Karolina patrzyła na zasnuty zimowymi mgłami horyzont. Wciąż trwał miesiąc Adar. Rzeki były skute lodem, nawet Sekwana. Złoty rydwan Apollina utknął w kryształowej teraz wersalskiej fontannie. Ludwik musiał mieć z tego wiele radości. Król-Słońce pozbył się boskiej konkurencji.
— Ireno — de Saginy niechcący obsypała mnie wonnym popiołem — nie mogę tak więcej. Nienawidzę Saint-Cyr. Nie chcę dłużej być dziewicą. — Chwyciła barierkę dachu.
— Kto to? — spytałam.
— Kawaler de Baise. Był tu z królem. — Zarumieniła się albo policzki obmarzły jej od chłodu.
— Bądź ostrożna. To już nie jest sen — szepnęłam zimie w twarz.
Karolina trzymała coś w ręku, w półmroku brałam to za lekko obtoczony kamyk. Przycisnęłam plecy do komina, bo moje ciało się zaniepokoiło. Dusza nie. Duszę omotały gwiazdy.
— Czy to prezent od niego?
— Skąd! — powiedziała zbyt głośno. — To pamiątka, a raczej talizman. Bawię się nim czasem.
Otworzyła dłoń: wysokości małego palca kamienna figurka groteskowo rozdętej kobiety. Mogła mieć kilka, może kilkanaście tysięcy lat. Nie wiem.
— Kto ci ją dał?
Wzruszyła ramionami, ale nie odpowiedziała, a później ruszyła do klapy w dachu.
— Niebieskie zobaczą, że mnie nie ma.
Niebieskie znowu znikały nocami i tym razem nie chodziło o teatr. Przechadzałam się po sypialni, dotykałam wgłębień w materacach, jeszcze ciepłych. Czułam drożdżowy zapach młodych kobiet, zmieszany z nutą zwęglonego tytoniu. Wydawało mi się, że tuż za plecami słyszę bicie dziesiątek serc, pulsowanie krwi Niebieskich, ale kiedy się odwracałam, nikogo nie było. A jednak szmery powracały...
Dziewczęta nie opuściły Saint-Cyr. Wyczuwałam ich obecność, zbyt ulotną, by jasno mogło stanąć w mojej głowie, dokąd pierzchły. Zlały się z murami czy zapadły pod ziemię?
Panna de Saginy oddała się kawalerowi de Baise nocą, pod zewnętrznymi murami strzegącymi Szkoły Dziewic. Wciąż udawała lunatyczny trans, by łacniej wymknąć się z dormitorium, wszakże teraz jej sny na jawie prowadziły ją do kochanka.
Widziałam ich. Uniósł ją, tak że zesztywniałymi ze strachu i oczekiwania plecami dotykała wzniesionych kamieni. Jej nogi z jednym głośnym „ach” splotły się na wąskich, męskich biodrach. Jedną rękę trzymał pod pośladkami kobiety, drugą dłoń, dla równowagi, oparł o mur. Pocałunki na czole, oczach, ustach, szyi, ramionach, piersiach. Rozlewające się pomiędzy nimi ciepło, które kpiło sobie z lodowych przeciągów. Płatki śniegu spadły, a para wyglądała jak okryta kwiatami.
Panna de Saginy, kawaler de Baise... Cóż za nieostrożność wobec wilków!
Nocą, przy blasku księżyca, kiedy cichł wiatr, a chwytał martwy mróz, widziałam na śniegu trójkątne ślady ptasich łap — wyglądały jak odbite w lukrze. Wrony tuż przed świtem frunęły na odległe żerowiska. Ich krzyk przypominał drapieżnikowi we mnie, że pora zaprzestać krwawych łowów, należy wrócić do fundacji. Wciąż polowałam na łanie.
Nie mogłam ciągle liczyć, że głód wilków będzie nieskończonym alibi dla przelanej przeze mnie krwi. Zbyt wiele świeżego truchła zaniepokoiłoby mieszkańców wioski Saint-Cyr i królewskiego leśniczego.
Znalazłam zmrożoną skalną rozpadlinę i w ten śnieżny grób zsypałam trupy.
Karolina de Saginy zmieniła się, pod wpływem nowej namiętności stała się zbyt nieostrożna. Wierzyła, że nocne eskapady wytłumaczy lunatykowaniem, ale czy wierzyli w to inni?
Karolina śniła piękny sen, ten najpiękniejszy w życiu.
Przyłapałam ją, jak wieczorem, korzystając z odbicia, jakie dawała jej okienna szklana tafla, niebieską kredką maluje sobie według najnowszej paryskiej mody błękitne żyłki na skroniach. Pomyślałam o swoich brwiach, które kreśliłam kobaltem, kiedy miałam lat piętnaście i pół, byłam żywa, a chciałam być piękniejsza. Westchnęłam.
Obejrzała się zaskoczona, jej usta układające się w łuk Kupidyna wydały cichy pisk.
— Przestraszyłaś mnie, madame.
— Wybacz.
Wyjęłam Karolinie z dłoni kredkę, obracałam ją w palcach.
— Dostałam od Norberta.
— Czyli...
— Kawalera de Baise.
— Myślałam, że uwiódł cię w Szkole Dziewic, bo ceni naturalność.
— Widziałaś nas!
— Tak.
— I co?
— I nic. Nie na mnie masz, panienko, uważać.
— Wszystkie mnie tu kochają — odpowiedziała zagadkowo. — Saint-Cyr to moja jedyna rodzina.
Poniechawszy własnych słów, oddałam barwiczkę.
Później Karolina de Saginy posunęła się jeszcze dalej.
Obawiała się, że jej, prowincjuszce, kawalera zabierze jakaś wielka dama. Z uporem godnym lepszej sprawy zaczęła upodabniać się do wersalskich kokot.
Na dworze najbardziej ceniono jasną i matową płeć. Skórę tak białą, że można było odczytać z niej krwionośne rozgałęzienia. Księżycową cerę, która sama z siebie lśni, wydobyta kontrastem odpowiednio dobranych sukien, strusich piór. Dowiedziono, że lepsze efekty niż pudrowanie daje regularne upuszczanie krwi oraz powstrzymywanie się od jedzenia mięsa. W Saint-Cyr, gdzie panowały klasztorne przesądy, tego ostatniego nigdy nie było wiele.
Karolina, zamiast zwrócić się do konowała, sama postarała się o skalpel i srebrną miseczkę do zbierania krwi. Wyobrażam sobie, że przesunęła ostrzem nad płomieniem świecy. Nie chciała mieć śladów na przedramionach, zdecydowała się więc na cięcie stopy. Do gabinetu de Maintenon, tam bowiem dokonano sekretnego okaleczenia, zwabił mnie krzyk znajomej krwi. Słodka woń pożądania i strachu. Śpiew płynnej czerwieni uderzającej o srebrne dno.
Stałam pod drzwiami, gnąc się przy dziurce od klucza, i wiedziałam, że jeszcze tej nocy muszę pić z panny de Saginy.
Dopadłam ją, gorącą po schadzce z kochankiem. Z jego śliną szroniącą wciąż nos oraz usta.
Zaszłam od tyłu. Zacisnęłam rękę na nozdrzach i wargach, by nie wydała żadnego krzyku. Uwolniłam szyję od srebrnego szala, ugryzłam.
Piłam ten krwawy miód aż do utraty tchu! Tak bardzo musiałam się powstrzymywać, by nie zatracić się w tej miłości, nie zabić Karoliny. Pomyślałam o łaniach.
Odsunęłam się, dysząc, na język padł płatek śniegu. Otrzeźwił.
Omdlała panna zsunęła się w moje ramiona. Zaniosłam ją do sypialni. Szeptałam krwi, że z tej nocy ma niczego nie pamiętać.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz