Nawet prężenie muskułów przez Lou Ferrigno zdało się na nic – film był paskudny. Jak zwykle w takich sytuacjach, należy sięgnąć po stare przysłowie – "do trzech razy sztuka". Kolejną ekranizacją z uniwersum został "Punisher". Nie ukrywam, że do seansu specjalnie siadałem bez jakichkolwiek oczekiwań czy wyobrażeń, ale jednak z małym niepokojem. Chciałem w końcu obejrzeć przyzwoitą produkcję o bohaterze ze świata Marvela i miałem nadzieję, że opowieści o mścicielu, byłym komandosie z wielką białą czaszką na klacie nie da się zepsuć.
Rodzina Franka Castle'a, policjanta sumiennie wypełniającego swoje obowiązki, pada ofiarą zamachu przygotowanego przez mafię. Wszyscy myślą, że w wybuchu auta zginął również Frank. Rzeczywistość okazuje się nieco inna – mężczyźnie udało się przeżyć, jednak tragiczne wydarzenie pozostawiło trwałe urazy na jego psychice. Ukrył się w kanałach pod miastem i wypowiedział wojnę przestępczemu półświatkowi. Doskonale wyszkolony oraz uzbrojony zaczął sam wymierzać sprawiedliwość i zabijać członków mafii, jako że są oni w stanie uniknąć kary za swoje występki, płacąc spore sumy dobrym adwokatom. Zupełnym przypadkiem Castle wplątuje się w wojnę gangów – japońska Yakuza pod przewodnictwem pani Tanaki porywa dzieci włoskim gangsterom. Nasz bohater, nie mogąc patrzeć na cierpienie niewinnych, decyduje się odbić pociechy bandziorów – pośród nich znajduje się Tommy Franco, syn Gianniego Franco, oprycha odpowiedzialnego za śmierć bliskich Castle'a.
Nie będę was trzymał długo w niepewności – "Punisher" nie wypada rewelacyjnie, jednak mimo wszystko jest to kawał solidnego kina akcji. Po beznadziejnych dwóch potworkach siedziałem na seansie zadowolony, że w końcu udało się stworzyć niezły film na podstawie uniwersum Marvela. Zacznijmy od głównego bohatera – nie jest on wiernym odwzorowaniem swojego alter ego z komiksowego świata. Nie chodzi tu nawet o podmiankę komandosa na policjanta, a o brak wielkiej białej czachy na piersi protagonisty. Nie wiem, czemu reżyser pominął ten element kostiumu Punishera, ale troszeczkę go brakuje. Niemniej jednak kreacja mściciela jest naprawdę znakomita i niemała w tym zasługa Dolpha Lundgrena – aktor doskonale wcielił się w rolę psychopatycznego maniaka. Bo powiedzmy sobie szczerze – koleś żyjący w kanałach i mordujący przestępców raczej nie jest zdrowy na umyśle. Dolph idealnie operuje mimiką twarzy – widać, że jest wyprany z uczuć, a cząstka jego duszy umarła wraz z rodziną. Ponadto mało się odzywa, a basowe półsłówka potęgują psychodeliczny klimat.
Mimo że film opiera się na komiksie, tak naprawdę zrealizowany jest jak najbardziej realistycznie – nie ma tu w sumie żadnych fantastycznych elementów i jest to typowy akcyjniak lat 80. Mam wrażenie, że wyszło to tej produkcji na dobre – jest brudna, brutalna oraz mroczna. Twórcy skupili się na porządnej rozwałce, ale nie zaniedbali też scen ukazujących rozterki Franka Castle'a. Nieźle pomyślano też antagonistów Punishera – przoduje tutaj przede wszystkim pani Tanaka (Kim Miyori), która nie cofnie się przed niczym, aby uzyskać całkowitą władzę nad miastem. Świetnie wykreowano również Gianniego Franco (Jeroen Krabbé), cechującego się sporym sprytem, ale też dużą bezwzględnością. Podobnie wypadł Jake Berkowitz (Louis Gossett Jr.), przyjaciel Franka z policji, praktycznie jako jedyny wierzący, że ten przetrwał i przeistoczył się w mściciela.
Szkoda jednak, że produkcję ewidentnie nadgryzł ząb czasu. Przy obecnych możliwościach CGI gumowe katany i markowane ciosy wypadają bardzo słabo. Trochę po uszach powinien oberwać scenarzysta, Boaz Yakin, bowiem często fabuła jest zwyczajnie niespójna. Oglądamy jakieś dziwne sceny, niemające wpływu na przebieg akcji – czasem miałem wrażenie, że zawinił ktoś podczas montażu, chaotycznie oraz losowo sklejając klisze, które wpadły mu pod rękę. Ograniczenie dialogów wypadło bardzo dobrze dla Dolpha Lundgrena, który niczym Arnold Schwarzenegger mógł wypowiedzieć sobie parę zabawnych one-linerów, jednak innym postaciom poskąpiono tego dobrodziejstwa – zdarza się więc, że rozmowy są sztywne niczym sam Punisher. Przyczyniają się do tego nierzadko bohaterowie drugoplanowi, niepotrafiący wyjść poza drętwą i drewnianą grę aktorską.
Podsumowując, film Marka Goldblatta jest solidnym, surowym akcyjniakiem, jednak sporo mu brakuje do tego, aby został obiektem kultu fanów uniwersum Marvela. Doskonałe dobranie do roli Dolpha Lundgrena, pokazującego Punishera dokładnie takim, jakim powinien być, czyli totalnym psycholem ze stępionym afektem, uwielbiającym zabijać. Nieźle wykreowano również antagonistów, jednak bohaterowie drugoplanowi mocno dali ciała. Produkcja jest brudna i brutalna, a psychodeliczna muzyka Dennisa Dreitha perfekcyjnie podkreśla klimat. Szkoda, że "Punisherowi" nie udało się przetrwać próby czasu, a scenarzysta nie przyłożył się porządnie do swojego zadania. Mimo wszystko przyjemnie się ogląda, jak mściciel w trakcie jednego seansu pozbawia życia kilkudziesięciu oprychów z beznamiętnym wyrazem twarzy. Czy warto obejrzeć ten film? Raczej tak, miłośnicy mrocznego kina akcji lat 80. będą zadowoleni. Ja po "Kaczorze Howardzie" i "Powrocie niesamowitego Hulka" byłem nawet bardziej niż zadowolony!
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz