Zakończenie uznanej, wielokrotnie nagradzanej i bardzo popularnej sagi, to naprawdę nie lada wyczyn. Istnieje wiele prawideł określających, jak tego dokonać (o tym mógłby powiedzieć co nieco Stephen King) oraz czego w tym względzie robić nie należy (tu oddajmy głos Andrzejowi Sapkowskiemu). Efekt końcowy zależy od proporcji między tymi dwoma aspektami. Proporcji, które w czwartym tomie "Pana Lodowego Ogrodu" Jarosław Grzędowicz wyważył z chirurgiczną wręcz precyzją.
Trzeba przyznać, że pod koniec poprzedniej części autor pozostawił nas ze sporym poczuciem dyskomfortu i jeszcze większą niepewnością – oto w niezwykle ważnym momencie jednemu z głównych bohaterów po raz kolejny sypie się cały misterny plan operacji, podczas gdy drugi – wszystko na to wskazuje – ginie na naszych oczach. Cóż więc dalej stanie się z losem świata, który na swych barkach dźwigał kai-tohimon klanu Żurawia? W jaki sposób Vuko Drakkainen może powstrzymać zdegenerowanych wszechmocą naukowców, skoro ponosi jedną porażkę za drugą?
Ruszając ku zwieńczeniu złożonej opowieści z tak nietypowego punktu wyjścia, dość łatwo się pogubić. Jednak Grzędowicz nie traci polotu ani logiki przedstawiania wydarzeń w całym ich dynamicznym natłoku, jak również nie błądzi pośród niedokończonych lub zbyt prostych rozwiązań. "Pan Lodowego Ogrodu tom 4" to historia równie spójna i konsekwentnie prowadzona jak jej poprzednie odsłony. Z jednej strony pisarz potrafi zaskoczyć rozwiązaniem bądź rozwinięciem kwestii, które zawiesił w krytycznym momencie pod koniec tomu 3, z drugiej zaś sensownie wynikają one z dotychczasowych zdarzeń. Mamy więc dramatyczny pościg za sługusami van Dykena, misterną sieć intrygi przygotowanej przez ludzi Nahel Ifriji, a także zmagania z upływającym czasem, po którym dla tego świata nastąpi koszmar tyranii obłąkanych wizjonerów.
Najważniejsze jednak, że autor nie pędzi literackim sprintem do rozwiązania wszystkich tajemnic, okraszonego spektakularną eksplozją w wielkim finale. "Pan Lodowego Ogrodu tom 4" to ponad 850 stron podchodów, pościgów, dywersji, pojedynków, horroru, suspensu i noir, składających się na wspaniały obraz czegoś, co najtrafniej określić będzie mianem "sci-fantasy". Nie zobaczymy w nim prawie żadnych nowych wątków, jednak sposób poprowadzenia tych kilku już znanych jest więcej niż satysfakcjonujący. Najlepiej świadczą o tym nie te emocje, które towarzyszą nam podczas śledzenia bieżącej akcji, lecz te, które pojawiają się przy retardacjach, gdzie teoretycznie z góry znamy wynik wydarzeń. Niewielu pisarzy potrafi bawić się narracją tak, jak Grzędowicz. Zmiany osoby narratora z pierwszej na trzecią, z Vuka na Filara i z powrotem, na bezosobowego i wszechwiedzącego, to nie tylko estetyczny smaczek i popis umiejętności. Dzięki temu uzyskujemy różne, często rozbieżne wizje działań podejmowanych przez bohaterów, więc choćby we wspomnianych retardacjach wcale nie mamy pewności, że skoro aktualny narrator przeżył, bo opowiada nam o całym zajściu, to wszystko skończyło się dobrze lub źle.
Kolejną rzeczą, która jeśli zmienia się względem poprzednich tomów, to wyłącznie na plus, jest styl Grzędowicza, ponownie urzekający swoją lekkością, oryginalnością i wszechstronnością. Kilkukrotnie możemy odnieść wrażenie, że autor bez najmniejszego trudu zmienia go pod konkretne postacie lub okoliczności, zależnie od potrzeb uwydatniając charaktery danych osób lub gładko przechodząc z jednego nastroju sceny w drugi, o zupełnie innym ciężarze. Gdy przyjrzymy się bliżej wszystkim tym zabiegom, dostrzeżemy ogromną, rzemieślniczą wręcz pracę, jaką pisarz wykonał nad każdym zdaniem. Dzięki temu plastyczność opisów pozwala nam trząść się z zimna razem z grzęznącymi w zamieci Nocnymi Wędrowcami, a dialogi bawią, drażnią, ponad wszystko zaś angażują nas równie mocno, co samych rozmówców.
Bez wątpienia znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że książka nie jest wolna od dłużyzn. Istotnie, parę razy można odnieść takie wrażenie, jednakże tylko patrząc pod określonym kątem. Ze swej strony uznałem za bardzo ryzykowny i udany zabieg, polegający na obrazowym przedstawianiu również tych działań, przemyśleń i odczuć bohaterów, które nie mieszczą się w kategorii "ciekawych" lub "sensacyjnych". Długie tygodnie spędzone na żmudnej, monotonnej pracy w porcie, bez poczucia celu, sensu, za to z wrażeniem kompletnego zagubienia na ścieżkach losu. Ciągnące się niemiłosiernie godziny lodowato zimnej niepewności, gdy towarzysze nie wracają na statek po niebezpiecznej misji. Wielka, decydująca bitwa, widziana przez pryzmat męczących, niemalże nudnych sekwencji ataku, obrony oraz wszelkich działań z tym związanych. To tylko niektóre przykłady tego, co przedstawił Grzędowicz na dobrych kilkudziesięciu stronach, choć mogłoby się zdać, że szybciej, łatwiej, ciekawiej, a przede wszystkim przyjemniej zawrzeć to w formie "czekali – doczekali". Tego typu zabiegi, wolne od pośpiechu i chodzenia na skróty, czynią świat przedstawiony w powieści jeszcze bardziej realnym. Łatwiej nam go poczuć, dotknąć, zrozumieć, szybciej i chętniej angażujemy się w tworzoną w nim historię.
"Pan Lodowego Ogrodu tom 4" to nie tylko wysokiej jakości powieść fantasy, lecz również klasowe, pełne i udane zakończenie obszernego dzieła, tworzonego z niemałym rozmachem. Mniej tu elementów sci-fi niż w poprzednich częściach, jednak koncepcja sagi opartej o pomieszanie gatunków obroniła się w pełni. Autor nie tylko utrzymał swój dotychczasowy poziom, lecz wzbogacił go o kilka jeszcze trudniejszych elementów, jak choćby sceny batalistyczne. Nie zaskoczy nas natłok nowych bohaterów, lecz kilku starych nabierze trochę innego charakteru – chociażby Fjollsfinn, tytułowy pan Lodowego Ogrodu, przestaje być emocjonalnym manekinem o filozoficznym zacięciu i odkrywa przed nami bardziej ludzką, zdecydowanie mniej przyjemną stronę swojej osobowości. Najważniejsze jednak, że w samym finale zachowano proporcje między patosem, pompatycznością a trywialnością. Owszem, mamy i wielkie wybuchy, i metafizyczne pojedynki, natomiast całość nie kończy się przegięciem ani w stronę wymuszonego "filozujstwa", ani na rzecz pozornie niezobowiązującego, tandetnego banału.
"To, co się w największym wysiłku tworzy, winno wyglądać tak, jakby powstało szybko, prawie bez wysiłku, z zupełną łatwością, na przekór prawdzie" – rzekł swego czasu o sztuce Michał Anioł i bez wielkiej przesady można podpisać to zdanie pod oceną "Pana Lodowego Ogrodu", zarówno jego czwartej części, jak też całego cyklu. Chcąc wysilić się na kanoniczny obiektywizm można zarzucić Grzędowiczowi kilka niedociągnięć – mocno nielogiczne zakończenie tomu drugiego przy nieudanym zamachu na van Dykena, potraktowane trochę po macoszemu, a przecież tak obiecujące, pomysły na Jadrana, Nevermore'a, wątek miłości Sylfany i Drakkainena... To nie tak, że – chcąc czy nie chcąc – nie można się do niczego przyczepić.
Rzecz w tym, że, gdy spojrzymy na całość, naprawdę nie ma po temu powodów.
Komentarze
Mógłbym się tutaj rozpływać nad zajebistością tej książki, ale zrobiłem to już przy poprzednich tomach Zwrócę bardziej uwagę na to, co mi się nie podobało.
Szkoda, że jest tu tak mało Benkeja. Moim zdaniem była to bardzo wyrazista postać i szkoda mi było, że Grzędowicz ją tak załatwił. Wątek z nim, Panią Bolesną, N'dele, Panem Gwoździ i Morską Dziwką jest naprawdę ciekawy, ale jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bez Amitraja wątki Filara straciły nieco na humorze.
Większość z nas liczy zawsze na happy end, takoż i ja. Ale na litość boską, dlaczego nikt ważny nie zginął? Trochę historia straciła przez to dla mnie na realności. Bo co z tego, że zginął jakiś Dzięgiel czy inni Bracia Drzewa. Nikt tak naprawdę nie zwracał na nich uwagi, łącznie z Vukiem (Fjollsfinn też ich produkował na mięso armatnie). Niby jest zasada - idziemy wszyscy, wracamy wszyscy i święte oburzenie Vuka do Olafa, że nie wystawia jego ludzi, a swoich broni - ale co z tego? Małomówni, niewiele wnoszący do dialogów, nie da się z nimi zżyć, więc jakoś tak dużo mniej ich żałowałem. Tak samo Warfnir na koniec. Najsłabsza postać z ekipy Vuka - tyle o nim wiadomo, że możny, mało się odzywa. No i N'dele - serio ktoś go polubił bardziej niż trochę? Sylfana przeżyła rajd na Dolinę Naszej Pani Bolesnej mimo wielu ran. Snop i Grunaldi na koniec przeżyli atak zombie. Ech, może i się czepiam, ale jakoś wydało mi się to niewłaściwe po tym, jak pozbył się Brusa, syna Piołunnika.
Trochę mało było dla mnie Fjollsfinna - strasznie statyczna postać. Duży potencjał (długi czas podejrzewałem, że knuje coś przeciw Vukowi, jak tylko zniszczą Aakena i Nahel Ifriję), fajnie prowadzona (odkrycie "ciemnej strony mocy" w Wieży Szeptów), ale niewykorzystana. Szkoda.
Bałem się też, że ani razu Vukowi nie przyjdzie na myśl - okej, zabijemy Pieśniarzy, ale co później? Powrót na Ziemię, do zupełnie innej rzeczywistości? Na szczęście, Grzędowicz gdzieś tam upchnął to pod koniec.
Bardzo podobał mi się pomysł Robaków. Porównanie ich do stacji kolejowych nieodparcie nasunęło mi skojarzenia Szepczących do Cieni z paniami w kasach PKP - w sumie to nic nie wiedzą, coś tam ci powiedzą, ale nigdy za dużo i nigdy dokładnie. Poczekaj Kiedyś Przyjedzie, tymczasem my poczekamy na martwy śnieg (czytaj: na przerwę).
Zakończenie powieści jest genialne. Wspaniałe oblężenie Lodowego Ogrodu, bardzo ciekawe pomysły i to, na co Wiciu wskazał, czyli opisy znojnych dni na polu bitwy, etc. Do tego rewelacyjny pojedynek końcowy. Jest on kwintesencją Grzędowiczowo-Drakkainenowego humoru i mimo prawie że pęknięcia od nadmiaru emocji, śmiałem się do rozpuku. Jeszcze końcowa rozmowa z Kruczym Cieniem i wyjaśnieniem kilku spraw - mistrzostwo. Prosto, ale ani krzty banalności, cudo. Szkoda, że nie wyjaśniło się w końcu, kto z bóstw pomagał trójce naukowców opanować pieśni oraz o co zapytali mnisi w obrzędzie Pytania przed wysłaniem Filara w drogę, ale co za dużo to niezdrowo
Mam jedno wielkie zastrzeżenie do Fabryki Słów. Na cholerę dali na koniec słowniczek?! Serio, liczyłem, że w pierwszym tomie będzie coś takiego. Ba, w czwartym tomie nawet do głowy mi nie przyszło, żeby zerkać na koniec - po co ryzykować przypadkowe popsucie sobie końcówki, a i na początku nie widziałem nigdzie "Ej, wbij na koniec książki, jest tam fajny słowniczek". Naprawdę wielki minus tutaj.
Standardowo (oprócz tomu 3) wystawiam ocenę 9, takoż i całemu cyklowi. Polecam, z pewnością nie raz jeszcze wrócę do całej serii, bo ciągle mi tęskno za midgaardową ekipą!
Dodaj komentarz