Obcy: Przymierze

4 minuty czytania

obcy: przymierze

James Cameron, w jednym z rozlicznych wywiadów, został zapytany o to, czy podoba mu się kierunek, w jakim podąża seria o "Obcym" oraz został poproszony o ocenę nowych pomysłów na rozwój tej marki. Legendarny reżyser i przy okazji ojciec jednego z lepszych obrazów opartych na tym uniwersum, stwierdził wprost, że nie jest pod wielkim wrażeniem obranej ścieżki, a wiele potencjalnie świeżych koncepcji było zupełnie nietrafionych i trąciło schematami rodem z horrorów klasy B. Równocześnie zaznaczył jednak, że niezależnie od poziomu obaw związanych z "Przymierzem", ma już odłożone pieniądze na bilet i będzie to dla niego seans obowiązkowy zważywszy na artystyczną klasę Ridleya Scotta. Bo zawsze będzie się od niego czegoś uczył oraz nie pozostawi go on obojętnym, nawet w momencie, gdy wspomniany filmowiec nie pokazał najwyższej formy.

Trudno o lepsze podsumowanie i piękniejszą laurkę. Choć doskonale wiemy, że klimat starego "Obcego" już nie wróci, z przedpremierowych obietnic finalnie niewiele wyjdzie, a powtórzenie tamtego sukcesu jest raczej niemożliwe, to niezależnie od tego wszystkiego zawsze rzucimy okiem na to, co upichcił Scott. Z szacunku dla wirtuoza ekranu oraz emocji (pozytywnych bądź negatywnych), które będą nami targały na długo po seansie. I tak właśnie powinna wyglądać sztuka.

obcy: przymierze

W wyniku wypadku związanego z nieprzewidywalną osobliwością kosmiczną, kolonizacyjny statek Przymierze zostaje poważnie uszkodzony, natomiast jego kapitan kończy wyjątkowo marnie. Podczas rutynowych napraw jeden z załogantów natrafia na tajemniczy sygnał od, uznanej za zaginioną, doktor Elizabeth Shaw, który pochodzi z nieznanej planety wydającej się prawdziwym rajem dla człowieka. Glob czeka na wyciągnięcie ręki i jest uśmiechem losu wobec ryzyka kontynuacji siedmioletniej podróży. Przymierze obiera nowy kurs, lecz jego członkowie nie zdają sobie sprawy, że pod płaszczykiem edenu kryje się mroczny, pełen niebezpieczeństw i zagadek świat, zamieszkały przez Davida, ostatniego ocalałego z ekspedycji Prometeusza.

Bez owijania w bawełnę – od tego, czy rendez-vous z "Obcym: Przymierze" będzie dla Was satysfakcjonującym doświadczeniem zależy stopień oczekiwań wobec nowej części. Jeżeli liczycie na powrót klimatów i zjawiskowej formy z "8. pasażera Nostromo", to raczej srodze się zawiedziecie. Współczesny Scott to raczej bezpieczny oraz ułożony filmowy wyjadacz, zupełnie nie przypominający tego buntowniczego gościa z końca lat 70', który nie bał się ryzykować i miał w nosie, czy pod koniec kasa będzie się zgadzała. Zadowoleni nie będą również Ci, którzy chcieliby usłyszeć odpowiedzi na pytania zadane pod koniec "Prometeusza" oraz widzowie rozpływający się w zachwytach nad aurą tajemnicy unoszącą się nad tym dziełem. "Przymierze" całkowicie porzuca wątek Inżynierów. W przeciwieństwie do ostatniej części, praktycznie od początku mamy grę w otwarte karty. Film stanowi pomost pomiędzy wydarzeniami z "Prometeusza" a filmem z 1979 roku. Stawia na atmosferę bezpośredniego kampu i krwawych sztuczek, będących hołdem dla klasycznych horrorów science-fiction.

obcy: przymierze

Jedną z cech charakterystycznych serii jest jej wolność. Każda kolejna część stylistycznie odchodziła od oryginału – rzecz jasna stawiała go na piedestał, był on inspiracją dla innych twórców, lecz równocześnie pozwalał im na powiedzenie czegoś nowego. Kiedy spojrzymy na film w ten sposób i zrzucimy ciężkie kajdany oczekiwań, lekko ponad dwugodzinny seans, zdradzający genezę powstania ksenomorfów, powinien przypaść nam do gustu, mimo zgrzytów pojawiających się na ekranie.

Nie ukrywajmy, Scott ponownie wystawia naszą cierpliwość na próbę i tworzy dzieło pełne kontrastów. Interesujące rozważania z nurtu transhumanizmu przeplatają się tutaj z pseudofilozoficznymi wtrętami religijnymi podanymi z gracją buzdyganu. Klimatyczne ujęcia i zjawiskowa oprawa wizualna (wspaniałe zdjęcia Dariusza Wolskiego), jak choćby podczas przemierzania wymarłej metropolii, miesza się tutaj z momentami, przy których mamy ochotę wykrzyczeć "co to, kur... zapiał, było!". Zdecydowanie przoduje wejście jednego bohaterów rodem z filmu o "Gwiezdnych Wojnach" (zabrakło tylko muzycznej wstawki Johna Williamsa). Przemyślana i widowiskowa krwawa jatka z pogranicza smakowitego kiczu, kroczy ramię w ramię ze slapstickowymi wstawkami oraz absolutnie idiotycznymi poczynaniami załogi z horroru a'la VHS. Jeżeli Twój żołądek jest w stanie przełknąć taki specyficzny koktajl, to jesteś w domu. Po prostu licz się z tym, że po słodkim całusie możesz dostać za kilka minut bez ostrzeżenia kopa z całej siły prosto w krocze.

obcy: przymierze

"Obcy: Przymierze" to zdecydowanie teatr jednego aktora. Michael Fassbender w podwójnej roli ponownie miażdży resztę obsady swoją ekranową charyzmą. Hipnotyzuje od samego początku, a jego kreacje pozostawiają nas z uczuciem fascynacji, jak i przerażenia. Na przestrzeni całego filmu nie wygrywa żadnej fałszywej nuty, a dyskurs postaci, jakie odgrywa, to niekłamany majstersztyk. Cała reszta obsady stanowi niestety średnio wgryzające się w pamięć danie główne dla morderczej obcej formy życia, a gdy już jakiś bohater trafia na talerz ksenomorfa, trudno uronić za nim łzę.

Katherine Waterston, choć na zdjęciach prezentuje się zacnie i wygląda niczym młoda Sigourney Weaver, raczej nie trafi do uświęconego panteonu heroin nie do zdarcia o popapranych życiorysach. Przez większość filmu zachowuje się jak ciepłe kluchy, wiecznie zalane łzami i zagubione niczym dziecko we mgle. Irytuje, ciężko jej kibicować oraz przeżywać osobiste traumy. Daleko tu do klasy Ellen Ripley czy nawet Elizabeth Shaw. Niby mógłbym wyróżnić jeszcze Danny'ego McBride'a, bo jego postać kosmicznego kowboja przypadła mi do gustu i trzymałem za niego kciuki do samego końca, ale trudno mi nie odnieść wrażenia, że aktor nie wyszedł poza własną strefę komfortu. Bardziej zagrał tu kolejną wersję samego siebie – to tutaj akurat "pykło", ale za powielanie schematów orderów nie wręczają. Inni, jak pisałem wcześniej, to tylko tło.

obcy: przymierze

"Obcy: Przymierze" próbował połączyć ze sobą subtelność oraz filozoficzność "Prometeusza" z nostalgicznym powiewem starej sagi, z którego pożyczył różne pomysły na budowanie napięcia oraz podniesienie poziomu adrenaliny. Efekt nie jest idealny, bo taka hybryda nie przypadnie wszystkim do gustu, choć ma swój czar. Kilka fałszywych nut, jakie podczas dwugodzinnej krwawej symfonii wygrywa Scott, nie zmieniają jednak faktu, że dla każdego fana serii film jest podróżą obowiązkową. Po seansie możesz być usatysfakcjonowany albo wyjść z sali kinowej skrajnie wkurzony, ale ten film na pewno nie pozostawi Ciebie obojętnym. A to już coś.

Ocena Game Exe
6.5
Ocena użytkowników
5.5 Średnia z 3 ocen
Twoja ocena

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...