Miau.
Po niewątpliwym sukcesie "Batmana" Tim Burton podniósł poprzeczkę. Zrobił to – co raczej nie dziwi – w charakterystyczny dla swoich filmów sposób i poprowadził "Powrót Batmana" w kierunku mrocznej, przygnębiającej fabuły, poruszających tematów i skomplikowanych relacji między postaciami. Opowieść o mszczącym się na całym mieście Pingwinie, którego porzucono w dzieciństwie z powodu odmienności, w ogóle poruszenie takich wątków jak odrzucenie, poniżenie czy dyskryminacja w kinie kierowanym przede wszystkim (według producentów) do dzieci, nie leżało za zdrowo na wątrobie niektórych. Dodając do tego ścisłą tajemnicę utrzymywaną przy produkcji, zupełny brak przecieków i jakichkolwiek informacji na temat nadchodzącego filmu, trudno się dziwić, że po "Powrocie Batmana" seria wzięła inny zakręt – w kierunku kolorów, cukierkowatości i jednolinijkowych powiedzonek. Był to niestety zakręt w dół.
A szkoda, bo opowieści o Mrocznym Rycerzu z biegiem lat poruszały coraz – powtórzenie celowe – mroczniejsze tematy. Dualizm, ukrywanie się pod pozorami, odrzucenie jako motywacja do czynienia zła – to wszystko pojawiło się w komiksach, zanim zabrali się za to ekranizujący Batmana filmowcy. Burton w ujęciu tych trapiących szczególnie Bruce'a Wayne'a i Selinę Kyle problemów poradził sobie całkiem nieźle – zresztą cały film kręci się wokół bycia wepchniętym w jakąś rolę przez otoczenie i społeczność – nawet budzący odrazę i przerażenie Pingwin w pewnym momencie zostaje złotym dzieckiem Gotham, które wszyscy wielbią, chcąc nawet w kluczowych momentach filmu obwołać go burmistrzem.
Cały film to skomplikowana intryga, odbywająca się pomiędzy czterema postaciami – Kobietą Kotem, Batmanem, zdeformowanym Pingwinem i dwulicowym Maxem Schreckiem. Wokół tego przewija się plejada postaci drugoplanowych, ale to na powyższej czwórce skupia się cała akcja. Siłą tych postaci – oprócz skomplikowanych relacji – jest gra aktorska, co szczególnie zaskakuje w wykonaniu znanego raczej z roli komediowych Danny'ego DeVito i typowo niezręcznego Christophera Walkena, którego długie pauzy i dziwne akcentowanie zdań dodaje charakteru granej przez niego postaci. Jednak na szczególną uwagę zasługuje tu Michelle Pfeiffer, która w roli Kobiety-Kota, trochę podobnie jak Heath Ledger, niemalże staje się ludzką kocicą z dziewięcioma życiami. Jest seksowna, pociągająca, ale jednocześnie niezależna i zupełnie nieprzewidywalna. Chodzi własnymi ścieżkami, wykorzystując przy tym dobrą wolę innych – lecz mimo tego nie można jednoznacznie wpisać jej w poczet przeciwników Batmana – podobnie jak jej komiksowego pierwowzoru.
Tło tego wszystkiego po raz kolejny stanowi Gotham, tym razem pogrążone w nieprzyjemnej, brudnej zimie. Wraz z bohaterami odwiedzimy miejskie zoo, kanały pod Gotham i pełne maniakalnej megalomanii biuro Maxa Schrecka. Wyposażone w skrzypiące krzesła. Dużo skrzypiących krzeseł.
W tej części "Batmana", paradoksalnie jest więcej abstrakcji – paradoksalnie, bo kto spodziewałby większych ilości zaskakującego absurdu niż przy pierwszym filmie z tego absurdu mistrzem – Jokerem? Są więc sterowane radiowo pingwiny z podczepianymi rakietami, kolekcja parasolek, w tym takich z ukrytym helikopterem, karabinem maszynowym i strzelbą, łódka w kaczkę czy gang cyrkowców. Ten ostatni szczególnie unosi brew, bo według filmu i oferowanej w nim ekspozycji z jakiegoś powodu udało się mu ukrywać przed policją – a schowanie niezdejmującej makijażu trupy cyrkowców musi być sztuką. Jest też Bat-mobil, zamieniający się w Bat-dragster.
Część z wymienionych powyżej dla racjonalnego widza może być trudna do zaakceptowania, ale jest lepiej, jeśli idzie o eksponowanie postaci – tym razem romans Wayne'a z Kobietą Kotem nie jest od czapy, zgrabnie ucięto wątki związane z poprzednią częścią, a sam główny bohater wydaje się być bardziej szczery czy otwarty – w zasadzie mówi o sobie i oferuje nieco wyjaśnień na temat trapiących go rozterek, zamiast chodzenia po Gotham i wyglądania na smutnego. Znacznie lepiej wyglądają też efekty – zrezygnowano z kiepskich efektów komputerowych, dzięki czemu wszystko wygląda znacznie bardziej naturalnie.
"Powrót Batmana" albo się lubi, albo nie. Niestety film skonstruowany jest tak, że postrzegać można go jako jedną, zamkniętą całość i ciężko wybierać z niego poszczególne, lepsze lub gorsze elementy. Ja należę do grupy, która uważa, że sequel Batmana przewyższył go poziomem, a Tim Burton i jego załoga stanęli na wysokości zadania. Film uważam za musowy element seansu po obejrzeniu pierwszej części i szczerze go wszystkim polecam.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz