Fragment książki

24 minuty czytania


Piter – fragment pierwszy

Iwan odczekał chwilę i zanurzył się w wodzie po pas. Z początku nawet nie zauważył, że to woda – tak była ciepła i nie do odróżnienia od dusznego, rozgrzanego powietrza Tunelu Primorskiego. Podniósł automat nad głowę i zaczął powoli brnąć naprzód. W wąskiej strudze światła latarki ukazywał się a to kawałek tubingu, a to resztki sparciałych kabli. Gładź wody zdawała się nieskończona i przerażająca. W tej zielonkawej, mętnej cieczy coś się kryło. Jakieś swoiste życie. Iwan szedł, wodorosty (czy na pewno wodorosty?) owijały mu się wokół pasa. Woda przesiąkła już przez ochronne spodnie, chłód dotarł do skóry. Kroczył trzymając automat nad głową – w odblasku latarki migał rozmyty cień kałacha.

Brzdęk! Iwan zamarł.

To było gdzieś przed nim.

Przyłożył automat do ramienia, podniósł rękę i wyłączył czołówkę: pstryk. Światło zgasło. Otoczyła go bezwzględna, głęboka ciemność. Dźwięki. W tej ciemności coś chlupotało, węszyło, rzucało się, mlaskało, przeżuwało, rozrywało jakieś stworzenie na strzępy krzywymi, ostrymi zębami i szło dalej.

Iwan czekał, walcząc z pragnieniem, by włączyć latarkę i puścić serię z automatu.

Zupełnie nie w porę przypomniały mu się opowieści o krokodylach w kanalizacji i ucieczce zwierząt z ogrodu zoologicznego na Gorkowskiej. Spokojnie. Tylko spotkania z tygrysem nam tu brakowało.

Wyczekał kilka minut i włączył latarkę. To było jak powrót do domu. Człowiek może się obejść bez wielu rzeczy: bez jedzenia, bez wody, ale bez światła po prostu kładzie się i czeka na śmierć, jakby ciemności wysysały z niego ostatnie siły. Iwan poruszył głową. Zielonkawa woda przyjemnie kołysała się w wąskiej strudze światła.

Za jakieś dwieście metrów będzie wyjście na peron. Miał nadzieję, że schody ocalały.

Zwierzęta. Najśmieszniejsze, że Gorkowską, gdzie było zoo, otworzyli akurat tuż przed tym, jak to wszystko się zaczęło. Mówiło się, że przestraszeni opiekunowie pobiegli na dół, do metra, żeby się ratować, a zwierzęta porzucili. I mówią, że na górze są tam teraz takie rzeczy… Iwan pokręcił głową, światło latarki obróciło się wraz z nim.

„Gdzie ja to coś widziałem?

Dobra, zorientujemy się na miejscu.”

Stacje w petersburskim metrze zwykle budowano na tak zwanych „górkach”, na wzniesieniu tunelu. Dlatego w najgłębszym miejscu wody było po pas, a bliżej Primorskiej – tylko po kostki. Iwan zwolnił kroku. Dioda mrugnęła ociężale, światło zrobiło się już zupełnie blade, trzeba było wytężać oczy.

No i masz. Baterie siadły.

Znalazł nieco bardziej suche miejsce, wyciągnął zapalniczkę i zaczął grzać baterię nad płomieniem. Rozgrzewał ją do chwili, kiedy nie dało się jej utrzymać nawet w rękawiczkach; wtedy włożył ją do latarki i wziął następną. Jeśli zrobić wszystko jak należy, baterie pociągną jeszcze ze dwadzieścia minut – zanim ostygną.

Fizykę trzeba, kurna, znać.

A potem trzeba będzie przejść na karbid. Iwan na skład karbidu z czasów budowniczych metra natknął się przypadkiem. Pewnie z pięćset kilogramów – w czterech metalowych beczkach. Taki karbid to świetna rzecz, tylko nosić ciężko. Ale światło daje najlepsze. Lampa karbidowa nie oślepia, a oświetla wszystko wokół – równym, ciepłym światłem.

Nawet dioda (Iwan syknął z bólu, kiedy metalowy korpus baterii się nagrzał), jego ukochana dioda, która nie raz ratowała go z największej opresji, jest niczym w porównaniu ze zwykłą karbidówką, jeśli chodzi o jakość światła. Schował zapalniczkę, wetknął rozpaloną bateryjkę do latarki i zatrzasnął pokrywkę. I dopiero wtedy zaczął machać ręką – kurna. Noż kurna! Jednak poparzył sobie palce.

Białe światło, nieco bardziej przyćmione niż zwykle, wytrysnęło z latarki. Iwan zmrużył oczy. Podmuchał dłoń, zacisnął palce, rozluźnił. Przed oczyma migotały mu ciemne plamy. Boli – trudno. Trzeba ruszać, póki jest jeszcze światło.

Założył hełm, ściągnął pasek – nie od razu, palce go nie słuchały. Szybciej, szybciej. Huczało mu w skroniach.

Maksymalnie dwadzieścia minut. Potem jeszcze raz podgrzać. I wtedy jakieś piętnaście minut, jeśli dobrze pójdzie.

Trzeba zdążyć.

Zarzucił automat na ramię i pobiegł chlupiąc wysokimi butami. Zna drogę do listwy wyznaczającej koniec peronu – potem trzeba będzie ostrożniej.

Tunele walą się od ciągłej wilgoci, można zwyczajnie oberwać w ciemię kawałkiem tynku. Dobrze, że maszyny wypompowujące wodę z tuneli wciąż działają. Tak mówił wujek Jewpat, a jemu Iwan wierzył. Huczenie, które było słychać w niektórych przejściach… „Słyszysz” – mówił wujek Jewpat i wieloznacznie podnosił gruzłowaty palec.

Jest i listwa.

Ppodniósł głowę i oświetlił czarno-biały pas metalu, zardzewiały od upływu czasu. Kapała z niego woda. Kap. Kap.

Kiedyś to właśnie za tę listwę trzeba było biec, jeśli spadło się z peronu na szyny. Pociąg nie jedzie dalej niż do listwy, to punkt orientacyjny, za nim jest bezpiecznie. Powinny tu być schody. Zmrużył oczy. Aha, są.

Gdzieś tutaj poprzednim razem widział tę rzecz.

Piter – fragment drugi

Iwan przesunął kałacha z owiniętym szmatkami łożem lufy pod pachę i ruszył naprzód. Przed wejściem na schody zadarł głowę i uważnie obejrzał peron. Ciemna plama w świetle latarki rzuciła się w bok. Podniósł automat… nie. To tylko szczur. Przy czym zupełnie normalnych rozmiarów. To nic. Na opuszczonych przez ludzi stacjach pojawia się różne plugastwo… Ciekawe, co one żrą? Wodorosty? Pleśń? Mech, który pokrywa sklepienie stacji i gdzieniegdzie zaczął obrastać filary i ściany?

Zresztą dziwny to był mech. Całe girlandy zwisały z północnego krańca peronu, szczególnie dużo było ich w prawym tunelu, gdzie zwisały do samej wody. Nie, tam nie pójdę. Nawet nie proście.

Upewniwszy się, że na peronie nic się nie rusza (parę razy powiódł światłem latarki po suficie), przesunął automat na plecy i chwycił za barierkę. Spod rękawiczek posypała się wilgotna, brudna rdza. Wszystko się rozpada. Wszystko ma swój koniec.

A to przecież była zamieszkała stacja! Iwan pamiętał: jeszcze niedawno, pod wysokim wygiętym sklepieniem paliły się tu lampy sodowe oświetlając czworoboczne filary, wyłożone szarym marmurem z żółtawozielonymi żyłkami. Fakt, kafelki miejscami odpadły, działała tylko co druga lampa. Ale mimo wszystko to było… przepiękne. Tam, dalej, u północnego szczytu stacji, jak wejdzie się po stopniach i skręci w lewo, zaczynają się potrójne schody ruchome. Wrota są zamknięte – sprawdzał.

A pachnie tu Zatoką. Ale nie dobrą Zatoką, jak wcześniej, kiedy na Primorskiej mieszkali ludzie, lecz złą – czarną, gdzie w głębinach żyją ogromne szare ryby i potworne półprzezroczyste stwory. Zatoka, która świeci w ciemnościach. A za dnia, kiedy jest słońce, i tak nikt nie wychodzi na powierzchnię, do miasta. Nie ma głupich.

A raczej są, ale, jak widać, niedługo się pożenią.

Iwan chrząknął.

 

Przeszedł przez kraty i wszedł na służbową pochylnię. Jeśli dobrze pamiętał (Iwan odwiedzał „Primę” nie raz – zarówno kiedy stacja była zamieszkała, jak i później, kiedy ją porzucono), dalej z wąskiego pasa peronu w prawo będą prowadzić drzwi do pomieszczeń służbowych stacji.

Stop. Nie śpiesz się.

Pierwsza zasada: w metrze nie ma nic stałego. Nawet w najkrótszym czasie wszystko mogło się zmienić.

Druga zasada: każda zmiana jest niebezpieczna.

Stanął na peronie. Obracając głową, przeczesywał światłem latarki otaczającą go przestrzeń. Oświetlił resztki marmurowej okładziny ściany tunelu (część kafelków odpadła, ziały tam czarne kwadratowe dziury), na wpół zgniłe worki z piaskiem, którymi blokowano przejścia między filarami, kałuże na peronie, i… no jasne.

Z półokrągłego sklepienia zwisała girlanda znajomego już szarego mchu. Wydało mu się nawet, że mech lekko fosforyzuje w ciemności. Radiacja? Wątpliwe.

Promieniowanie, sądząc ze wskazań licznika, nie było tu takie duże.

A to co za zapach? Strzeżonego pan Bóg…

Iwan cofnął się o krok, wyjął z torby maskę przeciwgazową.

GP-9, dobra, niemal nowa. Dwa magazynki nabojów kosztowała, niczego sobie. I jeszcze filtry po dwie dychy. Wściec się można, jakie są dzisiaj ceny. Za to zamiast dwóch okrągłych okularów, jak w normalnej cywilnej PG-5, i gumowego namordnika z trąbą ma duże trójkątne szkła o szerokim polu widzenia i dwa wejścia po bokach – jak chcesz, możesz wstawić filtr z prawej, jak nie – to z lewej strony. Świetna rzecz.

Odpiął pasek hełmu. Kochana dioda świeciła czystym białym światłem – szkoda, że baterie niedługo się wyczerpią. A tam jest zapasowa latarka i powrót. Niech to szlag. Iwan przykląkł na jedno kolano, rozwinął rulon z dywanikiem, położył na nim hełm, obrócił go tak, żeby światło padało do przodu, wzdłuż peronu.

Dokładnie zaczepił maskę przeciwgazową o podbródek i naciągnął ją na twarz. Oddychanie stało się trudniejsze. Teraz każdy wdech był głośny, niczym tryskające wody gruntowe, kiedy przebijają ściany tunelu. Zapach i smak tego powietrza był specyficzny: sterylny i wyraźnie chemiczny.

Filtr z czerwonym oznaczeniem: aerozole i pył radioaktywny. Półtorej godziny.

Tylko żeby to nie była podróbka. Teraz w metrze nie takie rzeczy robią. Kiedyś podrabiali kwasa, teraz filtry do masek i naboje do kałacha. Bydlaki. Iwan wspomniał, jak proponowano mu kupno dwururki i pół setki ładunków do niej. Kartacze, gruby śrut, pociski kulowe. Kosztowało to tak niewiele, że od razu nabrał podejrzeń. A potem zobaczył na nabojach ślady wypełniania dziur. I nie kupił.

Może niesłusznie. Dwururka by mu się przydała. Na to cholerstwo, które czasem wyskakuje z ciemności, ładunek kartaczy do oporu – to byłoby to. Kałach to dobra rzecz, nawet „bastard” z krótką lufą, jak jego, ale automat potrzebuje dystansu. Z bliska lepsze jest coś wygodniejszego i żeby nie trzeba było tyle celować.

Iwan zrobił parę głębokich wdechów, na próbę. To nie podróbka, normalne filtry. Pasek maski przeciwgazowej boleśnie wpił mu się w potylicę. Nie wyregulował porządnie. No nic.

Założył hełm z latarką. I zamienił się w słuch.

Gdzieś daleko kapała woda. I blisko kapała woda. Coś ledwo słyszalnie szeleściło – być może ten szczur, którego przestraszył. Kiedy kropla rozbijała się o powierzchnię wody, echo niosło głuchy odgłos.

Niby nic. Trzeszczenie tunelu – to już zwyczajna rzecz, zawsze je słychać.

To ziemia ciśnie – mówił wujek Jewpat. Służył kiedyś na łodzi podwodnej i o ciśnieniu wiedział nie ze słyszenia. Podobnie jak i o wielu innych rzeczach.

Na przykład dlaczego zaczęła się tamta wojna. Gwoli sprawiedliwości, trzeba przyznać, że prawdę o przyczynie Katastrofy zna w metrze każdy. Tylko, że każdy swoją, jedynie prawdziwą. Jak się zbiorą „staruszki”, to dawaj kłócić się aż do zdarcia gardła: kto winien?

A odpowiedź jest prosta: to wy jesteście winni.

Ważniejsze jest co innego: co teraz robić?

Piter – fragment trzeci

Krąży legenda o tygrysie, który wydostał się z ogrodu zoologicznego i dobiegł do metra. Zdążył, włóczęga. Starzy opowiadają, że na własne oczy widzieli, jak pręgowany kot wbiega na stację, zeskakuje na tory i znika w tunelu. Jedni mówią, że tygrys pobiegł w stronę Newskiego Prospektu, inni – że w stronę Pietrogradki. Najprawdopodobniej to po prostu piękna legenda, pomyślał Iwan z żalem.

Bajka.

Tak jak i opowieści Wodianika o Hiszpanii, w której był akurat przed Katastrofą. Iwan słuchał profesora i myślał: kolejna bajka. Nie ma już, Wodianik, twojej Hiszpanii, nie ma zielonych parków Barcelony, w suchy pył rozsypały się zamki Gaudiego (Kto to w ogóle był?), odwalili kitę twoi Hiszpanie.

A u nas to może lepiej?

Na widok szerokich, wymarłych ulic Petersburga przechodzą człowieka ciarki, Kronsztad zaludniają widma marynarzy. Po Carskim Siole, z jego ogromnym parkiem i pałacem, to w ogóle zostało tylko wspomnienie.

– Były takie cukierki, batoniki – opowiadał Wodianik. – Żeby zrobić człowiekowi zdjęcie, nie mówiło mu się „uśmiechnij się”, tylko „powiedz no: Mój ulubiony cukierek to »kis-kis«. No, spróbujcie tak powiedzieć… Widzicie, od razu pojawia się uśmiech. A hipopotam… taki dowcip był… jak to szło? Niech no sobie przypomnę. Był sobie wielki hipopotam i powiedział: „Mój ulubiony cukierek to batooonik”. Rozumiecie? To znaczy, jak to nie rozumiecie? Coś pominąłem? Aha! Bo to były jego ulubione słodycze. Bardzo smaczne. I powiedział: batooonik. Teraz jest śmieszne? Nie? Dziwne.

Iwan uśmiechnął się niewesoło. Batooonik to też bajka.

Rozejrzał się po peronie. A oto brutalna rzeczywistość, martwa stacja.

Usłyszał za plecami głuchy, niski ryk; wzdrygnął się. Powoli się odwrócił. I zamarł bez tchu.

Przed nim stał tygrys.

Prawdziwy, jak na obrazku w encyklopedii dla dzieci. Ogromny, piękny. I biały. W zielonkawych oczach niknął poszarzały odblask światła latarki.

No to mamy Hiszpanię, pomyślał Iwan.

 

W pierwszej chwili niczego nie zrozumiał. Dopiero kiedy ściana zaczęła się na niego walić, przewróciła go, uderzyła w ramię, rzuciła w mętną, błotnistą ciecz, a bryzgi wody zachlapały szkła jego maski przeciwgazowej – dopiero wtedy uświadomił sobie, że coś jest nie tak.

Tygrys, myślał Iwan, leżąc na lewym boku.

Woda do połowy zalała okular jego maski. Latarka jakimś cudem nie zgasła. Widział jak w stożek światła wchodzą czyjeś nogi… nie, to nie nogi. Usłyszał własny oddech. Udało mu się. Jeszcze trochę i opanowałaby go panika… Ale woda nie przedostała się przez filtr, obliczony na gazy i radioaktywny pył, dlatego nagle zabrakło mu powietrza. I to go otrzeźwiło.

Nagle zrozumiał, że to nie była żadna ściana.

Ożeż w mordę, został zaatakowany.

W piersi mu waliło: łup, łup. A on leży na ziemi, bezradny, nie może nawet podnieść automatu. Kurna!

Wyrzut adrenaliny był tak silny, że serce zrobiło mu się ze trzy razy większe. Momentalnie wyostrzonym wzrokiem widział, jak w świetle latarki porusza się to, co wziął za nogi człowieka… Nie nogi. Macki. Blado-przezroczyste, wyginały się płynnie, jakby były z miękkiego szkła.

Iwan nawet nie zauważył, jak wstał. W jego rękach znalazł się automat. Nie zdążył o niczym pomyśleć, gdy broń szarpnęła. Ra, ta, ta. Dźwięk był taki, jakby ktoś wbijał gwoździe w żelazną beczkę.

Seria maleńkich fontann przebiegła na ukos po powierzchni wody, zahaczyła o przezroczysty walec, a ten cofnął się jak oparzony. Iwan z wysiłkiem skierował automat niżej i bardziej w lewo, i znów nacisnął spust. „Bastard” szarpnął powoli, jak we śnie – raz, dwa, policzył – i cofnął palec. W ciągnącym się niczym guma, hipnotycznie zwolnionym tempie widział, jak wzbija się fontanna wody: jedna, druga… trzecia kula wbija się w cienki przezroczysty pałąk. Pommm, plusk. Wyginający się, przejrzysty walec podobny do trąby od maski przeciwgazowej wzlatuje i skrywa się, już go nie ma.

Łżesz, gnido.

Iwan podniósł automat, przyłożył kolbę do ramienia. Przed oczami pojawiła mu się ramka celownika. Wdech. Wydech. Teraz był gotów strzelać, żeby zabić. Krew, paląca niczym kwas, pulsowała mu w żyłach. Bicie serca odzywało się w prawej skroni…

Łup. Łup.

Łup.

Chwilę później macka znów wysunęła się zza rogu. Iwan czekał. Walenie serca stało się nieznośnie głośne, niemal bolesne. Zostało mu maksymalnie pół magazynka. W pierwszej chwili, kiedy zaczął strzelać, nawet nie liczył wystrzałów. Idiota.

Gdyby otworzył ogień teraz, stwór – a było to najprawdopodobniej coś, co zamieszkało tu niedawno… przedostało się z morza? – ocaleje, zaś on straci pozostałe naboje. Do magazynka taśmą klejącą przymocowany był drugi, zapasowy, ale żeby je zmienić potrzeba będzie kilku sekund, których, co bardzo możliwe, nie będzie miał.

Co robić?

Iwan odsunął się w prawo, trzymając mackę na muszce. Czy to ta sama, którą trafił? Czy już inna? Przez sekundę poczuł dziwny ucisk na czole, jakby wzrósł ciężar ziemi nad jego głową. Wydało mu się nawet, że sklepienie stacji powoli opada. Poczuł chęć, by się schylić, położyć na mokrej posadzce, żeby nie zgniótł go ogromny ciężar.

Ożeż ty, gnido. Iwan poczuł nagle złość i to wrażenie zniknęło. Atak na psychikę, kurna. Przypomniała mu się opowieść o blokadnikach, które robią człowiekowi pranie mózgu na odległość, tak że idziesz do nich, jak królik w paszczę węża. Opowiadał o tym znajomy z Newskiego, który też „diggował” – i można było mu wierzyć. Czasami.

Tylko że ja nie jestem królik, pomyślał. Ani świnka morska.

Piter – fragement czwarty

Przesunął się w prawo ile tylko można, oparł się ramieniem o marmurową ścianę. Macka opadła nagle w miejsce, gdzie stał przedtem. Aha, czyli inteligentny. To tak jak ja.

Jak mam cię dorwać? Gdzie masz głowę?

Ostrożnie, starając się nie hałasować, rozpiął pasek hełmu. Był to pomarańczowy, później przemalowany na ochronny szary kolor kask budowniczego metra. Gotowe. Macka niespokojnie dotykała posadzki, potem ściany, tam gdzie wcześniej stał. Na oślep. Iwana olśniło. Dobrze powiedziane! Macka przemieszczała się za plamą światła.

Położył kask na ziemi. Brzęk! Potem przysiadł i nieco go obrócił, tak żeby światło padało na podstawę filaru. Wyprostował się i z automatem przy ramieniu zrobił krok w prawo… jeszcze jeden. Macka wciąż badała kolumnę, zaczepiała o kafelki. Jeden z nich odpadł i rozbił się na kawałki. Klang!

Macka drgnęła, ale kontynuowała poszukiwania. Iwan czekał. Ramię na razie go nie bolało, być może ból pojawi się później. Zdaje się, że jednak porządnie oberwał.

Potem stwór najwidoczniej stracił cierpliwość. Zza rogu niespiesznie wysunęła się druga macka, kierując się tam, gdzie pierwsza. Iwan przesunął się jeszcze kawałek. Teraz pozostało zdecydować się na ostatni zryw, dobiec do rogu, wyjrzeć…

I niczego nie zobaczyć.

Dlatego że teraz to macki dysponują światłem. Kask. A bateryjki pociągną tam najwyżej pięć minut. No, dziesięć. Dioda nie żre prądu tak jak żarówka, ale nawet ona już przygasa.

Czyli czekamy.

 

Atak na Primorską zaczął się jakieś pół roku wcześniej. Przedtem była to zwyczajna, zamieszkała stacja, chociaż graniczna – z powodu tunelu wydrążonego w kierunku brzegu Zatoki, do sztucznego nasypu, gdzie zamierzano zbudować jeszcze jedną stację metra. Tyle że wprawdzie tunel wykopali niemal cały, ale stacji nawet nie zaczęli. I niedługo po Katastrofie ze ślepej uliczki zaczęła napływać morska woda, niezbyt czysta, napromieniowana. Było jej coraz więcej. Choć radiacja wzrosła, nie doszła do niebezpiecznych poziomów. Ale reszta…

Z początku w tunelu pojawiły się wodorosty.

Potem stwory. Odstrzeliwali je. Dopóki bezmyślnie lazły w stronę światła, nie był to problem. Potem stworów było więcej. I przybywało wody. To było najgorsze. Aż nastała chwila, kiedy Primorską trzeba było opuścić. Chociaż jej mieszkańcy trzymali się swojej stacji do samego końca. Co jednak począć?

Morze po Katastrofie to w ogóle zagadka. Cały Wszechocean to jedna cholernie wielka zagadka. Co się tam w tej żywej zupie upichciło?

O, na przykład to przezroczyste bydlę.

Iwan wciąż powoli przesuwał się ku skrajowi peronu, trzymając macki na celowniku. Sądząc po długości – miały po kilka metrów – ich właściciel musiał być całkiem spory.

„Jednak mnie załatwił z tym tygrysem – pomyślał Iwan. – Bajeczkę na dobranoc opowiedział.

A może to nie kałamarnica jest winna, tylko ten mech?” Przypomniał sobie ostry, szorstki, nieco słodkawy zapach. Dostał halunów, jak od kwasa? Wziął słabo świecące znaczki na końcach macek za oczy tygrysa. Tak?

A cholera wie.

„Może – pomyślał – źle zrobiłem, że przyszedłem tu sam. Nie digguje się w pojedynkę. Ale przecież nie jestem tu po to, żeby szukać łupów, tylko wziąć pewną rzecz.

Ale jeśli ją znajdę, to jakbym znalazł czyste złoto.”

Na dobrą sprawę, trzeba by stąd spieprzać. Gdyby był z partnerem, już by się wycofał, bo tak się powinno robić. Oszczędzać ludzi, nie ryzykować niepotrzebnie.

Ale teraz jest sam. I musi dostać się do tego pomieszczenia i znaleźć ową rzecz.

Jutro będzie za późno.

Myślimy, Iwan, myślimy.

Tymczasem macki zaczęły się rozchodzić. Jedna z nich, obmacując filar, dotarła do rozerwanego w szwach starego worka z piaskiem. Raz. Złapała go i podniosła. Iwan tylko mrugnął, tak szybko się to stało.

Piasek z łoskotem wysypał się do wody. Macka cofnęła się, ale zaraz wróciła. Brudne płótno worka upadło w kałużę.

Druga macka nagle się wyciągnęła i popełzła w stronę kasku.

Iwan patrzył na słabnące światło latarki. Szkoda. Widać trzeba będzie przejść na zapasowe. Lampa karbidowa. W końcu nie na darmo taszczy ze sobą kilka kilogramów suchego karbidu…

Wtem zamarł. Właśnie!

Opadł na ziemię, przykląkł na jednym kolanie. Automat na ramię. Wyjął lampę z plecaka. To jest w sumie prosta maszynka. Miniaturowy palnik, reflektor, krzemień i metalowe kółko do zapalania, plastikowy zbiorniczek o dwóch częściach: górna na wodę, dolna na karbid. Wszystko bardzo proste.

Woda, siłą własnego ciężaru, spływa rurką i kapie na karbid. Ten syczy i wydziela gazowy acetylen, który płynie przez rurkę do palnika. Zapalamy, wkładamy lampę w specjalny uchwyt na kasku i gotowe. A bez kasku nie wolno.

Bo acetylen może wybuchnąć.

Piter – fragment piąty

Iwan otworzył torbę, wsunął rękę do środka. Namacał foliowy woreczek z karbidem, wyciągnął go. Ciężki, trudno go utrzymać jedną ręką. Na trzy godziny pracy karbidówki potrzeba mniej więcej trzysta–czterysta gramów. Plus ZN na kilka dni – ogółem ma ze sobą siedem kilo karbidu. Ciężka rzecz. Zwykle używał karbidówki jako podstawowego źródła światła, ale tym razem miał zamiar zaoszczędzić, obejść się przy pomocy diody – baterie można kupić, można też znaleźć je na powierzchni. Koniec końców, robią je nawet na Technolożce – chociaż marne.

A z karbidem jest trudniej.

Nawet Technolożka nie jest w stanie odbudować przemysłu chemicznego. Niestety.

Wyciągnął torebkę, udało mu się jakoś rozsupłać węzeł. Na początku palce mu się ślizgały – cholerne rękawiczki. Ale potem jednak dał radę. Tak, dalej będzie łatwo.

Tankujemy lampę. Nasypał karbidu (od wilgotnych rękawiczek ten cicho syczał i prychał) do zbiorniczka lampy, wyregulował dopływ wody. Ciche, lecz żywe syczenie. Zaczęło się.

Szczęknął zapalniczką. Języczek płomienia. Nagle acetylen zapłonął tak jasno, że Iwan mimowolnie się odsunął. Cholera.

Szybkie spojrzenie na macki. Ciepłe, jasne światło sprawiło, że zamarły w miejscu, potem znów zaczęły się ruszać.

No, teraz tempo.

Z lampą w jednej ręce i torbą z karbidem w drugiej Iwan pobiegł do krawędzi peronu. Schylił się. Półprzezroczyste macki wystawały zza rogu około metra nad jego głową.

Bang, bzyk.

Odwrócił się. Macka dotarła do kasku z diodą i włóczyła go teraz po granitowej posadzce. Kask zgrzytał. Spróbuj tylko zniszczyć, gnido.

Trzymając lampę w lewej ręce, Iwan położył się na peronie i wysunął zza rogu.

W pierwszej chwili pomyślał nawet, że to znów halucynacje. Widział coś podobnego podczas ostatniego wyjścia z Koślawym na powierzchnię, kiedy specjalnie poszli nad morze, żeby zobaczyć, co tam jest.

A na brzegu leżały resztki przezroczystego stwora.

Przeszli wtedy tylko kawałek nabrzeżem, nikt w końcu nie zaryzykował zbliżania się do wody. Oprócz Koślawego, ale on zawsze miał nierówno pod sufitem.

I zawsze miał farta. Digger wynurzył się z czarnych fal uderzających o granit. Płetwy przecinały za nim wody portu; w oddali, przy grobli, w ciemnej wodzie, rozbryzgując świecącą wodę, miotało się coś ogromnego. Ni to pożeranie, ni to kopulacja. Iwan przypomniał sobie oślepiająco biały, niczym sierp księżyca przecinający ciemność, uśmiech Koślawego. Farciarz.

A w drodze powrotnej okazało się, że szczęście Koślawego się wyczerpało.

Iwan patrzył na wyciągnięte dwuipółmetrowe cielsko, opływowe niczym łódź podwodna. Przez przezroczystą skórę widać było wnętrzności: zielonkawe skrzela, bladoróżowe skupisko nerwów (mózg?), żółtawy splot jelit. Taka szklana panienka. Ogarnęła go fala obrzydzenia. Flaki w foliowej torebce… Za plastikowym stworem ciągnęły się dziesiątki cienkich macek, które nieustannie się poruszały. Jakby ktoś zalał wrzątkiem duży (bardzo duży!) talerz makaronu, a potem wylał zawartość do kałuży…

Wujek Jewpat opowiadał: w oceanie, na wielkich głębokościach, tam gdzie nie ma światła, żyją przezroczyste ryby.

Ale po jaką cholerę to głębinowe stworzenie tutaj, w metrze? My, to wiadomo po co, a ci tu czego?! Znalazły sobie śmierdziele arkę Noego.

Ogromne różowe oczy po obu stronach głowy patrzyły niezmąconym wzrokiem. Iwanowi wydało się, że nawet ironicznie.

Kiedy na stwora padło światło karbidówki, ten szarpnął się jak oparzony. Wszystko zaczęło się ruszać. Macki uniosły się do góry i na boki w poszukiwaniu śmiałka.

Stwór leżał w mętnej wodzie, w połowie z niej wystając. Iwan pomyślał: no, cholera. Wziął zamach i rzucił worek z karbidem bliżej stwora. Torebka rozchyliła się w locie, karbid poleciał do wody – plusk, psss – zabulgotało, zasyczało, niczym gigantyczny rosół z kostki. Podniosła się para, zakrywając stwora przed jego wzrokiem.

Odsunął się do tyłu. Jeśli powstanie wystarczająco dużo acetylenu, wystarczy nawet iskra, żeby wszystko się zapaliło.

Lub nawet eksplodowało.

Ale czy wystarczy karbidu? A niech to! Przeturlał się w bok, unikając macki. Za nim syczało i bulgotało. Teraz? Nie, jeszcze chwilkę.

Iwan skoczył na nogi z karbidówką w dłoni. Rzucił się w kierunku kasku, po drodze przeskoczył przez mackę, chwycił kask. No, kurna. I raz! Doskoczył do filara, poślizgnął się. Co znowu… Zdążył wystawić przed siebie kolano i ustał, nie upuścił lampy. Rzepka w kolanie zapłonęła bólem. Obrócił się w kierunku, z którego buchał gęsty, acetylenowy dym.

Ułamek sekundy później coś chwyciło go za ramię.

Oż w mordę!

Uczucie było takie, jakby mięśnie przebił mu rozpalony pręt. Iwan szarpnął, coś zazgrzytało – automat upadł na posadzkę. Macka skurczyła się i rzuciła go plecami o filar. Potem niespiesznie zaczęła wprasowywać go w marmur.

Spojrzał na swoją rękę z lampą, potem na mackę.

– Mój ulubiony cukierek – powiedział do macki. – Słyszysz? Batooonik.

Iwan odchylił się do tyłu, uwolnił rękę i szarpnął, naciskając całym swoim ciężarem w przód, padł na kolana i rzucił karbidówkę w gardziel tunelu. A masz!

Macka schwyciła go w poprzek klatki piersiowej, ścisnęła.

Jego głowę jakby poraził prąd, poczuł wznoszącą się od piersi czarną falę duszności. Rozchwiana Primorska przechyliła mu się przed oczami. Trafiła kosa na kamień. Dźwięki zaczęły się oddalać.

W huczącej, pulsującej ciszy widział, jak leci lampa – pięknie, płynnie, długim łukiem. I jak zaczyna spadać tam, na tory. Zamknął oczy. To tyle.

Eksplozja.

Ułamek sekundy później w twarz chlusnął mu wrzątek.

Piter – fragment szósty

Kiedy otworzył oczy, było już po wszystkim. W powietrzu unosił się dym. W uszach mu dzwoniło. W piersi czuł ból, jak po uderzeniach młota.

Opuścił głowę. Urwana macka wciąż wiła się u jego nóg. Tfu, żywotna zaraza!

Ściągnął z twarzy maskę przeciwgazową, konwulsyjnie wciągnął powietrze. Woń Primorskiej uderzyła go w nos z taką siłą, jakby ktoś wciskał mu ją pięścią. Czuł posmak spalonej gumy na języku. Skrzywił się, splunął. Obmacał się. Ręce i nogi całe, reszta też… hmm, na miejscu. Miał rozpaloną twarz i głucho huczało mu w skroniach.

Obejrzał się za siebie.

Latarka na kasku nadal działa, czyli ma jeszcze parę minut zapasu. Iwan przeszedł nad macką, szybko, żeby nie wdychać tlenku węgla, schylił się i podniósł z kałuży kask. Obok znalazł swój automat. Wyprostował się, odetchnął. Założył kask. Otworzył zamek „bastarda”, wyjął nabój z lufy, wylał wodę. W teorii automat trzeba na nowo wyczyścić, a naboje wysuszyć. Na szczęście kałach to niewymyślna konstrukcja – i tak da się strzelać. Na wszelki wypadek wymienił magazynek. Szarpnął zamkiem i zabezpieczył automat.

Ta zupa z kalmarami kosztowała go karbidówkę. A dioda za moment padnie.

Szybciej.

Wyjrzał za róg. Osmalony sufit, sczerniałe marmurowe kafle, wypalony mech. Lekko parująca woda. Z przezroczystej gnidy zostało ugotowane, zwęglone mięso – nic dziwnego, temperatura wybuchu wynosiła z tysiąc stopni. Palnikiem acetylenowym można ciąć metal. Iwan nie zatrzymywał się, żeby nie tracić czasu. Szybko przeszedł skrajem peronu. Po prawej, w ścianie pojawiły się zardzewiałe drzwi z napisem: „B2-PIIA”. Podniósł automat i pociągnął drzwi do siebie… Zżżż – ponure skrzypnięcie zardzewiałego żelaza.

Pusto.

Przeszedł przez próg. Kiedyś było tu pomieszczenie, w którym odpoczywał personel stacji, potem dostosowano go do potrzeb komendanta. W głębi, bokiem do ściany, stało wykrzywione od wilgoci kancelaryjne biurko z pulpitem. Sterta starych, pokrytych pleśnią czasopism. Kiedy indziej przejrzałby je uważniej, ale teraz nie ma czasu. Światło latarki przesunęło się dalej. Na ścianie tabliczka: „MIEJSCE DO PALENIA”. Dalej! Szare szafy pod ścianą… regał…

Tu jest ta skrzynka – metalowa, pewnie na sprzęt obrony cywilnej. Obdrapany zielony metal. Spróbował otworzyć – nie poddaje się, przyrdzewiało; zbił kolbą rygiel, zajrzał do środka…

A jednak miał rację.

Wreszcie. Włożył rękę do skrzynki i wyciągnął przedmiot, który się w niej znajdował. Potem przez długie dziesięć sekund patrzył na znalezisko, zapominając o dogorywającej diodzie.

Było przepiękne.

Kiedy do posterunku Wasilieostrowskiej zostało tyle co nic, z pięćdziesiąt metrów może, baterie ostatecznie padły. Przed oczami migotały mu plamy światła. Idąc w całkowitych ciemnościach, Iwan orientował się względem żółtego ognika oświetlenia awaryjnego stacji. Buty chlupotały w płytkiej wodzie, echo odbijało kroki.

Zauważyli go późno, chociaż się nie krył. Zasnęli tam, czy co?

– Stój, kto idzie! – i natychmiast włączyli reflektor.

Chwilę później Iwan schylił się, osłaniając oczy ramieniem i przeklinając przez zęby. Czy oni kompletnie zgłupieli?! Biały snop z lampy, rozpalonej tak, że aż chrzęściła szybka, zdawał się rozcinać ciało niczym otwieraczem do konserw.

– Swój! – krzyknął Iwan.

Poczuł na karku, jak w jego stronę obraca się cekaem zamocowany namasywnym, zespawanym z rur statywie; jak metalicznie zgrzytnął zamek karabinu wchodząc w położenie bojowe.

Struga światła była zabójcza. Iwan zamknął oczy i odwrócił się do reflektora plecami, lecz zdawało się, że bezlitosne światło przeszywa jego ciało na wskroś. Poprzez ubranie, skórę, włókna mięśni, krwinki i kości, docierało do oczu. Pod powiekami piekło i płonęło.

– Będę strzelać! – zawołał ktoś przy karabinie. Głos był rwany, niemal histeryczny. Głos typu „zaraz się załamię”. Znowu Jefiminiuk na warcie, zrozumiał Iwan. Cholera.

– Wróć! – Iwan przeszedł na spokojny ton dowódcy. – Hasło! Słyszycie? Hasło: „Wesele”!

Pauza.

Podczas tych kilku sekund Iwan, zlany zimnym potem, zdążył dziesięć razy pomyśleć, że Jefiminiuk jednak go zastrzeli. „Najwyższy czas. Farci mi się, jak… Przecież prosiłem – pomyślał – nie stawiać świrów na warcie”. „Ludzi nam nie starcza, Iwan, sam rozumiesz… – chyba tak mówił Postyszew? – Nie ma kim utykać dziur”. „Aha. Jak mi ten idiota pośle serię, to sytuacja się poprawi. Wszystkie dziury pozatykamy – moimi krwawymi strzępami. Karabin maszynowy NSW 12,7 milimetra, takie stały na posterunkach wojskowych. Zresztą właśnie stamtąd go wzięto. Pocisk o stalowym rdzeniu przebije każdą kość bez specjalnych ceregieli”.

– Hasło: „Wesele”! – krzyknął Iwan jeszcze raz, nie mając już nadziei, że go usłyszą.

Cisza.

– A kto idzie? – padło w końcu pytanie.

– Pan młody idzie! – odparł.

Jeszcze jedna przerwa. Potem ciche „szczęk!”. Karabin zdjęto z położenia bojowego.

Piter – fragment siódmy

– Iwan, to ty, czy jak?

Iwan chciał głośno zakląć, ale zabrakło mu sił, zresztą złości też.

Odpowiedział po prostu:

– To ja.

– Ale numer! – odezwał się głos na posterunku.

Rzeczywiście: niezły numer.

– Zgaś tę swoją lampkę, bo tu zaraz oślepnę!

Wymazany od stóp do głów żółtym, gliniastym błotem, Iwan doczłapał do posterunku i przyjrzał się wyprężonemu na baczność Jefiminiukowi.

– Kto jest dowódcą warty? Dlaczego jesteś sam?

– Znaczy tego… – powiedział Jefiminiuk. – Ja tego…

– Kto dowodzi? – Iwan podniósł głos.

Jefiminiuk zaciął się, zaczął uciekać wzrokiem.

– Sazonow dowodzi – wyznał w końcu. – Przepraszam, dowódco, za ten karabin. Ja to nie specjalnie tak. A Sazonow tutaj był… Tylki go na chwilę zawołali – dokończył z ukraińska.

Tak. A więc Sazonow.

– Kto go zawołał?! – spytał ostro.

– A czo ja, z kraja? Nie wiem.

– Rozpasaliście się – powiedział Iwan. – Ale nic to, już ja was poustawiam.

Odsunął Jefiminiuka na bok, przelazł przez worki z piaskiem. Poszedł w stronę światła.

Wasilieostrowska to stacja typu zamkniętego, dlatego na noc zamykano wszystkie wejścia oprócz dwóch: jedno prowadziło na lewy tor, drugie – na prawy. Czasem wystawiano też wartowników na peronie pomocniczym, który znajdował się dalej, w stronę Primorskiej, ale nie zawsze. Tylko wtedy, gdy w Zatoce zaczynała się „pora kwitnienia” i wszelkie cholerstwo wyłaziło z tunelu, że ledwo dało się nadążyć z naciskaniem spustu.

„Ale dzisiaj dał ciała zwykły posterunek kontrolujący tunel. Sazonow – przecież stary z ciebie lis, to ty miałeś taki genialny pomysł? To żeście się, kurna, wyluzowali”.

W żargonie diggerów nazywa się to Fenomenem Bo. Kiedy skucha zdarza się osobie, po której wcale się tego nie spodziewano. Przed czymś takim nie da się zabezpieczyć.

 

Wasilieostrowska nigdy nie należała do zbyt pięknych stacji, jak na przykład Plac Powstania z wysokim sklepieniem, ciężkimi kinkietami z brązu, filarami ze sztukaterią i bogatym, „stalinowskim” wystrojem holu. „Waśka”, jak poufale nazywali ją sąsiedzi z Admiratielskiej i Newskiego, była stacją ascetyczną i surową, gotową, by znieść głód, chłód, napaść potworów i wymuszony celibat obrońców. Prawdziwa piterska stacja twierdza.

Iwan wszedł na peron przez jedyne otwarte drzwi. Pozostałe były zamykane na noc – na wszelki wypadek. Jeszcze na podejściu do stacji usłyszał jak szumi wentylacja. Był to huk filtrów tłoczących powietrze z powierzchni. Wasilieostrowska dawno straciła centralne oświetlenie (takich stacji zostało w metrze może trzy, a może w ogóle tylko jedna), ale wszystkie systemy filtracji powietrza oraz pompy odciągające wody gruntowe wciąż tu pracowały. Kosztowało to tyle, że lepiej nie mówić. „Mazuty” z Technolożki dużo biorą za swoje usługi.

Bo gdzie byśmy się podziali?

Za to tunele są niemal suche. I jest czym oddychać na stacji, nawet zamkniętej na noc.

Słabe światło lampek zapasowych sprawiło, że odzwyczajony, zmrużył oczy. Teraz, gdziekolwiek by popatrzył, wszędzie widział tańczące kolorowe plamy.

Na stacji była noc. Główne lampy, zasilane przez agregat z silnikiem Diesla stojący w osobnej maszynowni, były w tym czasie wyłączane. Działały tylko lampki oświetlenia zapasowego, które korzystały z akumulatorów – chińskie lampki choinkowe przeciągnięte nad futrynami drzwi. Dlatego nocą stacja robiła się przytulniejsza. Dobry czas.

Kaszel, chrapanie dorosłych, senne westchnienia maluchów – i czerwone, niebieskie, żółte drobne światełka.

Iwan przeszedł wąskim korytarzem między namiotami, które pokrywały większą część stacji. To była centralna ulica Wasilieostrowskiej, jej Newski Prospekt, istniejący tylko nocą. Za dnia namioty zabierano, zwijano, żeby zwolnić miejsce do pracy, a w weekendy i święta do zabawy. U południowego krańca stacji, za żelazną kratą, wznosiły się widoczne nawet stąd rzędy klatek – hodowla trzody na mięso. Od czasu do czasu dochodził stamtąd ostry, zwierzęcy zapach.

W oddzielnym namiocie spały dzieci, poczynając od czteroletnich. Przedszkole.

Szedł wzdłuż wyliniałych, połatanych namiotów, słyszał oddechy, kaszel, chrapnięcia, czasem ktoś zaczynał mamrotać we śnie, potem przewracał się na drugi bok. Stara dobra Wasilieostrowska.

Jutro wyczyszczą cały peron i postawią stoły. Jutro stacja będzie hulać. I zostało jeszcze –odwrócił się i popatrzył na stacyjny zegar wiszący nad wyjściem do ruchomych schodów; żółte cyfry przeskoczyły na czwartą dwadzieścia trzy – jeszcze trzy godziny.

Długo się woził. Szedł i czasem zdawało mu się, że spada w głąb granitowej posadzki. Podnosił głowę i otrząsał się ze snu.

Spać.

Ale najpierw powinien zdać ekwipunek i się umyć.

– Gdzieś ty był? – Katia, zarządzająca sprzętem i oddziałem medycznym Wasilieostrowskiej, zmrużyła oczy.

– Dobre pytanie. A co, nie widać? – zainteresował się, ściągając „alladyna”. Kombinezon ochrony chemicznej i radiologicznej L-1 to wartościowa rzecz, bez niego w niektórych miejscach nie zrobisz nawet kroku. Szczególnie jeśli choć trochę cenisz sobie to, co masz poniżej pasa.

– Jak można nie widzieć? Cały wysmarowany, gorzej niż jakiś gnilak.

Piter – fragment ósmy

Iwan skończył z „alladynem”, wrzucił go do metalowego pojemnika do dezynfekcji. Zdjął ubłocone gumowe buciory i odłożył w to samo miejsce. Teraz onuce. Odwinął je i odsunął twarz. Ten odór. Odparzone stopy pięknie parowały na wolnym powietrzu, jakby nie mogły się nacieszyć. Wrzucił onuce do pojemnika i pospiesznie położył na nim pokrywę. Koniec.

– To gdzie cię nosiło? – zapytała Katia puszczając go przodem. Niewyspana i rozdrażniona była jeszcze piękniejsza. Ściślej, stawała się piękna zawsze wtedy, kiedy się złościła.

– A jak myślisz?

Teraz trzeba zdać sprzęt według spisu. Część rzeczy to jego własność, reszta należała do wspólnoty. Zaczął ściągać przez głowę cienki golf, jęknął, złapał się za prawy bok. Co za kaszana! Skrzywił się, znieruchomiał z bólu. Chyba jednak żebra. Katia natychmiast rzuciła się mu na pomoc, pomogła zdjąć bluzę.

„Kobiety – pomyślał Iwan. – Jesteście takie przewidywalne…

Tylko byście kocięta ratowały. Albo tygrysy.”

– Z kim się biłeś? – spytała Katia i bezceremonialnie dźgnęła go palcem w pierś, prosto w krwiak. Kurna. Iwan jęknął przez zęby.

– Co, boli? – spytała Katia ze słabo skrywanym sadyzmem w głosie.

– Nie.

– A teraz?

Od kolejnego pchnięcia Iwan zgiął się wpół, powietrze uwięzło mu gdzieś między łopatkami. Zawył cicho, pokręcił głową.

– Aha – stwierdziła Katia. – Dobrze. Będziemy leczyć…

Po chwili wróciła z miseczką i gazą.

Iwan wyprostował się, otworzył usta. Katia wzięła się pod boki, odrzuciła głowę:

– Jeśli powiesz teraz to swoje idiotyczne „batooonik”, to strzelę cię przez łeb… o, tą miską, rozumiesz?!

Kiedy rany i zadrapania były już opatrzone, Katia poszła opróżnić miednicę. Potem przyniosła Iwanowi wodę do picia. Osuszył duszkiem szklankę z grubego szkła, zaraz jeszcze jedną – poczuł się lepiej. Katia nie wyglądała już na tak rozzłoszczoną. Kiedy się mył, wyjęła z torby czyste ubranie na zmianę. Położyła je na łóżku, obok Iwana, wyprostowała się, zapytała niedbale, jakby mimochodem:

– Więc to jutro?

– Jesteś piękna – powiedział Iwan. Katia spojrzała na niego. – I bardzo mądra. I rzeczywiście mogło coś z tego wyjść.

– Ale nie wyszło – Katia cicho wypuściła powietrze. – Obejmij mnie na koniec, Odyseuszu.

Iwan pokręcił głową.

– Nie mogę. Wybacz.

– Dlaczego?

Dotknął jej włosów, odgarnął ciemny kosmyk z twarzy. Uśmiechnął się samymi oczami.

– Jestem prawie żonaty. To chyba głupota, jak myślisz? – Ująwszy pod brodę podniósł jej głowę. Spojrzał w oczy. – Głupota?

– Nie – powiedziała Katia. – Sukinsyn z ciebie. Szczęściarz. Powinieneś się tarzać u jej stóp i dziękować za nią Bogu, ty cholerny głupcze! Rozumiesz?!

– Tak.

W ciemności za ścianą słyszeli chrapanie. Lampki nad wejściem przełączyły się na inny kolor – to zadziałał timer. Teraz namiot zalało czerwone światło – jakby był pełen krwi.

– Ty moja Królowo Saby. Moja Judyto.

– Lizus – powiedziała Katia. – Widzę, że dobrze znasz Biblię. – Katia odwróciła się, zaczęła przeglądać przybory. Wzięła elastyczny bandaż. – Podnieś rękę.

– Łatwo zapamiętuję historie o kobietach.

Katia uśmiechnęła się mimo woli. Skończyła przewiązywać mu żebra, zacisnęła supeł. Znów zabrzęczała pojemnikiem z instrumentami. W namiocie zapanowała dziwna, pełna napięcia cisza.

– A ona? – spytała w końcu Katia.

– Co z nią?

Katia stanęła i popatrzyła na niego:

– Kim ona dla ciebie jest? Według Biblii.

– Moją przyszłą żoną – odpowiedział z prostotą.

Katia czy to zapłakała, czy to się zakrztusiła – Iwan dokładnie nie wiedział. Odeszła na moment i wróciła ze słoiczkiem. Żółta, zastygła maść.

– Udało ci się, głuptasie. No, wyżej!

Podniósł głowę. W źrenicach Katii ujrzał białą sylwetkę wbiegającego w tunel tygrysa… Mrugnął. Wydawało mu się. Katia schyliła się i zaczęła mu smarować czoło zimną, cuchnącą maścią. Od jej oddechu czuł łaskotki i chciało mu się śmiać.

W następnym momencie usta Katii znalazły się tuż obok jego.

– Iwan, patrz, co dostałem!

Paszka wpadł do namiotu. Zamarł. Iwan i Katia odskoczyli od siebie. Paszka przeszedł między nimi, z łoskotem postawił na stole beczułkę, cofnął się. Niezręczna pauza. Paszka przyjrzał się obojgu i powiedział:

– Co ci się stało w gębę?

– Tak w ogóle to należy pukać! Pawle, kurna, Aleksandrowiczu – powiedziała Katia z gniewem.

Paszka tylko machnął ręką.

Iwan podniósł rękę i dotknął czoła. Boli. Dziwne, niby było schowane pod maską przeciwgazową. Ale numer.

– Poparzyłem się.

– A poważnie? – Paszka patrzył na niego z jakimś dziwnym wyrazem twarzy. Iwan nijak nie mógł się zorientować z jakim. – I jak to się stało?

Długo by opowiadać.

– No… tak jakoś. Karbidówka wybuchła – Iwan powiedział szczerą prawdę – to się poparzyłem.

– Taak?! – Paszka teatralnie klasnął w dłonie. – Ja cię kręcę! A ty co, całowałeś się z nią, czy jak? Z tą karbidówką?

– Paszka! – syknęła Katia.

– Co Paszka? – ten udał zdumienie. Iwan dawno zauważył, że ci dwoje nie mogą się znieść – jeszcze od czasu, kiedy miał z Katią romans. Ciekawe, że kiedy poznał Tanię, Paszka jakoś się uspokoił… Prawdę mówiąc, Iwan znał ją od dawna, ale wcześniej jakoś nie zwracał na nią uwagi. Idiota. A wtedy, po bezsensownej śmierci Koślawego…

Cholera.

Iwan wstał, pomacał bandaż opasujący mu żebra. Opaska była żółta, stara, prana nie raz. Pieprzona cywilizacja wielorazowego użytku! Czy tak to nazwał profesor Wodianik? Opowiadał jeszcze, że niegdyś, w średniowieczu, w klasztornych szpitalach przechowywano bandaże ze śladami starej krwi i ropy, poprzecierane prawie na wylot. Mówili, że jeszcze święty Tomasz, czy ktoś taki, przy ich pomocy leczył rannych. Przykładał do wrzodów. Taaa… A wyrzucić nie było wolno, bo ręce świętego dotknęły, więc bandaże teraz lepiej uzdrawiają…

Wodianik mówił, że świętością jednak trudniej się zarazić, niż mikrobami.

Bo inaczej wszyscy już byśmy chodzili po metrze z aureolami.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...