Kto by się spodziewał – amerykańska adaptacja "Notatnika śmierci" może stawać w szranki z polskim "Wiedźminem" z 2001 roku roku.
Netflix zaliczył tak potężną wtopę, że aż trudno w to uwierzyć. Projekt od początku wydawał się nieprzemyślany – w końcu obszerny i ambitny materiał źródłowy (manga, na podstawie której powstało anime z prawie 40 odcinkami) miał zostać ukazany w półtoragodzinnym filmie. Jednak popełnienie tak niespójnej i nielogicznej produkcji to zaskoczenie – można było oczekiwać przeciętniaka, ale nie czegoś tak złego.
"O czym ty piszesz człowieku?" – cóż, trzeba parę rzeczy wyjaśnić. "Notatnik śmierci" to jedno z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych anime. Opowiada o młodzieńcu znajdującym tytułowy przedmiot. Daje mu on możliwość zabijania ludzi – wystarczy, że wpisze imię i nazwisko danej osoby do notatnika śmierci oraz wyobrazi sobie jej twarz (bez tego ani rusz, więc trzeba człowieka spotkać albo chociaż posiadać jego zdjęcie). W ten sposób bohater – Light – postanawia zaprowadzić sprawiedliwość na świecie, jednocześnie pozostając poza podejrzeniami, przypisując tajemnicze śmierci bogowi Kirze. L, ponadprzeciętnie inteligentny detektyw, ma za zadanie poznać tożsamość Kiry i go złapać. Temu wszystkiego przygląda się Ryuk – Bóg Śmierci z innego świata, do którego należy notatnik śmierci.
Filmowy "Notatnik śmierci" ma niewiele wspólnego z oryginałem, aczkolwiek początkowe zmiany da się wytłumaczyć koniecznością zmieszczenia się w krótkim czasie. Widać, że historia została drastycznie przyspieszona, więc w konsekwencji po łebkach zaliczane są kolejne punkty, czyli zdobycie przez Lighta notatnika śmierci, spotkanie z Ryukim, pojawienie się L. Dzieje się to tak prędko, że nie trzeba wcale znać mangi lub anime, żeby wiedzieć, iż coś jest nie tak. Festiwal głupotek zaczyna się jednak po tym szybkim wstępie. Te zabiegi miały na celu stworzenie fabuły na pojedynczy tytuł, lecz zostawiającej furtkę do kontynuacji.
Nie uświadczycie pojedynku dwóch geniuszy – Lighta z L. Zostały z niego tylko zarysy, ponieważ zmieniono same postacie. Light to nastolatek z problemami i wątpliwościami, a nie przekonujący idealista, któremu można byłoby kibicować. Nie przewiduje ruchów przeciwnika, nie podejmuje refleksji nad nimi, jedynie miota się, dopiero w końcówce ujawniając namiastki inteligencji. L początkowo aż tak mocno nie odbiega od swojego pierwowzoru. Co prawda żaden z niego błyskotliwy detektyw, swoje wnioski bierze zupełnie z kapelusza – dojście do nich zostaje zmarginalizowane albo brzmi niedorzecznie. Niemniej jest opanowany, nie śpi i je słodycze, dlatego można uznać to "tylko" za średnie oddanie bohatera. Niestety w drugiej połowie L okazuje się rozhisteryzowanym narwańcem. Trudno tu mówić o przemianie, nie sposób określić tego wiarygodnym prowadzeniem postaci. Po prostu scenarzyści chcieli doprowadzić do pewnej sytuacji, porzucając pozory szanowania oryginału.
Modyfikacji uległa również Mia, której znaczenie zarówno dla Lighta, jak i dla fabuły jest zupełnie inne. Możecie pomyśleć, że zrzędzę, bo oglądałem anime, ale scenariusz naprawdę obraża inteligencję widza. Postacie domyślają się czegoś znikąd bądź – w przypadku, gdy istnieje szansa zdobycia danej informacji – z opóźnieniem. Ich charakter nie współgra z zachowaniem (przykład – L) lub podejmują głupie decyzje przy jednoczesnym sugerowaniu, jakimi to geniuszami są. Geneza notesu śmierci oczywiście zostaje zaprezentowana skrótowo, zresztą Ryuk pełni rolę informacyjną i nakłaniającą (zrywa z neutralnością), aż wydaje się, że mówi za dużo, a pewne wiadomości wykłada zbyt łopatologicznie. Swoją drogą, gdy się pojawia, to Light grany przez Nata Wolffa panikuje jak dziecko. Nie sądzę, żeby taki był zamysł, lecz i tak wypadło to sztucznie. Ryuk nie wprowadza ani grozy, ani napięcia, ale wizualnie prezentuje się nieźle, a głos Willema Dafoe pasuje do niego jak ulał – atut porównywalny z Michałem Żebrowskim w roli Geralta.
"Notatnik śmierci" jest przeznaczony dla dorosłych, czemu twórcy dają wyraz brutalnymi scenami typu dekapitacja. Chociaż taka realizacja może się podobać, w końcu lubimy krwawe produkcje, to nie zostaje poparta treścią, a podobne momenty nie są zbyt liczne. Wizualnie i dźwiękowo film dalej się jednak broni. Rozmach budują trochę neony miasta – nocą wygląda ono bardzo ładnie właśnie przez oświetlenie przypominające "Nerve". Ścieżka dźwiękowa to m.in. starsze utwory dodające produkcji klimatu retro w stylu "Stranger Things".
O filmowej adaptacji "Notatnika śmierci" w wykonaniu Netflixa należy czym prędzej zapomnieć. Ta produkcja nie zasługuje na popularność, a już tym bardziej na stworzenie jej kontynuacji (chociaż możliwe, że twórcy uznali otwarte zakończenie za "dające do myślenia"). Z psychologicznej gry między postaciami o odmiennych ideologiach, trzymającego w napięciu thrillera i mrocznej fantastyki zahaczającej o grozę, zrobiono płytkie oraz bezsensowne filmidło, nieprzekonujące aktorsko (wyjątek – Willem Dafoe) i pod względem scenariuszowym. Przed premierą kontrowersje wzbudzał wybór czarnoskórego aktora – Lakeitha Stanfielda – do roli najbledszej postaci w anime, czyli L. Jednak to drobnostka przy tak wielu fatalnych decyzjach (sam Stanfield nie gra najgorzej, dopóki scenarzyści nie zmieniają założeń budujących jego bohatera – oglądamy wtedy innego człowieka).
Komentarze
Użytkownik Thorot dnia niedziela, 27 sierpnia 2017, 01:17 napisał
To prawda, serial byłby zdecydowanie lepszy, a pomysł nasuwa się sam po sukcesie anime. Nie da się przenieść anime do serialu aktorskiego 1:1, ale to ta sama formuła - czyli historia podzielona na odcinki, rozwijająca postacie, kreująca mroczny klimat, ujawniająca coraz więcej faktów i wypełniona twistami.
Mimo wszystko film mógł wypaść lepiej. Przecież to nie jest tak, że tylko seriale prezentują wyśmienite fabuły. Być może przykład mało trafny, ale skoro mamy motyw konfrontacji dwóch bohaterów, to przypomina mi się "Prestiż". Tylko twórcy "Notatnika śmierci" podeszli do tego źle - z jednej strony starali się zachować zarys pierwowzoru, z drugiej ten wymykał im się spod kontroli i na rzecz krótkiego czasu wymagał dodatkowego oskalpowania oraz zmian - to zaś poskutkowało płycizną i absurdami w fabule. Szczerze powiedziawszy, to ten czas wyglądał od początku podejrzanie, przecież filmy trwają nawet 2,5 h, tymczasem tu historię opowiedziano w 1,5 h. To naprawdę krótko jak na taki materiał.
Dodaj komentarz