"Pandemia" od początku przyciągnęła mnie nie tylko klimatyczną, postapokaliptyczną okładką, ale także deklaracją autorki, na jej przednim skrzydełku. Stwierdziła w nim, że chce podejść do literatury postapokaliptycznej na poważnie, bo "czytelnika trzeba traktować z szacunkiem" i nie wciskać mu kitu. A przecież to tematyka niezwykle intensywnie wykorzystywana ostatnio w mediach, szczególnie ta z zombie w ramach głównego nemezis. Pamiętam jeszcze "Feed" wydawanego przez SQN, w którym nie tyle zombie były największym zagrożeniem, co przenoszony przez nie wirus. I może właśnie to było kartą przetargową, przez którą postanowiłam sięgnąć po książkę Jany Wagner.
Nic nie zapowiada tragedii. Ot, kilka niezwracających uwagi wiadomości o dziwnych zachorowaniach. Poważniej robi się, gdy władze ogłaszają zamknięcie miasta. Ale dla mieszkającej pod Moskwą Aniuty nic nie wydawało się psuć idyllicznego życia w wymarzonym domu, u boku wymarzonego mężczyzny – Sierioży. Z tego pięknego snu wybudza się dopiero, kiedy dowiaduje się o śmierci swojej matki w zamkniętym mieście. Jednak podmiejskie osiedle wydaje się nadal niezwykle spokojne. Wszystko zmienia się, gdy milkną lokalne media, a Ania wraz z sąsiadami postanawia wreszcie sprawdzić zagraniczną telewizję. Wtedy wszystko trafia przysłowiowy szlag – świat pogrąża się w chaosie, rządy upadają jeden po drugim. Z niespodziewanym ratunkiem przychodzi teść Ani, który proponuje plan ruszenia na północny-zachód, pod granicę z Finlandią, do opuszczonej chatki myśliwskiej pośród bezludnych jezior. Ale droga jest długa i trudna. Szczególnie dla głównej bohaterki, kiedy do wyprawy dołączają niezbyt lubiący ją sąsiedzi, znajomi jej męża, a także Ira – była żona Sierioży oraz matka jego syna.
Pół książki to właściwe opis tego, jak do ludzi zaczyna docierać, że świat, w którym żyli, właśnie przestał istnieć. I nie ma w tym ani krztyny tego, co ja nazywam "emocjonalnym bullshitem", jakim karmi nas w tej działce Hollywood. Wszystkie emocje, zamiast wybuchać barwnymi fajerwerkami, mającymi chyba sprawić, że postać będzie wydawać się barwniejsza (chociaż w dużej mierze jest to głównie strach) tlą się gdzieś na granicy dostrzegalności. Gdy wybuchają, bardziej przypomina to wulkan histerii niż kolorowe sztuczne ognie. W przeciwieństwie do barwnych filmów czy książek, ta jest wręcz zimna, a bardziej niż powiedziane liczy się to, co autorka zawarła między wierszami. Czyli w wielkim skrócie: co każdy z nas sam odnajdzie w powieści Wagner. Ja znalazłam kilka lęków, z których dotąd nie zdawałam sobie sprawy.
I to jest tak naprawdę najbardziej przerażające w tej książce. Nie niewidzialny wirus, nie ludzie starający się za wszelką cenę przeżyć, tylko ten chłodny brak wylewających się wszystkimi otworami emocji. W całej "Pandemii" wszystko wydaje się dziać jednocześnie szybko i cicho, a momentami, zgodnie ze słowami głównej bohaterki, ma się wrażenie, że to tylko większa wyprawa na camping. Ja parę razy, w momencie zagrożenia grupy, łapałam się na panicznej myśli: "przecież im nie może stać się nic złego! W życiu nigdy nikt nie umiera w takich sytuacjach!". A kiedy zdarzyło mi się ją czytać w pociągu, musiałam co chwilę podrywać się od lektury i upewniać, że to nadal nasłoneczniony wagon w składzie jadącym na wschód Polski, a nie mroźna, ośnieżona droga gdzieś na wschodzie Rosji. Dzięki opisom Wagner, nawet mimo tego słońca, robiło mi się zimno.
Wszystkie wydarzenia poznajemy z jednej tylko strony – głównej bohaterki Aniuty. Jej percepcja, emocje, obawy i myśli są naszym jedynym przewodnikiem w tej przedziwnej wyprawie. I chociaż chciałam momentami poznać, co np. działo się w głowie Iry w tej chwili, nadal czułam, że te opisy są kompletne. Zarówno opisywały kompleksowo dane sytuacje, ale też dawały uczucie sytości przez emocjonalne "wypełnienie". Co więcej, wszystkie postacie były niesamowicie wiarygodne, jak na taki brak informacji o ich myślach czy emocjach. Nawet nie wiedząc, co dzieje się w ich głowach, można było to wyczytać między słowami, a w niektórych przypadkach wręcz się z nimi utożsamić. Niemniej momentami denerwowała mnie sama Ania. Z początku rozumiałam jej spanikowane odrętwienie, jednak z czasem, to jak się ono przedłużało, było coraz bardziej irytujące i nie pomogły w tym nieco sztuczne próby pokazania swojej siły.
"Pandemia", mimo mojego początkowego sceptycyzmu (zawsze mi się taki włącza, kiedy widzę pełne zachwytu zdania już na pierwszej okładce), okazała się nader satysfakcjonującą lekturą. Była, jeżeli można użyć takiego określenia względem książki, mięsista i pełnowymiarowa. Autorka spełniła też swoją obietnicę potraktowania czytelnika serio. Chociaż potrafię sobie wyobrazić, że niektórym może nie przypaść aż tak do gustu. To w końcu także powieść drogi, w której "jadą, jadą i jadą". A jednocześnie bardzo ciekawi mnie, co inni odnajdą w niej dla siebie, bo jak już wspomniałam – każdy może odnaleźć w niej fobię, z której nie zdawał sobie sprawy. "Pandemia" z całą pewnością wciąga, hipnotyzuje i polecam ją każdemu miłośnikowi lektur postapokaliptycznych, ale także tym, którzy lubią dreszczyk strachu wywoływany przez dobre thrillery.
Dziękujemy wydawnictwu Zysk i S-ka za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz