„Pół króla” rozbudziło mój apetyt na zapoznanie się z całą trylogią "Morza Drzazg". Świat skonstruowany przez autora być może nie powala szczegółowością i dopracowaniem niczym u profesora Tolkiena, aczkolwiek potrafi zaabsorbować i przyciągnąć uwagę czytelnika. Chociaż seria przeznaczona jest raczej dla młodzieży, część pierwsza może spodobać się także dojrzałemu czytelnikowi. Jak rzecz ma się z kontynuacją, czyli z „Pół świata”?
Mamy do czynienia z dalszym ciągiem poczynań Yarviego, ale ma on już zupełnie inny status społeczny. W roli głównej Abercrombie obsadził zupełnie nową postać. Zadra Bathu jest absolutnym ewenementem – to dziewczyna-wojownik, dzielnie stająca w szranki z silniejszymi od niej rówieśnikami. Podczas jednego z treningowych pojedynków dochodzi do nieszczęśliwego, tragicznego w skutkach incydentu. Zadra ma zostać okrutnie ukarana, czeka ją bowiem miażdżenie kamieniami. Jednakże wskutek rozmowy jednego ze świadków zdarzenia z Yarvim, piastującym urząd pierwszego ministra Gettlandu, wyrok udaje się odroczyć. W zamian za łaskę, dziewczyna musi dołączyć do specyficznej załogi przebiegłego ministra i wraz z nią przebyć pół świata w poszukiwaniu sojuszników…
Już od pierwszych stron można dostrzec niebezpieczny przechył w stronę poziomu, reprezentowanego przez większość pozycji spod szyldu fantastyki młodzieżowej. Może nie jest to jeszcze głupota i infantylizm, ale już z pewnością przewidywalność i schematyczność. Wątki związane z politycznymi knowaniami Yarviego przedstawiają się nieźle, ale na tym pochwały mogłyby się zakończyć. Ćwiczenia Zadry pod okiem niekonwencjonalnej, specyficznej mistrzyni – chyba każdy może domyślić się, jak przebiegały. Najpierw krew, pot i łzy, później niebywałe umiejętności i sianie postrachu. Stosunek emocjonalny do chłopaka w jej wieku – niechęć, przywiązanie, gwałtowne chłodzenie w wyniku nieporozumienia, antypatia, wyjaśnienie nieporozumienia i romantyczne wpadnięcie w ramiona. I tak dalej… Któż z nas nie spotkał się przynajmniej raz z podobnymi zagrywkami? Osobiście ziewam z nudów, widząc chociażby zalążek takich rozwiązań – można przewidzieć niemal ze stuprocentową celnością, co się wydarzy. Abercrombie wpadł w sidła schematu.
Autor wciąż wprawnie i barwnie operuje słowem. Książka liczy sobie ponad 400 stron, ale spokojnie można połknąć ją w dzień lub dwa. To zasługa przede wszystkim umiejętności Abercrombiego, ale również przemyślanej konstrukcji – krótkie rozdziały, spora liczba dialogów i scen wypełnionych akcją.
Osobny akapit chciałbym poświęcić opisom walk, przedstawiającym się bardzo udanie. Nie miałem problemów z wyobrażeniem sobie fikcyjnych starć, wszystko zaprezentowano bardzo plastycznie i dynamicznie. Możemy dostrzec tutaj tę rzadką cechę, autor idealnie wyczuwa, na ile może sobie pozwolić w danej scenie. Dzięki temu walki wypadają naprawdę soczyście i (tam gdzie trzeba) krwawo, jednakże bez epatowania nadmierną brutalnością. Brent Weeks powinien się z tym zapoznać.
Chociaż duża część akcji odbywa się na pokładzie statku, czytelnik w ogóle nie będzie potrzebował wiedzy z zakresu marynistyki, aby się odnaleźć. Z premedytacją zrezygnowano z fachowej terminologii, która większość czytelników (w tym również i mnie) zmusiłaby do częstego posiłkowania się wyszukiwarką internetową. Zamiast tego skupiono się na niedogodnościach awanturniczego życia, na rozmijaniu się romantycznych opowieści z szarą rzeczywistością – co z pewnością jest ważną i cenną nauką. Książka sporo na tym zyskała.
Jednocześnie niezbyt rozsądnym pomysłem było zrobienie z Zadry Bathu superbohaterki pełną gębą. Mniej więcej po połowie książki wszyscy wiemy, jak zakończy się każda potyczka, przez co zaczynają one wyglądać tak samo, a także nieco przestają ekscytować. Staje się to nudne, bowiem dziewczyna osiąga status „celebrytki”, o której układa się pieśni, cieszy się również zasłużonym statusem niepokonanej. Chociaż w pewnym, niespodziewanym momencie, następuje interesujący zwrot akcji…
Nie chcę uchodzić za dojrzałego czytelnika, który satysfakcję czerpie już tylko z książek trudnych, poruszających poważne tematy. Nie jestem również starym ramolem, z pobłażaniem patrzącym na wszystko, co młodzieży dotyczy. W drugiej książce spod znaku „Morza Drzazg” autor po prostu zbytnio zbliżył się do stereotypu fantastyki młodzieżowej, co musiało zostać skrzętnie odnotowane i skrytykowane przez recenzenta. Nie zrozumcie mnie źle; to wciąż jeden z lepszych cykli, przeznaczonych dla nastoletniego czytelnika. Po prostu po chrupiącym focaccia z suszonymi pomidorami i rukolą człowiek ma ochotę trochę pokręcić nosem na swojskiego schaboszczaka z frytkami. Chociaż ten, patrząc obiektywnie, smakuje całkiem nieźle. Ach, te ułomności ludzkiej natury…
Dziękujemy wydawnictwu Rebis za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz