TA STRONA
1
– A co jest tam, po drugiej stronie mostu?
Jegor pyta o to już pewnie po raz tysięczny – i nie przestaje, bo odpowiedź za każdym razem jest inna.
Ogromny most wbija się w zieloną mgłę, w gęste trujące opary, stopniowo się w nich rozpływa i całkowicie ginie z oczu już dwadzieścia metrów od brzegu. Czasem wiatr wpada w mgłę, próbuje ją rozwiać – ale nie może.
Zielona zasłona unosi się tylko odrobinę, a za nią zawsze widać to samo: zardzewiałe szyny, zardzewiałe belki i zardzewiałe kratownice porośnięte czymś rudym, jakby glonami, ale to nie glony; czymś falującym na wietrze nawet bez wiatru.
Mgła nie może się rozwiać, dlatego że unosi się znad rzeki. Mgła jest oddechem rzeki: powolnej, spienionej, chorej.
Samej rzeki też nie widać z brzegu – betonowe filary mostu zanurzają się w niej pod osłoną mgły. Za to słychać ją dobrze nawet mimo wyziewów: jej bulgotanie, mlaskanie, chlupot. Zdaje się, że rzeka żyje, ale tylko się tak zdaje. Żadnego życia w jej głębinie nie ma. I żadna żywa istota, która tam trafi, nie ocaleje. Drewniane łodzie zwęglają się, gumowe pontony wypuszczają bąble powietrza i pękają. Miejscowi nie zbliżają się do niej na odległość armatniego strzału. I słusznie, bo to, co tam płynie, trudno nazwać słowem „woda”… Jaka to teraz woda?
Nie wolno po niej pływać – nawet barkami o żelaznych burtach. Kto odpływał w dół rzeki, nigdy nie wracał. I nikt nigdy nie dopłynął do mostu jej górnym odcinkiem.
Dlatego też rzeka nie potrzebuje teraz żadnej nazwy. Rzeka to rzeka.
A dawniej nazywała się Wołga.
Jegor nie ustępuje:
– Czyli co?
– Coś… Pewnie jakieś miasta. Tak samo puste jak nasz Jarosław. Przecież sam wiesz, to po co pytasz?
– Ja to akurat niczego nie wiem. To wy u nas wszystko wiecie, Siergieju Pietrowiczu.
– A niech tylko twoja noga postanie na moście! Łeb ci urwę! Rozumiesz?!
– Ja wszystko rozumiem, Siergieju Pietrowiczu. Kim ja jestem? Zwykły gamoń z gitarą. To wy jesteście nasz wielki komendant! Ja nie muszę tego wiedzieć. Ale że wy się nie interesujecie? O, to jest pytanie! Macie przecież bronić wschodnich rubieży imperium!
Pałkan przygląda się Jegorowi ponuro. Pociera łysinę. Odsuwa na bok szklankę w srebrnym koszyczku z wagonu restauracyjnego. Ryczy:
– A mnie wystarcza to, co wiem, rozumiesz, mądralo?! Z Moskwy może aż na drugi koniec świata prowadzi ta nasza pieprzona linia kolejowa. Ale jak dla mnie, to na nas ona się kończy, skoro z tamtej strony już od tylu lat nikt się tu nie dobijał. Każdy musi się zajmować swoimi sprawami, jasne? Każdy ma swoją placówkę!
Pałkan bębni palcami po stole, stara się wymyślić sobie zajęcie, pretekst, pod którym będzie mógł wyrzucić Jegora ze swojego gabinetu. Lekcja aktualności politycznych skończyła się, zanim się zaczęła.
Jegor proponuje rozejm:
– Oddaj gitarę i pójdę.
– Gówno dostaniesz, a nie gitarę, rozumiesz?! Idź się uczyć historii, potem masz zajęcia z walki wręcz, wieczorem porozmawiamy o twojej gitarze! Błaznować byś chciał, a uczyć się to ni cholery! Geografii imperium się ucz! Co cię tamta strona tak interesuje, jak nawet tej nie możesz sobie wbić do głowy?!
A co jest po tej stronie?
Puste domy, puste ulice. Puste puszki porzuconych samochodów. Bezpańskie kości – osobno i splecione. Dzikie psy.
Niewiele zostało miejsc do życia. Ludzie trwają w placówkach, na ufortyfikowanych stacjach, kurczowo trzymając się linii kolejowej – i najeżyli się.
Placówka Pałkana jest więc najbardziej wysuniętym punktem kolei prowadzącej na Syberię. Garnizonowi rozkazano ochraniać wschodnie przedpole Moskowii – i garnizon, wierny przysiędze, strzeże mostu. Strzeże go przed buntownikami, koczownikami, a może przed dzikimi bestiami – teraz już nawet sam Pałkan nie jest pewny przed czym.
W podręcznikach historii, z których każą się uczyć Jegorowi, wszystko kończy się dobrze: rozkwit, sprawiedliwość, wejście w nową erę. Czasów, w których nowa era poszła do piachu, podręcznik nie obejmuje. Trzeba wierzyć Pałkanowi, który mówi, że ludzie oszaleli, zdrajcy rozwalili kraj na kawałki, a stolica wykrwawiła się i nie jest już w stanie trzymać w garści rozpadających się ziem. Mówią, że Moskwa wytyczyła wtedy granicę na skażonej, zatrutej Wołdze, na tym brzegu postawiła Placówkę, a o tamtym zapomniała i zajęła się swoimi sprawami. A tych wciąż było bez liku.
Była Rosja – została Moskowia.
Jegorowi nie wolno wiedzieć więcej. Patrząc w świńskie oczy Pałkana, mówi:
– Bardzo mi się przydała ta wasza geografia z historią. Stary świat upadł na ryj, i bardzo dobrze. A gitarę i tak sobie wezmę. Nie ty mi ją dałeś, to nie ty będziesz odbierał, jasne?!
Jegor powoli przysuwa się bliżej wyjścia, żeby zdążyć się wymknąć, zanim ociężały, nieruchawy Pałkan wydostanie się zza biurka. Ten orientuje się wreszcie, co Jegor do niego powiedział, i wygraża mu potężną pięścią:
– Czekaj no, gamoniu! Zostawię cię na noc za drzwiami, to zobaczymy, jaki będziesz odważny! A tę twoją bałałajkę wrzucę do pieca!
– Tylko spróbuj!
Ale komendantowi nie chce się za nim ganiać. Poza tym po co ma teraz biegać, skoro i tak będą nocowali pod jednym dachem. Jegor wpadnie mu w łapy jak małe dziecko. Przecież nie będzie spał za drzwiami! I Pałkan, nie wstając, ryczy głucho:
– Nie chcesz się uczyć, to się nie ucz! Mężczyzna… Siedemnaście lat skończył i tylko by się szlajał i brzdąkał, a myśleć nie chce o niczym! Wiesz co? Chcesz za most? To śmiało, idź! Pozwalam! Tylko że ty nigdzie nie pójdziesz, wiesz? Bo nie odkleisz się od swojej mamusi! Tak kurczowo trzymasz się jej spódnicy! Pyskować tylko umiesz i nic więcej!
– Ja trzymam się spódnicy, a ty siedzisz pod jej pantoflem! Co ty w ogóle możesz? Siedzieć tylko na dupie i rozkazywać! Dużo tu trzeba rozumu? Dowódca pieprzony!
– Wynoś się! Wynoś się stąd!
Jegorowi o to właśnie chodzi: doprowadzić Pałkana do szewskiej pasji.
Wsuwa ręce do kieszeni i ześlizguje się po schodach z najwyższego piętra komuny – w dół.
2
Mijając pierwsze piętro, Jegor zatrzymuje się pod czwórką, przed drzwiami obitymi sztuczną skórą. Wstrzymuje oddech i słucha – czy usłyszy jej głos?
Jegor ma dobry słuch. Rozmowy sąsiadów za ścianą słyszy co do słowa, po szczekaniu psów rozpoznaje, kiedy jadą wózki od Chińczyków; słyszy, na jaką nutę gwiżdże czajnik, a na jaką wyją wilki. Matka mówi, że ma to po swoim prawdziwym ojcu. Idiotyczny dar, mówi, nie ma z tego żadnego pożytku.
Nie. Nie słychać jej. Słychać, jak za drzwiami obitymi skajem modli się ich starowinka, więcej nic. Niepotrzebnie się zatrzymywał. Wyrzucając sobie słabą wolę, Jegor przeskakuje przez kilka schodków i biegnie dalej w dół.
Przed wyjściem z budynku zabiera stojący pod ścianą longboard.
Staje na nim, ale nigdzie nie jedzie: patrzy w okna nad sobą. W okna na pierwszym piętrze. Są puste; przez sekundę zdaje mu się, że za szybą, jak pod lodem, mignęła ona – rozpuszczone blond włosy, szczupłe opalone ramiona, widać nawet jej jasne szare oczy. Czyżby jej nie usłyszał, czyżby jej nie zauważył? Jegor podnosi rękę, niepewnie macha do szyby i lodu.
I natychmiast czuje na plecach czyjś wzrok.
Michelle stoi przed garażami, patrząc na niego drwiącym i zawczasu zmęczonym wzrokiem – nie chce nawet zaczynać tej rozmowy – cześć, co u ciebie, u mnie w porządku – dlatego że lepiej od Jegora rozumie, co kryje się za tymi plewami słów. Ma dwadzieścia cztery lata, Jegor jest dla niej za smarkaty i nie dość fajny, choć to pasierb komendanta Placówki. Jegor ma siedemnaście lat i oczywiście już to robił; ale tylko dla porządku i czystego sumienia, z chińską prostytutką w Szanghaju. A Michelle to gwiazda, księżniczka, dziewczyna z innej planety.
W dłoniach ma iPhone'a: swojego nieśmiertelnego starego iPhone'a, z którym nie rozstaje się ani na chwilę. Telefon, z którego nie da się nigdzie zadzwonić, bo sieci komórkowe padły już dawno temu, jeszcze na początku wojny. Ale Michelle nie potrzebuje go po to, by dzwonić w teraźniejszość. Dzięki niemu łączy się z przeszłością.
Jegor pociąga nosem.
– Cześć. Co u ciebie?
Michelle patrzy na niego – i Jegor widzi w jej wzroku coś jeszcze, nie tylko wieczne znużenie jego niezdarnymi zalotami. Widzi czerń, jakby jej oczy się wypaliły. Michelle nabiera powietrza, żeby zdmuchnąć Jegora ze swojego pola widzenia, ale zamiast tego mówi bezradnie i niby obojętnie:
– Telefon mi padł.
– Jak to: padł?
– Nie wiem. To się musiało kiedyś stać.
Niby obojętnie – ale jej głos drży i Michelle odwraca się od Jegora, patrzy w pustkę za bramą.
Wtedy Jegor nadyma się, żeby wyglądać i brzmieć jak najbardziej pewnie.
– Pewnie można go jakoś naprawić!
Michelle przygląda mu się uważnie, z bliska. Jegorowi kręci się w głowie. Czuje jej zapach.
– Jak? Zaniosłam go do Kolki Kolcowa. Powiedział, że już po nim, gdybym miała nowy, to można by spróbować przerzucić dane, a tak…
– W takim razie – mówi Jegor, głupio się uśmiechając – witamy w naszej Placówce. Czuj się jak u siebie w domu. Tu jest strażnica, tam szpital, a to jest szkoła. Toalety są na ulicy, kanalizacja nie działa…
Michelle krzyżuje ręce na piersi. Niebieska kurtka dżinsowa układa się jak pancerz. Dziewczyna patrzy na niego z wściekłością:
– Debil. To nie jest śmieszne.
Odwraca się, garbi i odchodzi. Jegor oblewa się potem, jego uśmiech zamienia się w grymas, ale nie potrafi znaleźć słów, którymi mógłby zatrzymać Michelle. Zaraz straci ją na zawsze, totalnie, na sto procent. Po czymś takim sam przestałby się do siebie odzywać, a Michelle… Debil. Naprawdę debil.
Trzeba natychmiast coś wymyślić. Cokolwiek. Teraz!
Międli słowa, lepi coś z chaosu:
– Wymyśliłem piosenkę… Napisałem… Chcesz posłuchać?
Dzięki Bogu Michelle już tego nie słyszy.
3
Michelle chwyta klamkę bardzo ostrożnie: klamka skrzypi, drzwi skrzypią, grubo lakierowany sosnowy parkiet skrzypi, wszystko w tym przeklętym mieszkaniu skrzypi. Dziadek śmieje się, że chodzi się jak po polu minowym – jeden fałszywy krok i po tobie. Babcia usłyszy, i koniec, jesteś ugotowany. Dziadek zna się na polach minowych, w czasie wojny służył jako saper.
W głębi mieszkania pulsuje tęskny, skrzeczący głos:
Mrok szkarłatny w niebios czerni
Grań pożarem wyrysował,
Na twą mszę przyszedłem wierny
Ciszo polna i łąkowa.
Ciąży barkom moim brzemię,
Ale oczy patrzą jasno.
Znam mateczkę czarną ziemię:
Wszyscyśmy związani ciasno.
To babcia dramatycznie, z tanim patosem mamrocze swojego Jesienina. Powtarza wiersze buntującymi się ustami; myśli, że w ten sposób nie straci pamięci.
Pod sochatej krzyż potęgi
Przywleczemy się równiną,
Aż Gołębiej światłem Księgi
Słowa nam na wargi spłyną1.
Od progu w nos bije kwaśny starczy zapach. Powietrze jest gęste jak woda. W smudze słońca wiruje złoty kurz – jak plankton w świetle latarki nurka. Zawodzenie milknie.
Michelle stawia krok, potem drugi, a z pokoju oczywiście dobiega głos:
– Nikita! Nikita!
Michelle z irytacją wypuszcza powietrze, którego nabrała do płuc, by unosić się nad skrzypiącym parkietem.
– Nikita! To ty? Kto tam?
W końcu Michelle niechętnie odpowiada:
– To ja, babciu!
– A gdzie dziadek?
– Na warcie, babciu!
Teraz trzeba jak najszybciej tam wejść, bo inaczej babcia może się przestraszyć i jeszcze, nie daj Bóg, się rozpłacze. Do wylewu była jak skała i nawet kiedy jej rodzona córka zginęła w pozbawionej łączności Moskwie, babcia nie płakała. A teraz wystarczy byle co i od razu zalewa się łzami, pełnymi bezradności i poczucia krzywdy.
Babcia straciła władzę we wszystkich kończynach poza prawą ręką. Teraz unosi głowę, wyciąga ją w kierunku Michelle, lękliwie mruży oczy – a potem rozpoznaje wnuczkę, uśmiecha się do niej i opuszcza głowę na poduszkę. I prosi natarczywie, ale tak, jak natarczywe bywa dziecko:
– Znajdziesz mi dziadka?
– Skończy dyżur i przyjdzie, babciu! Po co ci on? Żeby zmienić basen? Podmyć? Ja to zrobię!
Michelle mówi z demonstracyjnym spokojem. Ale brzmi tak, jakby była zła. Michelle pyta sama siebie: czy babcia słyszy tę złość w jej głosie? Byłoby jej wstyd, gdyby usłyszała.
– Nie, wnusiu, nie. Dziękuję.
– A po co ci on?
– Po nic. Zaczekam na niego. Zaczekam.
Babcia próbuje uśmiechnąć się do Michelle z wdzięcznością, ale lewa połowa jej ust jest martwa i udaje jej się przywołać tylko drwiący uśmieszek.
Cały pokój jest zastawiony starociami. W kredensie stoją jakieś smutne pieski z obtłuczonymi uszami, porcelanowi chłopcy w marynarskich bluzach i z wytartymi oczami na szyfonierze pudełka z nieznanymi rupieciami, a wszystko to przykryte grubą warstwą kurzu.
Od kwaśnego odoru łzawią oczy.
Trudno się tu wraca z ulicy.
Michelle pospiesznie wychodzi, przymyka drzwi do babci i słyszy, jak ta znów zaczyna przeciągle deklamować:
Bielusieńką brzozę
Tuż pod moim oknem
Śnieg przysypał z wierzchu,
Śnieg jak srebrne krople.
Michelle oczywiście wie, po co babci Nikita. Zna na pamięć te rozmowy, które zamierza z nim prowadzić. Żal jej babci, ale jeszcze bardziej żal dziadka – i dlatego nie pójdzie go szukać, ani nie będzie mu mówić, że babcia go woła.
Wchodzi do maleńkiej kuchni, zamyka szczelnie drzwi, siada na swoim taborecie, wyciąga z kieszeni słuchawki, żeby muzyką zagłuszyć babcine mamrotanie, wyjmuje telefon – i dopiero teraz przypomina sobie, że się zepsuł.
Michelle z przyzwyczajenia, siłą inercji, patrzy w wypalony ekran, ale widzi tam tylko siebie samą. A wcześniej był tam cały świat, cały jej przedwojenny moskiewski świat. Żywi rodzice, pięciopokojowe mieszkanie w centrum i dom za miastem, lśniące czystością aleje i brukowane ulice, wystrojeni koledzy ze szkoły, kawiarnia z usłużnymi kelnerami i najbardziej wymyślnymi deserami.
I jeszcze filmik ze śmiejącymi się głośno ludźmi. I filmik z naukami ojca.
I jeszcze dużo muzyki – ścieżka dźwiękowa całego jej dawnego moskiewskiego życia. Przez wszystkie te lata w Placówce Michelle nie wyjmowała słuchawek z uszu: odsłuchiwała całą swoją przeszłość, próbowała nałożyć swoją starą wspaniałą muzykę na nowy nędzny obraz. Trzymało się to kiepsko, ale zawsze można było zamknąć oczy.
A teraz trzeba je otworzyć.
4
Pałkan wychodzi na podwórze i przygląda się swojej twierdzy.
Twierdza jest dla jego garnizonu za duża, ale lepszego miejsca nie można sobie było wyobrazić. Przed Rozpadem mieścił się tu Jarosławski Zakład Produkcji Opon; ogromny teren otoczono wtedy betonowym ogrodzeniem zwieńczonym drutem kolczastym. Poprzedni właściciele postawili przy wejściach punkty kontrolne, a ogromne dymiące kominy mogłyby zostać wieżami strażniczymi, z których drugi brzeg byłby widoczny aż po horyzont, bez względu na mgłę – tyle że kominy posłużyły za punkty orientacyjne dla bombowców, dlatego też długo nie postały.
A teraz straż obchodzi wszystkie te hektary raz dziennie, owczarki węszą wokół płotu, sprawdzają, czy aby ktoś się pod niego nie podkopał albo go nie przeskoczył, podchodzą pod ciemne ceglane bloki fabryczne, a przed świtem wracają do komuny.
Komuna stoi na skraju zakładu: dwa niskie bloki z wielkiej płyty, garaże, podwórko. Jeden był niegdyś budynkiem administracyjnym, drugi nafaszerowano standardowymi mieszkaniami, w których od raty kredytu do wypłaty żyli prości ludzie, w większości pracownicy fabryki opon – dostali tu lokale za wysługę swoich gumowych lat – ale też kilku przypadkowych mieszkańców, którzy po cenach rynkowych kupili sobie powierzchnię z widokiem na tory.
Kiedy normalne życie poszło do piachu razem z kredytami i wypłatami, a rosyjska ludność mocno się przerzedziła, granica znanego i zamieszkanego świata przesunęła się bliżej stolicy i przebiegała teraz właśnie wzdłuż rzeki. A ci, którzy przeżyli, znów zebrali się razem. Zostało ich już niewielu, więc nie mieli za bardzo czego dzielić; chować się w pojedynkę we własnych mieszkaniach – bez okien, a czasem i bez ścian – było smutno i niebezpiecznie. Mimo wszystko człowiek człowieka ogrzeje…
I wszyscy oni, jak ludzie, którzy zimą znaleźli się w lesie bez ognia, zgromadzili się w Placówce, dawnej fabryce opon. Skryli się za jej betonowym murem, zasiedlili jej hotel robotniczy i budynek administracji. W garażach uruchomili jakieś warsztaty, postawili wieżyczki strażnicze, przysięgli wierność Moskowii i dalej wiedli swoją egzystencję – na samym końcu świata.
Ziemia, jak się wydaje, wciąż była okrągła, ale teraz nie wszyscy w to wierzyli, nie było też komu prowadzić sporów naukowych. Mapa geopolityczna zmniejszyła się i przybyło na niej białych plam; nawet sam Jarosław należałoby na tej mapie wykreślić od nowa, tyle że nikt nie chciał iść na wygnanie do miasta.
Mieszkania zamieniły się w lokale użytkowe, w jednym urządzili klub, w drugim – stołówkę, w trzecim umieścili ambulatorium, a w czwartym żłobek połączony ze szkołą – dlatego że dzieci na przekór wszystkiemu dalej się rodziły. Życie toczyło się swoim torem i ci, którzy stracili na wojnie swoje pierwsze rodziny, garnęli się do siebie, szukając pociechy i zapomnienia. Tylko klej wali po głowie mocniej od miłości – ale klej trzeba jeszcze zdobyć, a miłość zawsze jest na wyciągnięcie ręki.
Pierwsza żona Pałkana odeszła dokądś, chyba do Korolowa, jeszcze przed Rozpadem. Pałkan kierował wtedy komendą policji w rejonie lenińskim, wracał do domu urżnięty, wrzeszczał na żonę, a czasem nawet ją bił, i ta pewnego dnia po prostu zniknęła, pozostawiając mu liścik z wyjaśnieniem. Nie mieli dzieci, Pałkan poprzysiągł sobie nie dawać jej rozwodu, ale nie pojechał też jej szukać – a przecież mógłby wykorzystać swoje stanowisko. A potem nową szczęśliwą erę trafił szlag i wszystkie dokumenty ówczesnej Rosji przestały obowiązywać.
Pałkan zwrócił wtedy uwagę na Tamarę. Ale Tamara nie była sama, dostał ją w zestawie z Jegorem. Tak jak Pałkan nie zamierzał szukać swojej pierwszej żony, tak i Tamara nie czekała na ojca Jegora. Jakimś sposobem wiedziała na pewno, że nie ma go już na tym świecie i dlatego jest wolna od zobowiązań. Tamara wiele rzeczy wiedziała – po prostu wiedziała, i koniec.
„Zwrócił uwagę” – tak jej powiedział sam Pałkan. Ale ci, którzy widzieli, jak to wszystko się odbyło, nazywali to inaczej: „Stracił głowę”. Tamara była bardzo piękna, oczywiście jak na swój wiek. Ale nie wierzyła w to, że Pałkan jest gotów pokochać ją, Cygankę, na poważnie, a nie tylko na jeden wieczór, a w szczególności nie wierzyła, że zechce wychowywać Cyganiątko jak rodzonego syna.
Starał się o nią przez pół roku, płaszczył się, zalecał do niej ponuro, jak to glina, i przysięgał, że będzie dla Jegora tatą – przy czym nie był złą partią dla samotnej czterdziestolatki: dowodził już wtedy posterunkiem, który miał się stać Placówką.
W ciągu miesiąca od chwili, gdy Tamara zgodziła się z nim być, Pałkan zaczął mniej pić; nie podnosił też ręki na nową żonę.
Ostatecznie wcale nie był dla Jegora tatą, a Jegor nie stał się jego synem.
W odróżnieniu od Tamary chłopak nie był przekonany, że jego nieobecny prawdziwy ojciec nie żyje. Widać było, że to do niego jest podobny – z kości policzkowych i skośnych szarych oczu. Nie miał ani matczynej śniadej karnacji, ani jej czarnych włosów.
Ale już na pewno nikomu nie przyszłoby do głowy, że Jegor mógłby być synem przysadzistego Pałkana z obwisłymi policzkami i głową wyrastającą wprost z ramion.
Z szacunku do Pałkana nikt w Placówce nie nazywał Jegora „Cyganiątkiem”, nawet za jego plecami.
Mówili: „wychowanek Pałkana”.
5
Jegor patrzy na szkarłatne sylwetki betonowych bloków, które majaczą nad torami. Tam gnije miasto Jarosław. A gdyby tam pójść? Może się uda.
Fajnie by było tak po prostu pójść i znaleźć komórkę. Znaleźć iPhone'a i przynieść go jej, wręczyć z taką miną, jakby nie było w tym niczego szczególnego: proszę, akurat zalegał mi stary, mogę ci go odpalić, bo twój, zdaje się, padł, tak?
Albo nie.
Albo lepiej, żeby opisał wszystkie przygody, które przeżył, by zdobyć ten telefon. To, jak trudno było wydostać się z Placówki, jak trzeba było okłamać strażników, według czyich wskazówek trafił do mieszkania, gdzie martwi właściciele schowali nierozpakowanego, nowiutkiego iPhone'a. Byłoby ekstra, gdyby był nowy, jeszcze w pudełku, Michelle na pewno by to doceniła!
Można dostać pozwolenie od straży przy bramie, kłamiąc, że Pałkan posłał go z zadaniem do strażnicy, ale wartownicy mogą zadzwonić do ojczyma, ten doniesie na niego matce, a matka zacznie histeryzować, że Jegorek znów niepotrzebnie naraża się na potworne niebezpieczeństwo. Dla niej najlepiej by było, gdyby przez okrągłą dobę siedział na podwórku na ławce i strugał nożykiem kijek.
W na wpół zrujnowanych blokach fabrycznych kryje się schron. Zaczyna się na terenie zakładu, ale podziemne katakumby wychodzą poza jego granicę. W korytarzu są ciężkie żelazne drzwi z zaworem, jak na okręcie podwodnym. To osobiste tajne przejście Jegora, którego poza nim nie zna nikt.
Poza nim i Pałkanem. Ten, próbując zaprzyjaźnić się z pasierbem, w wielkim sekrecie pokazał mu kiedyś drzwi. Do zawiązania przyjaźni jednak nie starczyły.
Jegor bierze z wartowni krótką siedemdziesiątkę czwórkę, w schronie odszukuje maskę przeciwgazową, którą tam schował, wydostaje się za mur, staje na swoim longboardzie i jedzie wzdłuż torów do miasta. Linia dochodzi akurat do rejonu lenińskiego, dawnego rewiru Pałkana.
Za bramą posterunku można jechać ulicą Sowiecką albo Respublikańską – obie prowadzą w głąb miasta.
Jarosław jest zwykłym miastem: tu blok stalinowski, tam z wielkiej płyty, tu dwupiętrowa przeszklona galeria handlowa, tam karuzela, tu śmietnik, tam pomnik Lenina w gołębich odchodach, tu pokryta bliznami cerkiew. Zardzewiałe samochody stojące w wiecznym korku jak puszki po szprotkach; kule suchego zielska i jakieś sękate kłody, które przed wojną uważano za drzewa, a teraz bez nadzoru oszalały i powyrastały, gdzie popadnie.
Obecni mieszkańcy Placówki nie lubią chodzić do miasta; jeśli już, to tylko w rodzicielską sobotę, zamiast na cmentarz. Przyjdą, pobłąkają się, powzdychają, wypiją na szybko po kielichu. Popatrzą w ślepe okna, powspominają, jakie kiedyś było życie, pośmieją się z nieszczęść, które wtedy zdawały się takie straszne, popłaczą po cichu nad tymi, którzy już nie wrócą – ot, i cały program wycieczki.
Dla Jegora Jarosław jest spoko. Dobry do jeżdżenia na desce.
Jest tu porządny asfalt, pęka tylko miejscami, gdzieniegdzie szarą skorupę rozpruwają korzenie, gdzie indziej są leje po bombach, ale tak nawet fajniej się jedzie.
Matka niepotrzebnie wpada w paranoję – w mieście nie ma niczego szczególnie niebezpiecznego, przed czym nie obroniłby go skrócony policyjny kałach. Oczywiście po wojnie las zaczął podchodzić bliżej domów i połknął już wszystkie przedmieścia. A razem z lasem do miasta nadciągnęły też różne leśne istoty. Kto myślał, że w czasie wojny cała ta menażeria wyginie, mylił się. Ale to wszystko są po prostu zwierzęta: starają się obchodzić ludzi z daleka, zapach prochu i smaru do czyszczenia broni wyczuwają z odległości kilometra, a pożerają głównie siebie nawzajem.
Może i na drugim brzegu roi się od jakichś potworów – ale one, podobnie jak ludzie, nie mogą się przeprawić przez rzekę.
Jegor przejeżdża pod torami w stronę zajezdni, mijając stopione z asfaltem, złożone w harmonijkę autobusy. Kieruje się do spalonego centrum handlowego z nie wiedzieć czemu ocalałym szyldem „Zabawki”.
Wie, gdzie kiedyś był salon GSM: na parterze, za strefą restauracyjną. Komórki były niegdyś najbardziej chodliwym towarem, każdy jakąś miał. I gdzie one, do cholery, teraz są?
Wjeżdża na deskorolce prosto do środka; w suficie zieje dziura, do wnętrza wpadają przez nią blade światło i zwiędłe liście. Czarne sklepy są puste. Oczywiście wszystko, co miało jakąś wartość, rozgrabiono lata temu – kiedy tylko zaczęła się wojna, ludzie od razu wynieśli towar i żadne rozkazy, żeby strzelać do szabrowników, ich nie powstrzymały.
Spalona kawiarnia, spalona bliniarnia, spalona burgerownia.
Oto jest: czarno-żółty salon z nadtopioną dziewczyną na tablicy reklamowej: jedna połowa twarzy się uśmiecha, druga jest zwęglona.
Jegor grzebie czubkiem buta w nadpalonych kawałkach plastiku, wchodzi na ciemne zaplecze. Oczywiście nic. Skądś kapie woda, wicher w rury dmie jak w fujarki. Chroboczą szczury. Jegor bezwiednie rozkłada kapiące krople na nuty, słowa wymyślają się same:
Wicher w rury dmie jak w fujarki
Przez zwietrzałe usta, szparki
Kap, kap, krople deszczu chlupią
Monotonią nudną… głupią…
Wiu wiu, wicher w rury dmie.
Nie wiem, kocha mnie?
Czy nie?
Jegor zatrzymuje się, nie spuszcza wzroku z nadtopionej dziewczyny, kładzie palce na pudle odebranej mu przez Pałkana gitary, przebiera nimi w powietrzu, dobiera akordy; po czym nie kończąc, przerywa.
Znów staje na desce i jedzie dalej; nie chce wracać do domu z pustymi rękami.
6
Po tej stronie, tam, gdzie most łączy się z brzegiem, stoi posterunek. Naznoszono tam worków z piaskiem, rozpalono ognisko, przy którym siedzą ludzie. Kabel telefoniczny został dociągnięty aż do Placówki: jeśli nagle ktoś pojawi się na moście, będzie można natychmiast zadzwonić do wartowni albo od razu do Pałkana. Ale na moście od lat nikogo nie było, dlatego mężczyźni chodzą tu na dyżury po to, żeby zapijać codzienne plotki samogonem: w nocy robi się chłodno, a dowództwo nie zabrania.
Posterunek ustawiono w takiej odległości od wody, żeby ludzie nie musieli wdychać oparów znad rzeki. Mgła jest gęsta, ciężka i jakby kauczukowa: nie rozlewa się daleko od brzegu, ciągnie ją z powrotem do wody. Kiedy świeci się latarką przed siebie, smuga światła grzęźnie w jadowicie zielonych odmętach, od razu traci siłę i nie może przebić się w głąb nawet na parę kroków – załamuje się i rozprasza na wszystkie strony. Wtedy zdaje się, że mgła to miękki, ale nieprzenikniony mur. Jakby ścianka bańki mydlanej, w której znajduje się Placówka i cała reszta Moskowii. A za tą ścianką być może unoszą się w pustce różne galaktyki, a może nie ma tam już niczego. Pewnie niczego nie ma, skoro niczego nie widać.
– No… Ruda Lenka to wiadomo. Powiedz lepiej, kto jej się nie podoba, będzie łatwiej. To na Lence wszystko się u nas trzyma!
Mężczyźni śmieją się. Rudowłosy Kolka Kolcow robi stanowczą minę.
– A ja to bym zbałamucił Michelle!
– Ho, ho! Michelle! Słyszeliście, chłopaki?
– Mission: Michelle!
– Ją to by każdy chciał zbałamucić! To już lepiej, Kola, pójdź do Rudej Lenki albo skocz na Szanghaj. Bo zanim się doczekasz swojej Michelle, to zdążysz pęknąć!
Ludzie na posterunku lubią rozmawiać. Bo kiedy milkniesz, zaczyna być słychać, jak rozmawia ze sobą rzeka – burczy, bulgoce, jakby kogoś trawiła, a innym razem wydaje dźwięki, których nie da się opisać ludzkim językiem.
Jamszczikow nagle bardzo przekonująco się wzdryga i trąca w ramię Antonczika, który właśnie pociągał z manierki. Jamszczikow z przestrachem ogląda się na most.
– Czy tam ktoś nie mamrocze? Słyszysz?
Antonczik odrywa się od samogonu, też się niepokoi. Odwraca się do Jamszczikowa. Ma tak zatrwożoną minę, że Jamszczikow rechoce z zadowoleniem: udało mu się chłopaka przestraszyć. I to który raz! Tamten burczy:
– A idź ty! O mało się przez ciebie nie udławiłem! Gardło sobie poparzyłem!
Antonczik zakręca manierkę, nie zamierzając częstować Jamszczikowa. Ten dalej rży. Wie, że Anton z jakiegoś niejasnego powodu bardzo się tego siedzenia na posterunku boi. Wszyscy o tym wiedzą i zmówili się, żeby nabrać go choć raz na każdym dyżurze. Z rozrywkami w Placówce kiepsko, więc dobra i taka.
– Ale serio, tak to wygląda, co nie? A teraz posłuchaj tylko, posłuchaj, ktoś jakby tam rzęził. Nie?
7
Zanim Jegor dojeżdża do wysokiego bloku mieszkalnego, Jarosław zdąża nasiąknąć mrokiem jak gąbka. Wchodząc na klatkę schodową, Jegor włącza latarkę.
Nawiało tam suchych liści, walają się tu jakieś szkieleciki i zaschnięte kupki łajna, w kącie przy zsypie cholera wie kto naznosił pokrytych pleśnią waciaków i uwił z nich gniazdo – ale widać, że całe to życie napłynęło tu lata temu i dawno już wyschło. Windy stoją, panuje w nich ciemność.
Jegor wchodzi na kolejne piętra, szarpiąc za klamki u drzwi opuszczonych mieszkań.
Czasem mu się zdaje, że w mieszkaniach coś się rusza, ale to pewnie wiatr łomoce okiennicami i drzwiczkami kredensów.
Jegor znajduje otwarte mieszkanie, wchodzi do środka.
Przy kuchennym stole siedzi mumia w jesiennej wiatrówce. Czarne, powykręcane ręce leżą na blacie. Oczy wydziobały ptaki.
Jegor siada naprzeciwko.
– Cześć. Jak leci?
– Ot tak. Niespecjalnie. Jakiś syf mi się zrobił ze wzrokiem.
– No tak. Straszna lipa. A poza tym co nowego?
– Jakiego nowego, stary. Nie wychodzę z domu.
– No to niczego nie straciłeś. Tam, na zewnątrz, też bez zmian.
– Jak tam Moskwa, stoi?
– Stoi, gdzie miałaby iść?
– Są jakieś nowiny zza mostu?
– Żadnych. Nie piszą, nie dzwonią. A ty jak masz na imię?
– Siemion. Siemion Siemionowicz. A ty?
– A ja Jegor. Jegor Batkowicz2.
– Cóż, dzięki, że wpadłeś, Jegorze Batkowiczu. Ja to się cieszę, jak chociaż raz na pięć lat ktoś mnie odwiedzi.
– Dla mnie to nie problem, mieszkam niedaleko. Słuchaj, Siemion, nie miałbyś nic przeciwko, gdybym ci przetrzepał kieszenie? Na gwałt potrzebuję iPhone'a. Takiej jednej dupeczce się zepsuł, a ja, no… Krótko mówiąc, chciałbym dać jej prezent.
– A ładna ta dupeczka?
– Ta dupeczka to jest w ogóle ogień. Ale położyła na mnie laskę. W sensie, że jestem za smarkaty i tak dalej.
– Człowieku! Jakoś nie bardzo mi ten temat podchodzi, żebyś mi grzebał po kieszeniach. Ale jeśli serio jest ładna…
– Serio. Naprawdę ładna.
– Niech będzie. Szukaj.
– A ty… Siemionie Siemionowiczu. Na co umarłeś? Czy ty… Nie jesteś czasem zakaźny?
– Chyba nie. Zresztą zarazki nie żyją tak długo. No, szukaj śmiało, jak mus, to mus, potem umyj ręce.
– Dobra. Dzięki. Będę uważał.
Jegor sięga do kieszeni Siemiona Siemionowicza, ten stara się trzymać prosto. Kieszenie ma puste. Wtedy Jegor otrzepuje ręce, obchodzi mieszkanie, grzebie w szafach, ale u Siemiona Siemionowicza w domu tylko hula wiatr.
Jegor zagląda jeszcze do dwóch innych mieszkań.
Tam wszystko wywrócono do góry nogami. Szafy i kredensy wypatroszyli, całą ich zawartość wywalili na podłogę i jakby rozdeptali, samych mebli nigdzie nie widać. Na ziemi walają się książki z powyrywanymi stronicami, pod stopami chrzęszczą kryształowe okruchy potłuczonych szklanek i kieliszków.
Miasto za oknem zmienia kolor ze szkarłatnego na siny: słońce zachodzi.
Pora wracać.
Jegor zarzuca kałacha na ramię i jedzie po spękanym asfalcie.
8
– Chodźmy do domu, dziadku!
Michelle patrzy na dziadka Nikitę jednocześnie błagalnie i surowo; starzec pokazuje jej swoją szklankę, która jest w połowie pełna.
– Jeszcze nie czas!
– To ona cię woła. Nie może zasnąć.
Nikita wodzi ponurym wzrokiem po obecnych. Pozostałe dwa stare pierdziele, jego przyjaciele z dawnych, jeszcze fabrycznych lat, wzdychają ze zrozumieniem: bywaj zdrów, drogi towarzyszu. Pospiesznie stukają się szklankami, połykają mętny samogon (Michelle nazywa go „kraftowym”) i Nikita, stękając, podnosi się ze swojej grzędy. Opiera się na wnuczce, idzie nie bez trudu – w końcu w jego żyłach błąka się pół szklaneczki.
– Co mówi?
– Jak to co? Po pierwsze: „Gdzie jest dziadek”. No i w kółko recytuje Brzozę.
Przed wejściem do klatki oboje spoglądają na siebie jeszcze raz i nagle Michelle chwyta Nikitę za rękaw.
– Ja już tu nie mogę, dziadku.
– A ta znowu swoje.
– Naprawdę nie mogę. Ja tu zdechnę.
– Od razu zdechniesz!
– Mówię poważnie.
– Ja też, droga Michelle. Sama pomyśl: gdyby twoi rodzice wciąż żyli, to czyby cię nie zabrali? Twój ojciec za tobą szalał! Cały czas wisiałaś mu na szyi, nawet na chwilę nie stawiał cię na nóżki… Tyle lat minęło i ani widu, ani słychu. Chyba wiesz, co to znaczy?
Michelle nabiera powietrza w płuca. Ile to już razy ich rozmowa rozbijała się właśnie o to: jej uparty brak zgody, by dopuścić do siebie myśl, że rodziców już dawno nie ma. Podnosi wzrok na dziadka.
– No i co? No, umarli. I co?
– I komu ty tam teraz jesteś potrzebna?
– Wujkowi Miszy. Cioci Saszy.
– Mogli przecież zadzwonić, wujek Misza mógł zadzwonić. Tyle lat minęło. I nie dzwonili.
– No i dobrze! Wszystko jedno!
– Chodźmy, Michelle. Chodźmy do domu.
Wnuczka kręci głową, ale wlecze się za nim na górę. Naprzeciw nich wychodzą sąsiedzi, światło smaga po oczach z otwartego mieszkania, słychać śmiech i płacz dzieci, jakieś małżeństwo kłóci się, nie myśląc nawet o tym, żeby zamknąć drzwi. Komuna właśnie dlatego się tak nazywa, że cała jest jednym wielkim wspólnym mieszkaniem na czterech piętrach. Jakie tu można mieć sekrety? Jaka tu może być prywatność?
Oczywiście drzwi skrzypią i babcia od razu to słyszy.
– Nikita! To ty? Nikita!
– To ja, Marusiu, to ja.
– Chodź do mnie. Chodź. Chcę porozmawiać.
Michelle siada w kuchni i patrzy w ścianę. Chce wyciągnąć telefon. Bez telefonu można się powiesić.
– Co z tobą, Marusiu?
– Ślub chcę z tobą wziąć. Chcę wziąć z tobą ślub, Nikita.
– Gdzie nam teraz do ślubu, Marusiu?
– Trzeba wziąć ślub, Nikita. Niedługo umrę, a my bez ślubu. Nie odszukamy się na tamtym świecie. Będzie mi tam smutno samej. Tobie nie?
– Mnie też, Marusieńko. Ja to mogę w ogóle do twojego raju nie trafić.
– Tfu, ty! Znów piłeś?
– No właśnie. A po mojemu to alkoholików tam nie biorą. Twój archanioł Michał mi tam powie: „Chuchnij no!”. I mnie nie wpuści. Czy kto tam jest odźwiernym? Michał czy Gabriel?
– Nie powinieneś tak gadać. Głupi!
Babcia pochlipuje, płacze. Michelle wstaje, opiera czoło o zimne szkło; wygląda na podwórko.
– Wybacz mi, zgadzam się, to głupi żart. Ale kto nam udzieli ślubu, Marusiu? Tu nie ma komu odprawić mszy za zmarłych, a ty chcesz ślubu. Co, Pałkana mamy poprosić?
– Głupi!
9
– Słuchaj, Jamszczik… Weź no… Poświeć, co?
– Gdzie ci poświecić?
Jamszczikow rży ze śmiechu, ale Antonczika to wcale nie uspokaja. Nie spuszcza wzroku ze skłębionej zasłony, za którą kryje się nie wiadomo jak długi most. Wygląda, jakby coś naprawdę się w niej ruszało, pęczniało, rosło. Zbliżało się.
Antonczik ma dwadzieścia sześć lat i młode oczy, czytać nie lubi, ale strzela jak snajper. A Jamszczikow, choć ma tyle odwagi, że może z samym nożem pójść do lasu na dzika, jest na wpół ślepy.
– No, tam poświeć! Na most.
– Na most?
Jamszczikow znów wybucha śmiechem i wtedy Antonczik wyrywa mu latarkę i kieruje żółty snop światła na ścianę zieleni.
– Tam! Nie widzisz czy jak?!
Ręce mu się trzęsą, latarka podskakuje i snop światła, słabnący, zanim jeszcze dotrze do ściany mgły, co i rusz ześlizguje się z ciemnego kształtu, który rysuje się w zielonej zasłonie.
Kształt rośnie i po krótkim czasie dostrzegają go wszyscy pozostali, nawet niedowidzący Jamszczikow, który do ostatniej chwili myślał, że tym razem to jego nabierają.
Kleista mgła przywiera do tego czegoś, oblepia to, nie pozwala rozpoznać kształtów. Rusza się to dziwnie, nierówno, jakby pełzło zrywami, szarpnięciami – a do tego kołysze się z boku na bok. Ma, jak się zdaje, co najmniej dwa i pół metra wzrostu, może nawet trzy. Długie chude ciało wieńczy coś na kształt ogromnej głowy.
Ludzie na posterunku po prostu obserwują, jak to coś się do nich zbliża – obserwują jak zaczarowani, jakby wszystkie instrukcje naraz wyleciały im z głowy. Nie mogą pozbyć się myśli, że z drugiej strony mostu niczego nie ma, że nikt nie może do nich stamtąd przyjść. Nikt i nic.
I dopiero kiedy to coś majaczy wyprostowane za zieloną błoną, kiedy ostatecznie staje się jasne, że to wszystko dzieje się naprawdę, Jamszczikow jakby się budzi i krzyczy:
– Stój, kto idzie?!
Ale to stworzenie się nie zatrzymuje – dalej uparcie prze w stronę posterunku, teraz jest już o krok bliżej, jeszcze o krok, jeszcze, jeszcze, jeszcze.
Jamszczikow po omacku znajduje automat, kieruje lufę w niskie, zaciągnięte niebo – chmury rozpłaszczone na niewidzialnej szybie tuż nad ich głowami – i strzela pojedynczym ogniem. Szkło nie pęka, niebo nie spada, postać dalej brnie prosto na nich. Jamszczikow ryczy:
– Bo będę strzelał!
Ale Antonczik zabiera mu automat.
– Daj mi. A ty lepiej poświeć…
Jamszczikow kieruje podskakujący snop światła na zbliżającą się postać. Obdarzony dobrym wzrokiem Antonczik łapie poruszający się kształt na muszkę. Wciąż spowija go zielony tren, ale w taki łeb trudno nie trafić.
Antonczik robi wdech, potem wydech i z pozycji klęczącej strzela krótką serią w ogromną głowę stwora.
Kule nie zatrzymują go i nie spowalniają nawet o sekundę – tak jakby Antonczik mógł chybić… Albo jakby ten stwór miał czarodziejską ochronę przed kulami. Idzie dalej – miarowo, uparcie, obojętnie.
– Do broni! Do broni!
Jamszczikow łapie słuchawkę telefonu: dzwoni do Placówki, żeby ostrzec ich na czas.
I wtedy postać wykluwa się wreszcie z mgły, wydobywa z siebie głos.
Tęskne, nosowe, jakby ludzkie – ale nie, wcale nie ludzkie – wycie.
- Tłum. Adam Pomorski. Jeśli nie podano inaczej, wiersze w przekładzie Pawła Podmiotki.
- Takie „otczestwo” bywa używane w przypadku, gdy imię ojca nie jest znane.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz