Powiem szczerze, że lubię sobie obejrzeć czasem dobrą komedię romantyczną czy po prostu romans. Nic tak nie rozluźnia, jak uronienie paru łez przy śledzeniu perypetii bohaterów, wiedząc, że i tak wszystko skończy się dobrze... Przynajmniej dla protagonistów. Jeżeli w tle przewija się do tego fantastycznonaukowy wątek, to taki film staje się dla mnie prędko łakomym kąskiem. Zdarza się jednakże tak, iż twórcy zbyt mocno zakręcą się w warstwie science fiction i narobią takich baboli, że cała przyjemność z oglądania romantycznej opowieści momentalnie gdzieś znika (chociażby "Dom nad jeziorem", brr). Obawiam się, iż "Odwróceni zakochani" to kolejna z takich produkcji – wspaniale wyglądająca na pierwszy rzut oka, a koniec końców trudna do zmęczenia przez prawie dwugodzinny seans. Ale po kolei.
Świat przedstawiony jest unikatowy. Mamy dwie planety położone tak blisko siebie, że niemal się ze sobą stykają. Obie wytwarzają takie pole grawitacyjne, że przyciągają wszystkie rzeczy wyprodukowane na swojej powierzchni. Tak więc przykładowo zwykła śrubka z górnego świata, przetransportowana na dolny świat, puszczona swobodnie, od razu wyląduje na suficie, a po kilku godzinach spali się z powodu zetknięcia z materią z przeciwległego uniwersum. Co więcej – będzie nielegalna, bowiem żaden przedmiot z górnej planety nie może znaleźć się na dolnej i ten sam przepis dotyczy ludzi. Jedynym miejscem, w którym materie z obu globów mogą się spotkać, jest budynek TransWorldu, wielka wieża łącząca planety. Dodajmy do tego wszystkiego fakt, że dolny świat jest siedliskiem biedoty, a górny ocieka bogactwem i wsadźmy w to dwoje młodych ludzi, urodzonych oczywiście na przeciwległych globach.
Pomysł na fantastycznonaukową otoczkę jest naprawdę niesamowity – dwa światy położone tak blisko siebie i wytwarzające odrębne pola grawitacyjne? Nic, tylko przyklasnąć, myśląc o wszystkich implikacjach, jakie taki stan rzeczy rodzi, oraz o wspaniałych wątkach, jakie można w taki klimat wpleść. Szkoda, że genialny pomysł to wszystko, co "Odwróceni zakochani" mają do zaoferowania. Gdy skończymy podziwiać widoki i minie pierwszy zachwyt nad konstrukcją świata, zostaniemy porażeni całkowitą głupotą scenariusza i widoczną bylejakością. Zacznijmy od tego, że produkcja naładowana jest po brzegi zgranymi kliszami. Mamy dwoje zakochanych – on pochodzi ze slumsów, ona z bogatej rodziny. Przypadkiem spotykają się podczas górskiej wyprawy (każdy oczywiście na swoim świecie), zakochują się, mezalians wychodzi na jaw i kochankowie zostają siłą rozdzieleni, co niezbyt dobrze kończy się dla dziewczyny. Parę lat później Adam (on), znów przypadkiem, ogląda reklamę, w której Eden (ona) prezentuje się cała i zdrowa, postanawia więc ją odnaleźć. Brzmi, jak tanie romansidło, prawda?
Porzućmy jednak na chwilę temat utartych schematów – w końcu jeżeli produkcja jest dobrze zrobiona, to i tę samą historię obejrzymy kilkunastokrotnie. Problem jednakże polega na tym, iż "Odwróceni zakochani" nie są dobrze zrobieni – poziom absurdu osiąga górną granicę normy, a w pewnym momencie przekracza ją. I oczywiście nie mam na myśli niezgodności z prawami fizyki – nie jestem idiotą, nie od dziś oglądam filmy s-f – wiadomo, że pewne rzeczy przyjmuje się bez dyskusji. Lecz kiedy twórcy na początku nakreślą zasady obowiązujące w tym wszechświecie, oczekuję ich przestrzegania. Scenariusz natomiast rozporządza sobie nimi zupełnie dowolnie, jak mu akurat pasuje w danej scenie. Pomniejsze przykłady: ta sama materia raz pali się na drugim świecie szybciej, raz wolniej czy raz jedna rzecz jest przyciągana na jeden świat, raz na drugi. Czeskie błędy? Nie sądzę – gdy Adamowi w końcu udaje się wynaleźć sposób dostania się na drugi świat i postanawia wysikać się w toalecie, jego uryna ląduje na suficie z powodu przyciągania jej przez drugą planetę. Zabawne? Ani trochę – skoro już postanowiono zastosować taki zabieg, dbajmy o to do końca – spróbujcie zawiesić się pod sufitem na parę godzin i zobaczcie, ile rzeczy jest przyciąganych w dół, poczynając od banalnego zwieszania się włosów. Co dalej? Kochankowie spacerujący w burzy śnieżnej w koszuleczkach czy firma zabraniająca kontaktów międzyplanetarnych, budująca w TransWorld wspólną palarnię... Jeżeli chcecie więcej, poszukajcie na forach – internauci prześcigają się w wymienianiu nielogiczności tego barachła.
Seans niestety wypala oczy nie tylko z powodu setek bzdur, na jakie jesteśmy narażeni, ale również trzy grosze dokłada montaż. W miejscach styku planet (góry, poziom 0 TransWorldu) bohaterowie stoją w stosunku do siebie do góry nogami tak, że aby spojrzeć sobie w twarz, muszą patrzeć w górę. W związku z tym jedna postać stoi dla nas normalnie, natomiast druga pokazana jest w inwersji. Zabieg ten nie tylko okropnie męczy, ale też sprawia, że film szybko staje się nie do oglądania. Co ciekawe, sam reżyser, Juan Diego Solanas, musiał stwierdzić to samo, bowiem po upływie połowy czasu produkcji zupełnie porzucił ten sposób kręcenia, oszczędzając nam dalszych katuszy. Szkoda, bowiem zdjęcia futurystycznego świata wykonane są niezgorzej, ale szybko się o nich zapomina w obliczu wszystkich idiotyzmów scenariusza i montażu.
Jeżeli chodzi o grę aktorską, wyróżnić mogę jedynie Jima Sturgessa (Adam). Mężczyzna stworzony jest do ról nieco zagubionych, ale zakochanych na zabój chłopców – tutaj również w pełni oddał charakter swojej postaci. Nie wiem, czy nie dotrwałem do końca seansu tylko z powodu chęci kibicowania mu. Kirsten Dunst (Eden) to z kolei zupełne przeciwieństwo Jima. Bezpłciowa, nudna, z trudem grająca jakiekolwiek emocje. Niestety poza urodą nie ma czego tutaj docenić. Timothy Spall (Bob Boruchowitz, kolega Adama z pracy) niestety już zawsze zostanie dla mnie Glizdogonem i tylko czekam, aż wsadzi protagoniście nóż w plecy. W zasadzie rola, jaką mu przydzieliłem w głowie, była o wiele ciekawsza, niż to, co ujrzałem na ekranie... Pozostali bohaterowie kompletnie niczym się nie wyróżniają. Scenariusz nawet nie zakłada, że ktoś gdzieś mógłby pokazać chociaż minimum dobrego aktorstwa. Wszystko, co dostajemy, to kombinacje ich ustawień na planetach w rzucie "góra-dół"...
Film reklamowany był hasłem "Romeo i Julia w świecie Incepcji". Doprawdy nie wiem, kto powinien czuć się bardziej obrażony – Romeo, Julia czy "Incepcja". Kolejny już raz stykam się z produkcją o doskonałym pomyśle, ale zrealizowaną tak fatalnie, że aż zęby bolą. Czyżby twórcy romansów myśleli, że oparcie scenariusza o kochanków zwalnia ich z logicznego przedstawienia reszty wątków? Skutkuje to takimi bublami, jak "Odwróceni zakochani". To pełna absurdów opowieść, osadzona w świecie zamieszkałym przez zupełnie bezbarwne osobniki, w którym prawa fizyki zmieniają się co kilka sekund. Kompletnie nie polecam, chyba że jesteście wielkimi fanami Jima Sturgessa, wtedy po długich rozważaniach możecie spróbować. A później udajcie się do jednego z wielu wątków o kretynizmach filmu i dorzućcie swoje trzy grosze.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz