Fragment książki

26 minut czytania

PROLOG

Mężczyzna z trudem wspinał się po białej ścianie lodowca. Z daleka mógł przypominać mrówkę powoli idącą po ściance głębokiego talerza. Gdzieś tam w dole pozostawił slumsy La Rinconady, które wyglądały stąd jak zbieranina rozsianych kropek, a coraz mocniejszy wiatr miotał mu w twarz sypkim śniegiem, zamrażając wilgotne pasma czarnych włosów. Pomimo bursztynowych gogli wędrowiec mrużył oczy pod wpływem jaskrawych refleksów zachodzącego słońca.

Nie bał się upadku, chociaż nie korzystał z lin do asekuracji, a jedynie z raków oraz pojedynczego czekana. Nazywał się Alastair Hunt i był magiem. Po drodze kształtował i modelował dłońmi zamrożony lodowiec. Uchwyty na dłonie i podparcia dla stóp pojawiały się, gdy brnął w górę.

Kiedy dotarł do jaskini w połowie wysokości lodowca, był skostniały oraz całkowicie wyczerpany poskramianiem siłą woli najpotężniejszego z żywiołów. Bezustanne korzystanie z magii wysysało z niego energię, ale nie odważył się zwolnić.

Jaskinia otwierała się niczym usta w górskim zboczu; nie sposób było ją dostrzec z góry ani z dołu. Podciągnął się na krawędź jamy i rozpaczliwie zaczerpnął powietrza, przeklinając siebie za to, że nie dotarł tu szybciej i że pozwolił się oszukać. Mieszkańcy La Rinconady widzieli wybuch i szeptem rozprawiali o tym, co oznaczał ogień w lodzie.

Ogień w lodzie. To z pewnością sygnał wezwania pomocy… albo atak. W jaskini schowało się pełno magów zbyt starych bądź zbyt młodych, żeby walczyć, rannych i chorych, matek z bardzo małymi dziećmi, których nie można było zostawić – takich jak żona i syn Alastaira. Ukryto ich tutaj, w jednym z najbardziej odizolowanych miejsc na ziemi.

Mistrz Rufus upierał się, że w przeciwnym razie będzie im groziło niebezpieczeństwo, staną się zakładnikami fortuny, a Alastair mu zaufał. Ale kiedy Wróg Śmierci nie stawił się na pojedynek z mistrzynią magów, jedną z makarów, w której wszyscy pokładali nadzieję, Alastair zrozumiał swój błąd. Jak najszybciej dotarł do La Rinconady, przez większość drogi lecąc na grzbiecie żywiołaka powietrza. Dalej ruszył pieszo, gdyż Wróg dysponował silną i nieprzewidywalną zdolnością kontroli nad żywiołakami. Im wyżej Alastair się wspinał, tym bardziej się bał.

Niech będą cali i zdrowi, myślał, wchodząc do jaskini. Proszę, niech będą cali i zdrowi.

Powinny go przywitać płacz dzieci, gwar nerwowych rozmów oraz brzęczenie ujarzmionej magii. Zamiast tego słyszał jedynie wycie wiatru omiatającego samotny szczyt. Ściany jaskini pokrywał biały lód upstrzony plamami czerwieni i brązu w miejscach, w których stopiły go rozbryzgi krwi. Alastair zdjął gogle i upuścił je na ziemię, zagłębił się w korytarz, sięgając po resztki swojej mocy, żeby utrzymać się na nogach.

Ściany jaskini promieniowały niesamowitym fosforyzującym blaskiem, który głębiej stanowił jedyne źródło światła. To zapewne dlatego potknął się o pierwsze ciało i niemal upadł na kolana. Odsunął się z krzykiem, a następnie skrzywił, słysząc powracające do niego echo. Powalona czarodziejka była spalona, tak że nie dało się jej rozpoznać, ale na jej nadgarstku widniała skórzana opaska z dużym kawałkiem kutej miedzi, jakie nosili uczniowie drugiego roku Magisterium. Dziewczyna miała więc nie więcej niż trzynaście lat.

Powinieneś przywyknąć do śmierci, powiedział sobie. Toczyli wojnę z Wrogiem już od dekady, chociaż czasami odnosili wrażenie, że minęło sto lat. Początkowo to się wydawało niemożliwe – samotny młodzieniec, nawet jeden z makarów, który zamierzał pokonać samą śmierć. Jednak gdy Wróg nabierał sił i rosła jego armia ogarniętych chaosem, zagrożenie stawało się coraz poważniejsze… czego kulminację stanowiła ta bezlitosna rzeź najbardziej bezbronnych i niewinnych.

Alastair wstał i ruszył w głąb jaskini, rozpaczliwie rozglądając się za tym jednym jedynym obliczem. Mijał ciała starszych mistrzów z Magisterium i Kolegium, dzieci przyjaciół i znajomych, a także magów, którzy odnieśli rany we wcześniejszych bitwach. Pośród nich spoczywały okaleczone zwłoki ogarniętych chaosem, których wirujące oczy na zawsze pociemniały. Chociaż magowie byli nieprzygotowani, zapewne stawili zacięty opór, skoro zabili tak wielu żołnierzy Wroga. Strach kotłował mu się w trzewiach, a palce dłoni i stóp drętwiały, gdy Alastair brnął pośród tego wszystkiego… aż nagle ją zobaczył.

Sarah.

Leżała na samym końcu jaskini oparta o mętną lodową ścianę. Miała otwarte oczy, które wpatrywały się w nicość. Źrenice wyglądały na zaćmione, a rzęsy pokryły się lodem. Pochylił się i musnął palcami jej zastygły policzek. Gwałtownie wciągnął powietrze, wydając z siebie nagły szloch.

Ale gdzie jest ich syn? Gdzie Callum?

W prawej dłoni Sarah ściskała sztylet. Specjalizowała się w kształtowaniu rud, które przyzywała z głębi ziemi. Sama wykonała ten sztylet podczas ostatniego roku ich nauki w Magisterium. Ostrze nosiło imię Semiramis. Alastair wiedział, jak bardzo Sarah je ceniła. Jeżeli mam umrzeć, chcę umrzeć z własną bronią w ręku, zawsze mu powtarzała. Ale on nie chciał, żeby ona w ogóle ginęła.

Przesunął palcami po jej zimnym policzku.

Nagle usłyszał płacz i błyskawicznie się obrócił. Płacz, w tej jaskini śmierci i ciszy.

Dziecko.

Rozglądał się, rozpaczliwie szukając źródła słabego zawodzenia. Wydawało się, że dobiega od strony wlotu jaskini. Ruszył z powrotem tą samą drogą, którą przyszedł, potykał się o zamarznięte ciała przypominające posągi – aż nagle pośród trupów dostrzegł kolejną znajomą twarz.

Declan. Brat Sarah, ranny podczas ostatniej bitwy. Wyglądało na to, że ktoś go udusił, w wyjątkowo okrutny sposób wykorzystując magię powietrza. Mężczyzna miał niebieską twarz i popękane naczynka krwionośne w oczach. Pod jedną z rąk Declana, odsuniętą daleko od ciała, owinięty w pleciony kocyk dla ochrony przed lodem pokrywającym ziemię, leżał synek Alastaira. Kiedy ten wpatrywał się w niego z oszołomioną miną, chłopiec otworzył usta i ponownie żałośnie zapłakał.

Niczym w transie, drżąc z poczucia ulgi, Alastair pochylił się i podniósł dziecko. Chłopiec popatrzył na niego dużymi szarymi oczami i otworzył usta, żeby znów zapłakać. Kiedy kocyk opadł, Alastair zrozumiał, dlaczego malec krzyczy. Jego lewa nóżka zwisała pod nienaturalnym kątem jak złamana gałązka.

Alastair spróbował przywołać magię ziemi, żeby uleczyć synka, ale wystarczyło mu mocy tylko na częściowe złagodzenie jego bólu. Czując, że serce wyrywa mu się z piersi, mocno owinął chłopca kocykiem i ruszył z powrotem w głąb jaskini, do miejsca, w którym leżała Sarah. Przyklęknął obok ciała, trzymając dziecko na wysokości jej twarzy.

– Sarah – szepnął, a łzy stanęły mu w oczach. – Powiem mu, że zginęłaś w jego obronie. Wychowam go tak, aby pamiętał o twojej odwadze.

Wpatrywała się w niego pustymi, bladymi oczami. Przycisnął dziecko mocniej do swego boku i wyjął jej z dłoni Semiramis. Kiedy to zrobił, zauważył, że na lodzie tuż obok ostrza znajdują się dziwne znaki. Czyżby Sarah przed śmiercią wbiła tam paznokcie? Jednak znaki sprawiały wrażenie wykonanych celowo. Gdy bardziej się nachylił, zrozumiał, że to słowa – słowa, które jego żona ostatkiem sił wydrapała na lodzie.

Kiedy je odczytał, poczuł się tak, jakby otrzymał dwa potężne ciosy w żołądek.

ZABIJCIE DZIECKO

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Callum Hunt stał się legendarną postacią w swoim miasteczku w Karolinie Północnej, jednak nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Słynął z sarkastycznych uwag, którymi zniechęcał do siebie nauczycieli na zastępstwie, a także specjalizował się w irytowaniu dyrektorów, woźnych oraz pań ze stołówki. Terapeuci na początku zawsze chcieli mu pomóc (w końcu biedakowi umarła matka), ostatecznie jednak żałowali, że kiedykolwiek skalał swoją obecnością ich gabinety. Nie ma nic bardziej krępującego niż brak ciętej riposty na komentarze gniewnego dwunastolatka.

Wszyscy sąsiedzi dobrze znali wiecznie wykrzywioną minę Calla, jego potarganą czarną czuprynę oraz podejrzliwe szare oczy. Lubił jeździć na deskorolce, chociaż nie od razu się tego nauczył; część samochodów w okolicy wciąż nosiła ślady jego wczesnych prób. Często widywano go przed witryną sklepu z komiksami, w salonie gier oraz sklepie z grami wideo. Nawet burmistrz dobrze go znał. Trudno byłoby go zapomnieć po tym, jak przekradł się obok sprzedawcy w miejscowym sklepie zoologicznym podczas pierwszomajowej parady i zabrał golca, którym zamierzano nakarmić boa dusiciela. Zrobiło mu się żal ślepego i pomarszczonego stworzenia, gdyż najwyraźniej nie mogło samo się uratować – przy okazji, w imię sprawiedliwości, Call uwolnił wszystkie białe myszki, które miały stanowić następną pozycję w jadłospisie węża.

Nie spodziewał się, że myszy zaczną biegać w amoku pod stopami uczestników parady, ale w końcu myszy nie są zbyt inteligentne. Nie spodziewał się także, że widzowie będą uciekali przed myszami, ale ludzie również nie są zbyt inteligentni, co po fakcie wyjaśniał ojciec Calla. To nie z winy chłopca parada okazała się fiaskiem, ale wszyscy – a zwłaszcza burmistrz – zachowywali się, jakby właśnie tak było. A do tego jeszcze ojciec zmusił Calla do zwrócenia golca.

Alastair nie pochwalał kradzieży.

W jego opinii była niemal równie zła jak magia.

***

Callum wiercił się niespokojnie na twardym krześle przed gabinetem dyrektora, zastanawiając się, czy następnego dnia wróci do szkoły, a także czy ktokolwiek za nim zatęskni, jeśli tak się nie stanie. Raz za razem powtarzał w myślach różne sztuczki, których miał użyć, żeby oblać test na maga – im efektowniej, tym lepiej.

Ojciec ciągle mu powtarzał, żeby opróżnił umysł ze wszystkich myśli. Albo skupił się na dokładnym przeciwieństwie tego, czego będą chciały te potwory. Albo skupił się na zadaniu kogoś innego, a nie na swoim.

Call pomasował się po łydce, która podczas porannych lekcji zesztywniała i zaczęła go boleć. Czasami dokuczała mu w taki właśnie sposób. Im był wyższy, tym bardziej go bolała. Przynajmniej nie będzie miał problemu z oblaniem sprawnościowej części egzaminu na maga, na czymkolwiek ona polegała.

Z sali gimnastycznej w głębi korytarza dobiegały odgłosy wydawane przez innych uczniów, piszczenie ich sportowych butów na lśniącym drewnianym parkiecie, wykrzykiwane drwiny. Żałował, że chociaż raz nie może z nimi zagrać. Nie był równie szybki jak inne dzieciaki ani nie miał takiego wyczucia równowagi, ale przepełniała go niespożyta energia. Zwolniono go z zajęć wychowania fizycznego ze względu na jego nogę; nawet w szkole podstawowej, gdy podczas przerw próbował biegać, skakać albo się wspinać, któryś z woźnych zawsze przypominał mu, że powinien się oszczędzać, jeśli nie chce sobie zrobić krzywdy, i ostrzegał, że jeżeli Call nie usłucha, będzie musiał wrócić do budynku.

Zupełnie jakby kilka siniaków było najgorszą rzeczą, która może się komuś przytrafić. Jakby stan jego nogi miał się od tego pogorszyć.

Call westchnął i wyjrzał przez szklane drzwi szkoły. Wkrótce zaparkuje przed nią jego ojciec. Jeździł jaskrawosrebrnym rolls-royce’em phantomem z 1937 roku. Takiego samochodu nie sposób przegapić. Nikt inny w miasteczku nie miał podobnego auta. Ojciec Calla był właścicielem sklepu z antykami Wciąż na Nowo przy głównej ulicy; największą przyjemność sprawiało mu, gdy stare i popsute przedmioty w jego rękach nabierały połysku i zaczynały wyglądać jak nowe. Żeby utrzymać swój samochód na chodzie, musiał przy nim grzebać niemal w każdy weekend. Poza tym stale prosił Calla o mycie auta i nakładanie na niego dziwacznego starego wosku, który chronił karoserię przed rdzą.

Rolls-royce działał idealnie… w odróżnieniu od Calla. Chłopiec popatrzył na swoje sportowe buty i postukał stopami o podłogę. Kiedy miał na sobie dżinsy, tak jak teraz, dało się ukryć, że z jego nogą jest coś nie w porządku, ale wystarczyło, żeby wstał i zaczął chodzić. Odkąd był niemowlęciem, przechodził jedną operację za drugą, a także poddawano go różnorodnym formom fizjoterapii, ale nic nie skutkowało. Wciąż utykał i powłóczył nogą, jakby usiłował utrzymać równowagę na kołyszącej się na boki łodzi.

Kiedy był młodszy, czasami bawił się w pirata albo w dzielnego marynarza kuternogę, który idzie na dno razem ze swoim statkiem po długim ostrzale z pokładowych dział. Udawał piratów, wojowników ninja, kowbojów i kosmitów.

Jednak nie bawił się w nic, co wymagało stosowania magii.

Nigdy.

Usłyszał warkot silnika i zaczął wstawać, ale po chwili z rozdrażnieniem opadł na ławkę. To nie było auto jego taty, tylko jakaś zwyczajna czerwona toyota. Po chwili Kylie Myles, jedna z uczennic z jego rocznika, minęła go pośpiesznie w towarzystwie nauczycielki.

– Powodzenia podczas przesłuchań do baletu – odezwała się pani Kemal, po czym powędrowała z powrotem do swojej klasy.

– Jasne, dziękuję – odrzekła Kylie, a następnie posłała Callowi dziwne, oceniające spojrzenie. Kylie nigdy nie patrzyła na Calla. To jedna z jej charakterystycznych cech, obok lśniących blond włosów i plecaka z jednorożcem. Kiedy mijali się na korytarzu, jej wzrok prześlizgiwał się po Callu, jakby ten był niewidzialny.

Skinęła mu dłonią, co było jeszcze dziwniejsze, a następnie ruszyła w stronę toyoty. Na przednich siedzeniach Call zobaczył oboje jej rodziców, wyraźnie zdenerwowanych.

Niemożliwe, żeby jechała tam gdzie on, prawda? Niemożliwe, żeby zmierzała na Próbę Żelaza. Ale jeśli tak…

Zerwał się na nogi. Jeżeli Kylie tam jedzie, to ktoś powinien ją ostrzec.

Wiele dzieciaków uważa, że w tym wszystkim chodzi o bycie kimś wyjątkowym, rzekł kiedyś ojciec Calla z wyraźnym obrzydzeniem. Podobnie myślą ich rodzice. Zwłaszcza w rodzinach obdarzonych zdolnościami magicznymi od pokoleń. Z kolei w licznych domach, w których magia już niemal umarła, magiczne dziecko postrzega się jako nadzieję na powrót do władzy. Jednak najtrudniej mają dzieci z rodzin bez magicznych zdolności. To one sądzą, że ich życie będzie przypominało filmy.

Nic bardziej mylnego.

W tej samej chwili tata Calla z piskiem hamulców zatrzymał się przy krawężniku, skutecznie zasłaniając Kylie. Call pokuśtykał w stronę drzwi i wyszedł ze szkoły, ale zanim dotarł do rolls-royce’a, toyota Mylesów już zniknęła za rogiem.

Za późno, żeby ostrzec Kylie.

– Call. – Ojciec wysiadł z samochodu i oparł się o drzwi po stronie pasażera. Jego czarna czupryna, tak samo potargana jak u Calla, siwiała po bokach. Pomimo upału miał na sobie tweedową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach. Call często odnosił wrażenie, że jego ojciec przypomina Sherlocka Holmesa z serialu BBC; ludzie dziwili się, że nie mówi z brytyjskim akcentem. – Jesteś gotowy?

Call wzruszył ramionami. A można w ogóle być gotowym na coś, co może ci skopać całe życie, jeśli źle wypadniesz? A raczej dobrze, jak było w jego wypadku.

– Chyba tak.

Ojciec otworzył drzwi.

– Dobrze. Wsiadaj.

Wewnątrz rolls był równie nieskazitelny jak na zewnątrz. Call z zaskoczeniem zauważył swoje stare kule leżące na tylnym siedzeniu. Nie potrzebował ich od lat: ostatnio, gdy spadł z drabinki i skręcił zdrową nogę w kostce. Kiedy ojciec wsiadł do auta i uruchomił silnik, Call wskazał kule i spytał:

– A to po co?

– Im gorzej będziesz wyglądał, tym większa szansa, że cię odrzucą – odrzekł ponuro ojciec, oglądając się przez ramię, gdy wyjeżdżał z parkingu.

– To oszustwo – zaprotestował Call.

– Call, ludzie oszukują, żeby wygrać. Nie można oszukiwać, aby przegrać.

Chłopiec przewrócił oczami. Niech ojciec myśli, co chce; on i tak wiedział, że nie skorzysta z kul, jeśli nie będzie musiał. Nie miał jednak ochoty się o to kłócić, nie dzisiaj, gdy ojciec już przypalił tosty na śniadanie i wydarł się, kiedy syn poskarżył się, że musi iść do szkoły tylko po to, żeby dwie godziny później się zwolnić.

Teraz ojciec pochylał się nad kierownicą z mocno napiętymi mięśniami szczęki i prawą dłonią kurczowo zaciśniętą na dźwigni zmiany biegów, poruszając nią z nieskuteczną gwałtownością.

Call skupiał wzrok na mijanych drzewach o żółciejących liściach, przypominał sobie wszystko, co wiedział o Magisterium. Kiedy ojciec pierwszy raz opowiadał mu o mistrzach i o sposobie wybierania uczniów, posadził go w jednym z dużych skórzanych foteli w swoim gabinecie. Call miał obandażowane łokcie i rozbitą wargę po bójce, w którą wdał się w szkole, i nie był w nastroju na opowieści. Poza tym wystraszył się poważnej miny ojca oraz tonu jego głosu – zupełnie jakby Alastair zamierzał oznajmić synowi, że ma straszliwą chorobę. Okazało się, że tą chorobą są zdolności magiczne.

Call skulił się w fotelu, słuchając ojca. Przywykł do tego, że ludzie mu dokuczają; inne dzieci uważały, że noga czyni z niego łatwy cel. Zazwyczaj udawało mu się je przekonać, że to nieprawda. Jednak tym razem grupka starszych chłopców dopadła go za szopą niedaleko placu zabaw, kiedy wracał ze szkoły do domu. Popychali go i jak zwykle obrażali. Callum wiedział, że większość łobuzów się wycofuje, gdy stawia się im opór, dlatego spróbował uderzyć najwyższego z napastników. I to był błąd. Po chwili przewrócili go na ziemię, jeden usiadł mu na nogach, a drugi zaczął go bić po twarzy, próbując zmusić Calla, żeby przeprosił oraz przyznał, że jest kulawym błaznem.

– Przepraszam, że jestem świetny, leszcze – odpowiedział Call tuż przed tym, gdy stracił przytomność.

Zapewne był nieprzytomny tylko przez chwilę, ponieważ kiedy otworzył oczy, zobaczył w oddali sylwetki uciekających łobuzów. Nie mógł uwierzyć, że jego riposta okazała się tak skuteczna.

– Właśnie tak! – zawołał, siadając. – Wiejcie, gdzie pieprz rośnie!

Potem się rozejrzał i zobaczył, że betonowa powierzchnia placu zabaw pękła. Długa szczelina sięgała od huśtawek aż do ściany szopy, która rozpadła się na dwie części.

Leżał na trasie czegoś, co przypominało miniaturowe trzęsienie ziemi.

Uznał, że to najwspanialsze, co mu się kiedykolwiek przytrafiło. Jego ojciec miał odmienne zdanie.

– Magia jest dziedziczna – wyjaśnił. – Nie każdy w rodzinie musi mieć takie zdolności, ale wygląda na to, że ty nimi dysponujesz. Bardzo mi przykro, Callu.

– Więc tamto pęknięcie w ziemi… chcesz powiedzieć, że to moja sprawka? – Call był rozdarty pomiędzy radosnym oszołomieniem a paraliżującą trwogą, jednak radość zwyciężała. Czuł, że kąciki jego ust się podnoszą, i próbował je powstrzymać. – Tak robią magowie?

– Magowie czerpią siłę z żywiołów: ziemi, powietrza, wody, ognia, a nawet pustki, która stanowi źródło najpotężniejszej i najstraszliwszej odmiany magii, magii chaosu. Potrafią wykorzystywać magię do różnych celów, także do rozrywania samej ziemi, i to właśnie uczyniłeś. – Ojciec pokiwał głową. – Na początku, gdy magia po raz pierwszy się ujawnia, towarzyszą jej bardzo intensywne doznania. Dzika moc… Lecz dzięki równowadze magia łagodnieje. Trzeba długiej nauki, żeby dorównać mocą nowo przebudzonemu magowi. Młodzi magowie nie potrafią kontrolować swoich zdolności. Jednak musisz z tym walczyć, Callu. Nigdy więcej nie wolno ci używać magii. Jeżeli będziesz to robił, magowie zabiorą cię do swoich tuneli.

– Tam znajduje się ich szkoła? Magisterium mieści się pod ziemią? – spytał Call.

– Jest pogrzebane tam, gdzie nikt go nie znajdzie – odparł ojciec ponuro. – Nie ma tam światła. Nie ma okien. Szkoła stanowi labirynt. Można się zgubić w jaskiniach, umrzeć i nikt nawet się o tym nie dowie.

Call oblizał usta, które nagle zrobiły się bardzo suche.

– Ale ty jesteś czarownikiem, prawda?

– Nie korzystam z magii od śmierci twojej matki. Nigdy więcej tego nie zrobię.

– A mama się tam uczyła? W tych tunelach? Naprawdę? – Call chciał dowiedzieć się jak najwięcej o swojej matce. Niewiele mu po niej pozostało. Kilka pożółkłych zdjęć w starym albumie, które ukazywały ładną kobietę o jego kruczoczarnych włosach i oczach w nierozpoznawalnym kolorze. Wiedział, że nie powinien o nią wypytywać. Ojciec opowiadał o matce Calla tylko wtedy, gdy nie miał innego wyjścia.

– Zgadza się – odrzekł ojciec. – Właśnie z powodu magii zginęła. Kiedy magowie idą na wojnę, co dzieje się często, nie dbają o to, kto z ich powodu straci życie. Także z tego powodu nie wolno ci zwracać na siebie ich uwagi.

Tamtej nocy Call obudził się z krzykiem, przekonany, że jest uwięziony pod ziemią, pogrzebany żywcem pod zwałami piachu. Chociaż rozpaczliwie się miotał, nie mógł oddychać. Potem śniło mu się, że ucieka przed potworem zbudowanym z dymu, o ślepiach, w których wirowały tysiące złych barw… Tylko że nie mógł biec wystarczająco szybko z powodu swojej nogi. We śnie wlekł ją za sobą, jakby była obumarła, aż w końcu upadał, czując na karku gorący oddech potwora.

Inne dzieci w klasie Calla bały się ciemności, potwora pod łóżkiem, żywych trupów lub morderców z olbrzymimi toporami. Call obawiał się magów, a jeszcze bardziej przerażała go myśl, że może być jednym z nich.

Teraz czekało go spotkanie z nimi. Z tymi samymi czarownikami, przez których jego matka zginęła, a ojciec prawie nigdy się nie śmiał i nie miał przyjaciół, tylko przez większość czasu przesiadywał w garażu przerobionym na pracownię i naprawiał zniszczone meble, samochody i biżuterię. Call uważał, że nie trzeba geniusza, aby zrozumieć, dlaczego jego tata obsesyjnie zajmował się składaniem popsutych przedmiotów.

Przemknęli obok znaku witającego ich w Wirginii. Wszystko wyglądało tak samo. Call nie wiedział, czego ma się spodziewać, ale jak dotąd rzadko wyjeżdżali z Karoliny Północnej. Nieczęsto zapuszczali się poza Asheville, zazwyczaj na giełdy części samochodowych i targi antyków, gdzie Call wałęsał się pośród stert niepolerowanych sreber, zafoliowanych kart baseballowych i dziwacznych starych spreparowanych łbów jaków, podczas gdy jego tata targował się o coś nudnego.

Callowi przyszło do głowy, że jeśli nie zawali egzaminu, już nigdy nie będzie musiał chodzić w takie miejsca. Czuł ucisk w żołądku i lodowate dreszcze, od których grzechotały mu kości. Zmusił się do myślenia o planie wpojonym mu przez ojca. Opróżnić umysł ze wszystkich myśli. Albo skupić się na dokładnym przeciwieństwie tego, czego będą chciały te potwory. Albo skupić się na zadaniu kogoś innego, a nie na swoim.

Wypuścił powietrze. Zaczęła mu się udzielać nerwowość ojca. Wszystko będzie dobrze. Oblewanie egzaminów jest łatwe.

Samochód zjechał z autostrady w wąską drogę. Stał przy niej pojedynczy znak, na którym widniał wizerunek samolotu. Napis pod spodem głosił, że lotnisko zostało zamknięte z powodu remontu.

– Dokąd jedziemy? – spytał Call. – Będziemy dokądś lecieć?

– Miejmy nadzieję, że nie – mruknął tata. Asfalt nagle ustąpił miejsca drodze gruntowej. Przez kolejne kilkaset metrów samochód podskakiwał na wybojach, a Call przytrzymywał się ramy drzwi, żeby nie uderzyć głową o dach. Rolls-royce’em kiepsko jeździ się po wertepach.

Niespodziewanie droga stała się szersza, a drzewa się rozstąpiły. Samochód wyjechał na olbrzymią polanę. Na jej środku stał ogromny hangar z blachy falistej. Wokół niego zaparkowano około stu aut, od zdezelowanych pick-upów po sedany niemal równie eleganckie jak phantom, tylko dużo nowsze. Rodzice razem z dziećmi mniej więcej w wieku Calla pośpiesznie kierowali się w stronę hangaru.

– Chyba się spóźniliśmy – stwierdził Call.

– To dobrze. – W głosie ojca pobrzmiewało ponure zadowolenie. Zatrzymał samochód i wysiadł, po czym gestem zachęcił syna, żeby za nim podążył. Call z zadowoleniem zauważył, że ojciec najwyraźniej zapomniał o kulach. To był upalny dzień i słońce mocno przypiekało plecy szarej koszulki chłopca. Wytarł spocone dłonie o dżinsy, gdy szli przez parking ku dużemu czarnemu otworowi, który stanowił wejście do hangaru.

Wewnątrz panowała wariacka atmosfera. Głosy kłębiących się dzieciaków rozbrzmiewały donośnie w rozległej przestrzeni. Wzdłuż jednej z metalowych ścian rozstawiono trybuny. Mimo że mogło się na nich pomieścić znacznie więcej osób, niż przebywało w hangarze, wydawały się malutkie w porównaniu z ogromem pomieszczenia. Jasnoniebieską taśmą zaznaczono krzyżyki i kółka na betonowej posadzce.

Po przeciwległej stronie, przed drzwiami hangaru, przez które samoloty niegdyś wyjeżdżały na pasy startowe, stali magowie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Było tylko sześciu magów, ale wydawało się, że swoją obecnością wypełniają całą przestrzeń. Call nie miał pewności, jak ich sobie wyobrażał – wiedział, że jego ojciec jest magiem i wygląda całkiem zwyczajnie, może nieco wielkopańsko. Przypuszczał, że inni czarownicy będą się prezentować znacznie dziwaczniej. Może będą nosić spiczaste kapelusze. Albo szaty ze srebrnymi gwiazdami. Liczył na to, że któryś z nich ma zieloną skórę.

Ku jego rozczarowaniu wyglądali normalnie. Trzy kobiety i trzech mężczyzn, wszyscy ubrani w luźne czarne tuniki z długimi rękawami i paskami oraz spodnie z tego samego materiału. Na nadgarstkach nosili opaski ze skóry i metalu, ale Call nie wiedział, czy jest w nich coś wyjątkowego, czy po prostu stanowią modną ozdobę.

Najwyższy z magów, potężny mężczyzna o szerokich barkach, jastrzębim nosie i potarganych ciemnych włosach poprzetykanych pasemkami siwizny, wystąpił naprzód i przemówił do rodzin, które zasiadły na trybunach.

– Witajcie, kandydaci, i witajcie, rodziny kandydatów, podczas najważniejszego popołudnia w życiu waszego dziecka.

No tak, pomyślał Call. Zero presji.

– Czy wszyscy wiedzą, że przybyli tutaj, aby spróbować się dostać do szkoły magii? – spytał cichym głosem.

Ojciec pokręcił głową.

– Rodzice wierzą w to, w co chcą wierzyć, i słyszą to, co chcą słyszeć. Jeżeli pragną, aby ich syn został sławnym sportowcem, wierzą, że ta szkoła będzie realizowała ekskluzywny program treningowy. Jeśli liczą na to, że ich córka zostanie neurochirurgiem, traktują to jako wstępny kurs z medycyny. Jeżeli zależy im na tym, żeby ich dziecko było bogate, sądzą, że tutaj będzie miało okazję obracać się w zamożnym i wpływowym towarzystwie.

Mag mówił dalej, wyjaśniając, co zaplanowano na to popołudnie i jak długo wszystko potrwa.

– Niektórzy z was przyjechali z daleka, żeby dać swojemu dziecku tę szansę, dlatego chcielibyśmy wyrazić wdzięczność…

Call go słyszał, ale docierał do niego także inny głos, który wydawał się dobiegać jednocześnie zewsząd i znikąd:

– Kiedy mistrz North skończy mówić, niech wszyscy kandydaci wstaną i wystąpią naprzód. Za chwilę rozpocznie się Próba.

– Słyszałeś? – spytał Call tatę, który pokiwał głową. Chłopiec rozejrzał się i zobaczył, że wszyscy patrzą na magów, jedni z niepokojem, inni z uśmiechem. – A dzieci?

Mag kończył swoją przemowę. Call podejrzewał, że to on jest mistrzem Northem, o którym wspomniał bezcielesny głos. Wiedział, że powinien już ruszyć w dół trybun, ponieważ zejście zajmie mu więcej czasu niż pozostałym, ale chciał poznać odpowiedź.

– Każdy, kto ma chociaż odrobinę mocy, słyszy mistrza Phineusa, a większość kandydatów już wcześniej miało jakieś magiczne doświadczenia. Niektórzy odgadli, kim są, inni mają co do tego pewność, a reszta wkrótce się o tym dowie.

Dzieci hałaśliwie wstały, wprawiając metalowe trybuny w drgania.

– Więc to jest pierwszy test? – spytał ojca Call. – Chcą wiedzieć, czy słyszymy mistrza Phineusa?

Wydawało się, że tata nie zwraca większej uwagi na jego słowa. Sprawiał wrażenie rozkojarzonego.

– Chyba tak. Ale inne testy będą znacznie gorsze. Pamiętaj, co ci mówiłem, a wszystko szybko się skończy. – Gwałtownie chwycił Calla za nadgarstek, aż chłopiec się wystraszył. Tata zawsze się o niego troszczył, ale zazwyczaj nie był tak wylewny. Mocno ścisnął syna za rękę i zaraz go puścił. – A teraz idź.

Kiedy Call schodził z trybun, pozostałe dzieci ustawiano w grupy. Jedna z kobiet magów skierowała Calla do grupy stojącej na końcu. Wszyscy kandydaci szeptali między sobą, zdenerwowani, ale zarazem pełni wyczekiwania. W jednej z grup Call zauważył Kylie Myles. Zastanawiał się, czy powinien do niej zawołać, że wcale nie przyszła na przesłuchania do baletu, ale uśmiechała się i gawędziła z innymi dziećmi, więc pewnie i tak by go nie usłyszała.

Przesłuchania do baletu, pomyślał ponuro. Właśnie tak cię dopadają.

– Jestem mistrzynią Milagros – odezwała się kobieta, która pokierowała Callem, zręcznie wyprowadzając swoją grupę z dużego pomieszczenia długim korytarzem pomalowanym na mdły kolor. – Do pierwszego testu podejdziecie wspólnie. Proszę, grzecznie idźcie za mną.

Call, który szedł prawie na samym końcu, musiał trochę przyśpieszyć, żeby nadążyć za grupą. Wiedział, że spóźnienie podziałałoby na jego korzyść, skoro chciał, żeby uznali, że nie zależy mu na egzaminie albo nie ma pojęcia, co robi, ale nienawidził tego, jak inni na niego patrzą, gdy zostaje w tyle. W końcu tak bardzo przyśpieszył, że niechcący uderzył w ramię ładną dziewczynę o dużych ciemnych oczach. Posłała mu rozdrażnione spojrzenie spod jeszcze ciemniejszej zasłony włosów.

– Przepraszam – mechanicznie rzucił Call.

– Wszyscy jesteśmy zdenerwowani – odparła dziewczyna, co było dziwne, gdyż wcale nie wyglądała na zdenerwowaną. Raczej wydawała się całkowicie opanowana. Miała idealny łuk brwi. Jej karmelowego swetra i drogich dżinsów nie skalał ani jeden pyłek. Na szyi nosiła delikatny, kunsztownie zdobiony wisiorek w kształcie dłoni, w którym Call rozpoznał Rękę Fatimy, często spotykaną w sklepach z antykami. Złote kolczyki w jej uszach wyglądały królewsko. Od razu poczuł się skrępowany, jakby sam był pokryty brudem.

– Cześć, Tamaro! – zawołał wysoki Azjata o miękko opadających czarnych włosach przystrzyżonych maszynką, a dziewczyna odwróciła się od Calla. Chłopak powiedział coś, czego Call nie usłyszał, po czym kpiąco się roześmiał, a Call zmartwił się, że pewnie zażartował sobie z kaleki, który ciągle wpada na innych. Niczym potwór Frankensteina. W jego umyśle wzbierało rozżalenie – zwłaszcza że Tamara patrzyła na niego, jakby w ogóle nie zauważyła jego nogi. Rozdrażnił ją, jakby był zwyczajnym dzieciakiem. Przypomniał sobie, że kiedy już obleje egzamin, nigdy więcej nie będzie musiał oglądać tych ludzi.

A poza tym oni umrą pod ziemią.

Ta myśl dodawała mu sił, kiedy szli niezliczonymi korytarzami, aż wreszcie dotarli do dużej białej sali z rzędami szkolnych ławek. Pomieszczenie wyglądało tak samo jak inne sale, w których Call pisywał sprawdziany. Proste drewniane ławki były połączone z rozchybotanymi krzesłami. Na każdym blacie leżała niebieska książeczka podpisana nazwiskiem dziecka, a na niej pióro. Rozpętała się wrzawa, gdy wszyscy chodzili między ławkami, szukając swojego miejsca. Call znalazł swoją ławkę w trzecim rzędzie i zajął miejsce za chłopcem o jasnych falistych włosach, ubranym w kurtkę z emblematem drużyny piłkarskiej. Chłopak bardziej przypominał szkolnego mięśniaka niż kandydata do szkoły magów. Uśmiechnął się do Calla, jakby szczerze się ucieszył, że usiedli blisko siebie.

Call nie odwzajemnił uśmiechu. Otworzył niebieską książeczkę i zerknął na pytania oraz puste kółka, w które należało wpisać odpowiedź: A, B, C, D albo E. Spodziewał się, że egzamin będzie straszny, tymczasem wyglądało na to, że grozi mu tylko zanudzenie się na śmierć.

– Nie otwierajcie książeczek, dopóki nie rozpocznie się egzamin – pouczyła mistrzyni Milagros, która stała z przodu sali. Była wysoka i zaskakująco młoda; trochę przypominała Callowi jego wychowawczynię ze szkoły. Charakteryzowało ją takie samo zakłopotanie, jakby nie przywykła do towarzystwa dzieci. Miała krótkie czarne włosy przecięte różowym pasemkiem.

Call zamknął książeczkę, a następnie się rozejrzał i zauważył, że tylko on ją otworzył. Postanowił, że nie będzie wspominał ojcu o tym, jak łatwo mu przyszło wyróżnienie się z tłumu.

– Przede wszystkim chciałabym was powitać na Próbie Żelaza – ciągnęła mistrzyni Milagros, odchrząknąwszy. – Skoro już oddzieliliśmy was od opiekunów, możemy dokładniej wam wyjaśnić, co się dzisiaj wydarzy. Część z was otrzymała zaproszenie na przesłuchanie do szkoły muzycznej albo szkoły, która zajmuje się astronomią, zaawansowaną matematyką bądź jazdą konną. Jednak, jak już się zapewne zorientowaliście, tak naprawdę weźmiecie udział w egzaminie wstępnym do Magisterium.

Podniosła ręce, a wtedy zdało się im, że ściany sali zniknęły. Ich miejsce zajął szorstki kamień. Dzieci pozostały w ławkach, ale podłoga zmieniła się w skałę upstrzoną plamami miki migoczącej niczym rozrzucony brokat. Lśniące stalaktyty zwisały ze stropu podobne do sopli.

Blondyn głośno wstrzymał oddech. W całej sali rozlegały się westchnienia podziwu.

Mieli wrażenie, że znaleźli się w jaskiniach Magisterium.

– Ale czad – szepnęła ładna dziewczyna z białymi koralikami na końcach karaibskich warkoczyków.

W tej chwili, wbrew wszystkiemu, co mówił ojciec, Call zapragnął dostać się do Magisterium. Już nie wydawało mu się mroczne ani straszne, tylko niesamowite. To by było jak zostanie badaczem albo wyprawa na obcą planetę.

Przypomniał sobie słowa ojca, że czarownicy będą go kusili pięknymi iluzjami i wyszukanymi kłamstwami. Alastair ostrzegał go, by nie dał się wciągnąć.

Mistrzyni Milagros mówiła dalej, coraz pewniejszym głosem:

– Rodzice lub inni członkowie rodziny niektórych z was uczęszczali do Magisterium. Pozostałych wybrano, ponieważ wierzymy, że mają potencjał, by zostać magami. Ale nikt z was nie ma zapewnionego miejsca w szkole. Tylko mistrzowie wiedzą, jaki powinien być idealny kandydat.

Call podniósł rękę i odezwał się niepytany:

– A jeśli ktoś nie chce tutaj chodzić?

– Dlaczego ktoś miałby nie chcieć chodzić do szkółki jeździeckiej? – zdziwił się chłopiec z bujną ciemną czupryną, który siedział po skosie od Calla. Był drobny i blady, miał długie, chude nogi i ręce oraz niebieską koszulkę z wyblakłym wizerunkiem konia.

Mistrzyni Milagros sprawiała wrażenie tak rozdrażnionej, że zapomniała o dręczącej ją nerwowości.

– Drew Wallace – skarciła chłopca. – To nie jest szkółka jeździecka. Zostaniecie poddani sprawdzianowi. Dzięki niemu ustalimy, czy posiadacie zdolności kwalifikujące was na uczniów i czy możecie wspólnie ze swoim nauczycielami, czyli mistrzami, udać się do Magisterium. A jeżeli dysponujecie odpowiednimi magicznymi zdolnościami, nauka jest obowiązkowa. – Spiorunowała Calla wzrokiem. – Próbę przeprowadza się dla waszego bezpieczeństwa. Ci z was, którzy mają magów w rodzinie, wiedzą, jakie zagrożenie dla siebie i innych stanowią niewyszkoleni czarownicy.

W sali rozległy się szepty. Call zauważył, że ten i ów spoglądał na Tamarę. Siedziała wyprostowana na krześle, ze wzrokiem wbitym przed siebie i wysuniętym podbródkiem. Znał ten wyraz twarzy. Tak samo wyglądał, kiedy inni szeptali o jego nodze, martwej matce lub ojcu dziwaku. Taką minę ma człowiek, który próbuje udawać, że nie wie, iż wszyscy o nim mówią.

– Więc co się dzieje, jeśli ktoś nie dostanie się do Magisterium? – spytała dziewczyna z warkoczykami.

– Dobre pytanie, Gwendo Mason – odrzekła mistrzyni Milagros zachęcającym głosem. – Żeby zostać dobrym magiem, potrzeba trzech rzeczy. Po pierwsze, wrodzonej magicznej mocy. Wszyscy nią dysponujecie w pewnym stopniu. Po drugie, wiedzy, jak z tej mocy korzystać. To my możemy ją wam zapewnić. Po trzecie, kontroli, a ta musi pochodzić z waszego wnętrza. Podczas pierwszego roku jako nieuczeni magowie osiągacie szczyt swoich możliwości, ale brakuje wam wiedzy i kontroli. Jeżeli okaże się, że nie macie zdolności do nauki ani nie potraficie nad sobą panować, nie znajdzie się dla was miejsce w Magisterium. W takim wypadku zadbamy o to, żebyście wy i wasze rodziny na zawsze byli bezpieczni od magii oraz wszelkich zagrożeń wynikających z ulegania żywiołom.

Ulegania żywiołom? O co tu chodzi – zastanawiał się Call. Wyglądało na to, że pozostali kandydaci są równie zaskoczeni.

– Czy to znaczy, że oblałem egzamin? – ktoś spytał.

– Nic z tego nie rozumiem – odezwało się inne dziecko.

– Więc to na pewno nie jest szkółka jeździecka? – dopytywał Drew smętnie.

Mistrzyni Milagros zignorowała te wszystkie wątpliwości. Obrazy jaskini powoli zniknęły. Siedzieli w tej samej białej sali co na początku.

– Pióra, które przed wami leżą, są wyjątkowe. – Wygląd mistrzyni się zmienił, jakby sobie przypomniała, że jest spięta. Call zastanawiał się, ile ona ma lat. Wydawała się młoda, zwłaszcza dzięki różowym włosom, ale zgadywał, że tylko doświadczeni magowie mogą zostać mistrzami. – Jeżeli nie będziecie używać swoich piór, nie będziemy mogli odczytać waszego testu. Potrząśnijcie nimi, żeby aktywować atrament. No i pamiętajcie, żeby pokazać swoje odpowiedzi. Możecie zaczynać.

Call ponownie otworzył książeczkę. Mrużąc oczy, odczytał pierwsze pytanie:

1. Smok i wiwerna wyruszają o godzinie 14.00 z tej samej jaskini i zmierzają w tym samym kierunku. Średnia prędkość smoka jest o 30 km/h niższa od dwukrotności prędkości wiwerny. Po 2 godzinach smok wyprzedza wiwernę o 20 kilometrów. Wyznacz prędkość lotu smoka, biorąc pod uwagę, że wiwerna jest żądna zemsty.

Żądna zemsty? Call przez chwilę wpatrywał się w stronę, po czym ją przewrócił. Następne pytanie wcale nie było lepsze.

2. Lukrecja jesienią zamierza zasadzić śmiercionośne psianki. Przygotuje 4 grządki z psianką pospolitą, po 15 roślin na każdej. Szacuje, że 20 procent poletka na próbę obsadzi psianką słodkogórzem. Ile jest wszystkich psianek? Ile zasadzono sztuk psianki słodkogórza? Jeżeli Lukrecja jest magiem ziemi, który przeszedł przez trzy bramy, ilu ludzi może otruć za pomocą swoich psianek, zanim zostanie złapana i skrócona o głowę?

Call zamrugał. Czy będzie się musiał postarać i ustalić, które odpowiedzi są błędne, żeby przypadkiem nie odpowiedzieć prawidłowo? A może wszędzie wpisze tę samą literę, założywszy, że w ten sposób musi uzyskać niski wynik? Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa odgadnie około dwudziestu procent prawidłowych odpowiedzi, a to i tak więcej, niż zamierzał.

Rozpaczliwie zastanawiając się, co robić, wziął do ręki pióro, potrząsnął nim i spróbował coś napisać.

Bezskutecznie.

Spróbował ponownie, tym razem przyciskając mocniej. Nadal bez powodzenia. Rozejrzał się i stwierdził, że większość dzieciaków pisze bez problemu, chociaż kilkoro również zmagało się z piórami.

Wyglądało na to, że nie obleje testu jak zwyczajna osoba bez zdolności magicznych, ale nawet nie uda mu się do niego przystąpić. Ale co się stanie, jeżeli magowie zmuszą go do ponownego napisania egzaminu, gdy odda puste kartki? Czy to nie będzie równoznaczne z odmową pojawienia się na Próbie?

Skrzywił się i spróbował sobie przypomnieć, co Milagros powiedziała o piórze. Trzeba nim potrząsnąć, żeby atrament zaczął działać. Może niewłaściwie to robił.

Mocniej zacisnął dłoń na piórze i solidnie nim potrząsnął, wyładowując na nim złość wywołaną egzaminem. No dalej, pomyślał. Dalej, głupie badziewie, działaj!

Niebieski atrament wystrzelił z czubka pióra. Call próbował powstrzymać jego strumień, przyciskając palce do miejsca, w którym mogło się pojawić pęknięcie, ale atrament trysnął jeszcze mocniej i zachlapał tył krzesła przed Callem. Blondyn, wyczuwając atramentową burzę, która się za nim rozpętała, uchylił się, żeby uniknąć zabrudzenia. Z niewielkiego pióra wylewało się więcej atramentu, niż wydawało się możliwe, a inni kandydaci zaczynali gapić się na Calla.

Upuścił pióro, a ono natychmiast przestało tryskać atramentem. Jednak zniszczenia już się dokonały. Atrament pokrywał dłonie Calla, jego ławkę, książeczkę z pytaniami oraz włosy. Chłopiec usiłował zetrzeć plamy z palców, ale tylko zostawił niebieskie ślady na całej koszulce.

Miał nadzieję, że atrament nie jest trujący. Był pewien, że trochę go połknął.

Wszyscy w sali na niego patrzyli. Nawet mistrzyni Milagros obserwowała go z niepokojącym zadziwieniem, jakby nikt przed nim nie zdołał tak dokumentnie zniszczyć pióra. Wszyscy milczeli, nie licząc patykowatego chłopaka, który wcześniej rozmawiał z Tamarą. Nachylił się w jej stronę, żeby znów coś jej powiedzieć. Tamara się nie uśmiechnęła, ale Call, widząc kpiący uśmiech chłopaka i jej spojrzenie pełne wyższości, domyślił się, że z niego szydzą. Poczuł, że czerwienieją mu czubki uszu.

– Callumie Huncie – odezwała się mistrzyni Milagros zaszokowanym głosem. – Proszę… proszę, wyjdź z sali i doprowadź się do porządku, a potem zaczekaj na korytarzu na resztę grupy.

Call z trudem wstał, niemal nie zauważając, że blondyn, którego prawie oblał atramentem, posłał mu uśmiech pełen współczucia. Wciąż rozbrzmiewał mu w uszach czyjś chichot, kiedy z impetem wyszedł z sali, a w myślach widział pogardliwe spojrzenie Tamary. Kogo obchodzi, co ona myśli; kogo obchodzi, co oni wszyscy myślą, niezależnie od tego, czy starają się zachowywać przyjaźnie, czy są wredni. Oni się nie liczą. Nie są częścią jego życia. Nic z tego nie jest częścią jego życia.

Jeszcze tylko kilka godzin. Powtarzał to sobie raz za razem, stojąc w łazience i próbując usunąć plamy atramentu za pomocą mydła w proszku i szorstkich papierowych ręczników. Zastanawiał się, czy to magiczny atrament. Z pewnością zachowywał się tak, jakby miał ochotę do niego przylgnąć. Część zaschła mu na czarnych włosach, a na jego białej koszulce wciąż widniały ciemnoniebieskie odciski dłoni, gdy wyszedł z łazienki i na korytarzu zastał pozostałych kandydatów. Usłyszał, że kilka osób szepcze do siebie o „tym świrze od atramentu”.

– Ładnie wyglądasz – odezwał się czarnowłosy chłopak. Wyglądał na bogatego, tak jak Tamara. Call nie był pewien, dlaczego odniósł takie wrażenie; może za sprawą jego szytego na miarę ubrania, zarazem swobodnego i eleganckiego, które musiało dużo kosztować. – Mam nadzieję dla twojego dobra, że podczas następnego zadania nie będziemy musieli wywoływać żadnych wybuchów. Chociaż… jednak liczę, że tak się stanie.

– Zamknij się – mruknął Call, zdając sobie sprawę, że nie była to najlepsza riposta w historii. Stał oparty o ścianę, aż w końcu mistrzyni Milagros pojawiła się i przywołała ich do porządku. Zapadła cisza, a mistrzyni wywoływała ich po nazwisku i dzieliła na pięcioosobowe grupy, które następnie kierowała w głąb różnych korytarzy, każąc dzieciom zaczekać na drugim końcu. Call nie miał pojęcia, jak taka olbrzymia siatka przejść zmieściła się w lotniczym hangarze. Podejrzewał, że to jedna z tych spraw, o których lepiej nie myśleć, jak mawiał jego ojciec.

– Callum Hunt! – zawołała mistrzyni, a Call, powłócząc nogami, dołączył do swojej grupy. Okazało się, ku jego rozpaczy, że w jej skład wchodzi także tamten czarnowłosy chłopak – nazywał się Jasper deWinter – oraz blondyn, którego ochlapał atramentem, niejaki Aaron Stewart. Jasper z wielkim namaszczeniem uściskał Tamarę i życzył jej powodzenia, zanim nieśpiesznym krokiem dołączył do swojej grupy. Od razu zaczął rozmawiać z Aaronem, odwracając się do Calla plecami, jakby ten nie istniał.

Grupę Calla uzupełniały Kylie Myles oraz zdenerwowana dziewczyna, Celia jakośtam, która miała na głowie potężną brudną blond czuprynę i niebieski kwiatek przypięty za grzywką.

– Cześć, Kylie – odezwał się Call, dochodząc do wniosku, że to idealna okazja, by ją ostrzec, iż wizja Magisterium, którą im przedstawiła mistrzyni Milagros, to tylko efektowna iluzja. Wiedział z pierwszej ręki, że w prawdziwych jaskiniach jest pełno ślepych korytarzy i bezokich ryb.

Kylie popatrzyła na niego przepraszająco.

– Czy mógłbyś… się do mnie nie odzywać?

– Co takiego? – Ruszyli korytarzem i Call musiał szybciej kuśtykać, żeby nadążyć za resztą. – Mówisz poważnie?

Wzruszyła ramionami.

– Wiesz, jak to jest. Staram się zrobić dobre wrażenie, a rozmowa z tobą mi w tym nie pomoże. Wybacz! – Wyprzedziła go, dołączając do Jaspera i Aarona. Call wbił wzrok w tył jej głowy, jakby chciał się w nią wwiercić samą siłą gniewu.

– Mam nadzieję, że zjedzą cię bezokie ryby! – zawołał za nią. Udała, że go nie słyszy.

Mistrzyni Milagros skręciła po raz ostatni i wprowadziła ich do olbrzymiego pomieszczenia przypominającego salę gimnastyczną. Ze środka wysokiego sufitu zwisała duża czerwona piłka zawieszona wysoko nad ich głowami. Obok niej znajdowała się linowa drabinka o drewnianych szczeblach, która sięgała od sufitu aż do podłogi.

Co za absurd. Przecież ze swoją nogą nie będzie mógł się wspinać. Zamierzał świadomie oblewać kolejne testy, a tymczasem okazało się, iż jest do tego stopnia kiepski, że i tak nie mógłby się dostać do szkoły magii.

– Teraz zostawię was z mistrzem Rockmaple’em – oznajmiła mistrzyni Milagros, kiedy pojawiła się ostatnia grupka, i wskazała niskiego maga o sterczącej rudej brodzie i czerwonym nosie. Trzymał podkładkę z przypiętymi kartkami i miał na szyi gwizdek niczym nauczyciel wychowania fizycznego, tyle tylko, że był ubrany w taki sam czarny strój, jaki mieli na sobie pozostali magowie.

– To zadanie jest zwodniczo proste – rzekł mistrz Rockmaple, głaszcząc się po brodzie w sposób, który zapewne miał wyglądać groźnie. – Po prostu wejdźcie po drabince i zabierzcie piłkę. Kto chciałby spróbować pierwszy?

Kilkoro dzieci podniosło rękę.

Mistrz Rockmaple wskazał Jaspera, który dumnie podszedł do drabinki, jakby fakt, że został wybrany pierwszy, dowodził jego wartości, a nie wynikał z tego, że najmocniej machał ręką. Zanim zaczął się wspinać, najpierw okrążył przyrząd, z namysłem przyglądając się piłce i stukając się palcem po dolnej wardze.

– Czy niedługo będziesz gotowy? – spytał mistrz Rockmaple, lekko unosząc brwi, a kilkoro dzieci zachichotało.

Jasper, wyraźnie zirytowany tym, że ktoś się z niego śmieje, podczas gdy podchodził do sprawy tak poważnie, gwałtownie rzucił się na dyndającą drabinkę. Gdy tylko zaczął się wspinać, ta jakby się wydłużyła, przez co miał coraz więcej szczebli do pokonania. W końcu upadł na podłogę otoczony zwojami liny i drewnianymi stopniami.

To dopiero było zabawne, pomyślał Callum.

– Bardzo dobrze – rzekł mistrz Rockmaple. – Kto chciałby spróbować następny?

– Ja chciałbym jeszcze raz – upierał się Jasper płaczliwym tonem. – Już wiem, jak to zrobić.

– Wielu kandydatów czeka na swoją kolej – odparł mistrz Rockmaple, który najwyraźniej dobrze się bawił.

– Ale to niesprawiedliwe. Ktoś znajdzie sposób, a wtedy wszyscy pozostali będą wiedzieli, co należy zrobić. Zostałem ukarany za to, że byłem pierwszy.

– Wyglądało na to, że bardzo chciałeś być pierwszy. Ale niech będzie, Jasperze. Jeżeli na końcu zostanie trochę czasu, a ty wciąż będziesz miał ochotę na zadanie, to ci na to pozwolę.

Można się było spodziewać, że Jasper otrzyma kolejną szansę. Patrząc na jego zachowanie, Call podejrzewał, że tata chłopaka musi być kimś ważnym.

Większość pozostałych dzieciaków nie wypadła lepiej, niektóre dotarły do połowy drabinki, po czym ześlizgnęły się na podłogę, a jedna osoba nawet nie oderwała się od podłogi. Celia wspięła się najwyżej, ale potem szczebel wyślizgnął jej się z rąk i spadła na matę treningową. Jej spinka do włosów w kształcie kwiatka nieco się pogięła. Chociaż nie chciała okazywać niezadowolenia, Call je wyczuwał, widząc, że nerwowo próbuje umieścić spinkę na miejscu.

Mistrz Rockmaple zerknął na swoją listę.

– Aaron Stewart.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...