Jedno, czego nie można odmówić Woody'emu Allenowi, to niesamowitej płodności. Rok w rok reżyser wypuszcza kolejne filmy i nie zanosi się na to, żeby sytuacja ta miała się zmienić. Inną sprawą pozostaje odbiór jego produkcji przez widownię. Mam wrażenie, że Allena albo się lubi, albo zwyczajnie nie cierpi. Szczerze powiedziawszy, bliżej mi do tej drugiej grupy. W ostatnich latach całkiem niezła była "Vicky Christina Barcelona", natomiast "Co nas kręci, co nas podnieca" okazało się totalną klapą. Właściwie to większość dzieł tego filmowca oceniam właśnie jako porażki. Słysząc jednak wiele dobrych opinii na temat "O północy w Paryżu", nie mogłem oprzeć się próbie sprawdzenia, czy tym razem reżyserowi faktycznie się udało.
Scenarzysta filmowy Gil Pender oraz jego narzeczona Inez przyjeżdżają do Paryża, aby zaplanować swój ślub. Dla Gila cały wyjazd okazuje się być nieskończoną udręką – przebywanie w snobistycznym towarzystwie rodziców Inez czy jej dawnego chłopaka, Paula, nie jest wymarzoną perspektywą spędzania czasu. A trzeba przyznać, że i tak znosi to cierpliwie. Sam poszukuje inspiracji do ukończenia książki, nad którą właśnie pracuje. Narzeczona wydaje się mieć w nosie jego potrzeby, zajmuje się wyłącznie sobą i ciąga biedaka tam, gdzie on wcale nie chce przebywać. W końcu pewnego wieczora nie wytrzymuje i postanawia odłączyć się od paczki ukochanej, aby wybrać się na samotny spacer po Paryżu. Zamyślony gubi drogę, ale zostaje zgarnięty do powozu przez wesołych ludzi, przez co trafia do... stolicy Francji lat 20.
To właśnie koncepcja podróży po Paryżu w dwudziestoleciu międzywojennym najbardziej zachęciła mnie do seansu. I powiem wam, że nie żałuję. Dawno nie oglądałem takiego nagromadzenia postaci historycznych i to tak doskonale odegranych. Wpatrywanie się w ekran ze zdumieniem nie mniejszym od Gila wraz z pojawianiem się kolejnych bohaterów szybko wchodzi w krew. F. Scott i Zelda Fitzgeraldowie, Ernest Hemingway czy Salvador Dalí to tylko niektórzy z tych, których spotkamy. Ba, sporej części osobistości w ogóle nie znałem. I tutaj objawia się jedna ze słabości produkcji – słysząc po raz pierwszy o niektórych osobach nie da się wyłapać niezbędnych smaczków i w związku z tym w pełni cieszyć się filmem. Największym ignorantom, nie mającym pojęcia o kimkolwiek, obraz prawdopodobnie nie przypadnie do gustu. Szkoda, bo warto – dobrze jest chyba nawet przed seansem przejrzeć listę występujących bohaterów i poczytać o nich co nieco, aby w pełni radować się oglądaniem.
Bardzo podobał mi się styl, w jakim Woody Allen postanowił przemieścić Gila do lat 20. Nie chodzi tu nawet o ten powóz – spokojnie obeszłoby się bez niego, gdyż w scenerii praktycznie nic się nie zmienia. Paryż pozostaje tak samo rzeczywisty, jak był wcześniej. Wiadomo, że ludzie noszą nieco inne ubrania, lecz jest to na tyle subtelnie zrobione, że protagonista we współczesnych łaszkach praktycznie się nie wyróżnia. Co ciekawe, osobistości lat 20. zostały przedstawione jako niezwykle otwarte – główny bohater chodzi sobie po ich domach, rozmawia z każdym, podsuwa pomysły, a nawet prosi o krytykę swojej książki i nikt nie ma mu tego za złe. Szczerze powiedziawszy, trudno nie zazdrościć Penderowi, że jest świadkiem wielkiego rozkwitu sztuki i może wszystkiego doświadczyć osobiście.
O czym jednak jest ten film? Poznawanie kolejnych historycznych postaci to tylko ślizganie się po powierzchni fabuły. Gil tak naprawdę wyrusza w nostalgiczną, sentymentalną podróż do czasów, które uważa za "swoje" – w których powinien był się urodzić. Nie bez kozery miejsce akcji jego książki to sklep "Nostalgia". Czymże jednak jest tęsknota do czasów, których w sumie wcale nie znamy? W rzeczywistości ich prawdziwy obraz może okazać się bardzo gorzki. Nie jest czasami tak, że "dzisiaj" doceniamy dopiero, gdy stanie się "wczoraj"? Nie bez znaczenia pozostaje także fakt, iż wszyscy bohaterowie lat 20. są dla Gila tacy, jakimi ich sobie wyobrażał – może to po prostu projekcja jego pragnień? Wcale jednak mu się nie dziwię, że chciałby obracać się w towarzystwie osób inteligentnych i twórczych. Paul, były chłopak Inez, jest swego rodzaju satyrą na wszystkich dzisiejszych pseudointelektualistów, wykuwających powierzchowne fakty na blachę i popisujących się przez to domniemaną erudycją.
Trudno byłoby jednakże o taki odbiór filmu przeze mnie, gdyby nie perfekcyjne aktorstwo. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Owen Wilson – jego gra za każdym razem przekonywała mnie, że jest pod wrażeniem kolejnych poznawanych postaci. Naprawdę łatwo zarazić się jego fascynacją. Z bohaterów drugoplanowych z pewnością muszę wymienić Coreya Stolla, wcielającego się w Ernesta Hemingwaya. Jest to bodaj jego najlepsza rola ze wszystkich, jakie widziałem – świetnie oddaje pasję narwanego pisarza, prawiącego trafiające w sedno morały. Swoją drogą nie umiem wskazać kogoś, kto nie spisałby się aktorsko – Adrien Brody (Salvador Dalí), Tom Hiddleston (F. Scott Fitzgerald) czy Marion Cotillard (Adriana – dziewczyna, w której Gil zakochuje się po uszy) – wszyscy poradzili sobie świetnie. Nawet Rachel McAdams denerwowała tylko swoją kreacją Inez, a nie sobą.
Podsumowując, "O północy w Paryżu" to lekki, przyjemny film, do którego jednak trzeba się przygotować, aby w pełni się nim radować. Bardzo fajnie, że pod powierzchownymi wątkami leży trochę nienachalnej głębi, napełniającej nas nutką nostalgii. To wszystko w przepięknych plenerach Paryża, w oprawie doskonałej gry aktorskiej i dobrze dobranej ścieżki dźwiękowej (chociażby utwory Cole'a Portera). Troszeczkę raziło mnie zakończenie, nieco przedwcześnie urywające akcję, ale można machnąć na to ręką. Produkcja ta z pewnością nie zmieni waszego życia, ale myślę, że czasem z uśmiechem wspomnicie rozgrywające się tu wydarzenia. Do tego jest to jedyna szansa, aby zobaczyć piękną Carlę Bruni, czyli panią Sarkozy, w roli przewodniczki muzeum. Kto wie, może teraz nieco inaczej spojrzę na Woody'ego Allena?
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz