Jakiś czas temu recenzowałem dla was pierwszą pełnometrażową produkcję na podstawie komiksów Marvela – "Kaczora Howarda". Szczerze powiedziawszy, nie była to zbyt dobra inauguracja filmowego uniwersum tej marki – ani bohater nie był zbyt znany, ani sam obraz nie został dobrze zrealizowany. W tym czasie nie była to jednak jedyna ekranizacja komiksowego potentata. Od 1978 do 1982 roku w telewizji można było zobaczyć aż pięć sezonów serialu "The Incredible Hulk". Nie oszukujmy się, postać zielonego potwora wychodzącego w gniewie z naukowca Bruce'a Bannera jest znana dużo szerszej publiczności niż jakaś tam nędzna kopia Kaczora Donalda. Przyznam, że samego serialu nie widziałem i raczej się na to nie zanosi – aż pięć serii, po kilkanaście odcinków każda na wątpliwej jakości produkcję z lat 70. to naprawdę sporo. Przemogłem się jednak i postanowiłem obejrzeć nakręcony parę lat później, bo w 1988 roku film pt. "Powrót niesamowitego Hulka".
W fabułę wkraczamy w bardzo interesującym dla dr Davida Bruce'a Bannera momencie. Naukowiec tak dobrze panuje nad sobą, że świat już od dwóch lat nie widział Hulka. Co więcej, jest naprawdę bliski stworzenia dla siebie lekarstwa, dzięki któremu mógłby się pozbyć zielonego olbrzyma na zawsze. W międzyczasie doktora odwiedza jego były student, Donald Blake. Okazuje się, że ma niecodzienny problem. Podczas jednej z dalekich wypraw zdobył w starożytnym grobowcu tajemniczy młot, pozwalający mu w dowolnym momencie przyzwać Thora, mitycznego nordyckiego boga. Wiking poszukując okazji do bitki przypadkiem prowokuje Bannera do przemienienia się w Hulka. Oboje walczą ze sobą, jednak dość szybko będą musieli połączyć siły, gdy wynalazek protagonisty – przekaźnik promieniowania gamma – stanie się obiektem pożądania bandytów. Ci nie cofną się przed niczym, aby zdobyć urządzenie, porywając nawet dziewczynę naukowca, Maggie Shaw.
Gdybyście mieli jakieś wątpliwości – nie, ten film wcale nie jest lepszy od "Kaczora Howarda". Ba, nie jestem pewien, czy opowieść o kosmicznej kaczce nie była śmieszniejsza i bardziej angażująca. Przede wszystkim już po samym wstępie widać, że ekranizacja skierowana jest raczej do widzów serialu z lat 70. Niby mamy jakieś streszczenie najważniejszych faktów, czyli to, że Hulka nie widziano już od dwóch lat, ale poza tym reszty trzeba się domyślać. Dla fanów komiksu nie będzie to jakimś wielkim problemem, bo spokojnie dopowiedzą sobie brakujące wątki, ale reszta od początku będzie miała w głowie mętlik. Ponadto nawet będąc po seansie, nie mam pojęcia, dlaczego przemianowano Bruce'a Bannera na Davida Bruce'a Bannera. Wydaje mi się, że biedak musi się ukrywać i dlatego zmienił imię. To jest zrozumiałe, jednak mężczyzna pracuje w znanym centrum badawczym, a jako zasłużony naukowiec powinien być rozpoznawalny... No i ma to samo nazwisko. Nie mówiąc już o tym, że w komiksie jego pierwsze imię to Robert.
Ciekawe jest to, że postać naukowca odgrywają dwaj aktorzy. W Bruce'a Bannera wciela się Bill Bixby, a w Hulka Lou Ferrigno. O ile ten pierwszy gra całkiem nieźle, o tyle jego alter ego wywołuje niepohamowane wybuchy śmiechu nad swoją żałością. Niestety, ale pomalowanie zieloną farbą świetnie umięśnionego kolesia w dzisiejszych czasach trąci myszką. Ponadto "wściekanie się" Hulka to prezentowanie muskułów z dziwnym grymasem twarzy – nie wygląda to ani groźnie, ani fajnie, lecz śmiesznie. Trochę lepiej wygląda Thor (Eric Allan Kramer), szczególnie w samym ręczniku. Umięśniony, złotowłosy dobrze ucharakteryzowany jest na wikinga. Gorzej, gdy się ubierze... Sztuczna zbroja i koszmarnie plastikowy młot odbierają mu całą powagę. Szkoda, bo jest to najlepsza postać "Powrotu niesamowitego Hulka". Suche żarty, skłonność do bitki, picia i jedzenia – stereotypowy Nord. Najbardziej kiczowaty ze wszystkich i chyba dlatego najciekawszy... Oczywiście "najlepszy" i "najciekawszy" nie oznacza w tym przypadku "dobry".
Fabuła jest dramatyczna – podczas seansu człowiek walczy z siłą nieustannie próbującą zamknąć powieki. Scenariusz jest maksymalnie przewidywalny i bezdennie głupi. Kryminaliści są większymi idiotami niż bandyci z "Kevina samego w domu", tak że sam Hulk z mózgiem jak orzeszek bez problemu by ich okiwał. Co więcej, nie można nawet skupić uwagi na walkach, bo i te wołają o pomstę do nieba. Sceny bójek często ukazane są w spowolnieniu, co odbiera im dynamikę, widać też, że ciosy kompletnie nie dochodzą. Dużo lepiej oglądało się swego czasu mordobicia w "Power Rangers" – tam chociaż były jakieś wybuchy i akrobacje! Najśmieszniejszy jednak jest zupełny brak odporności obu herosów na kule. Jak wiadomo, w komiksach zielony stwór bez problemu wojuje z czołgami czy działami i żadna broń mu niestraszna. Tutaj zarówno on, jak i Thor muszą posiłkować się osłonami. Jestem w stanie zrozumieć inną koncepcję produkcji filmowej, ale... nie wtedy, gdy za tarczę przed kulami z maszynówki służy metalowa klapa od śmietnika!
Podsumowując, drugi pełnometrażowy film Marvela był jeszcze gorszy niż pierwszy, choć uważałem to za praktycznie niemożliwe. Wszystko w tej produkcji było złe – od fabuły, przez aktorów, aż po fatalną realizację pomysłów. Hulk, będący jednym z najpotężniejszych bohaterów uniwersum, jest tu zwykłym pośmiewiskiem. Niby jest bardzo silny, ale boi się zwykłych pistoletów, a strzałka z jakimś lekiem zwiotczającym powala go całkowicie. Thor, Bruce Banner i Donald Blake jakoś ratują ekranizację przed totalnym upadkiem, ale nie jest to zadanie łatwe, kiedy widz ma ochotę wyłączyć ją po każdej kolejnej scenie. Cóż, generalnie nie polecam! Powstały jeszcze dwie kontynuacje o niesamowitym Hulku – "Hulk przed sądem" oraz "Śmierć niesamowitego Hulka". Prawdopodobnie poświęcę się i obejrzę oba obrazy, spisując następnie dla was moje wrażenia. Na szczęście w międzyczasie, przed sequelem "Powrotu niesamowitego Hulka", powstał jeszcze "Punisher" z Dolphem Lundgrenem w roli głównej. Może do trzech razy sztuka i w końcu się uda?
Komentarze
Jednak uważam, że takie "produkcje" powinno rozpatrywać się niczym filmy typu Sharktornado itp.
Dodaj komentarz