(...) Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: „Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. I zaczęli się bawić (...)
Łk 15, 20-24
Jestem w domu.
Vesper przewrócił się na bok. Przywarł policzkiem do twardej, chropowatej podłogi. Chłód betonu przyjemnie koił opuchniętą twarz.
Przełożył wyprostowaną dłoń tuż obok głowy, przesunął opuszkami palców po posadzce, jakby chciał tym pieszczotliwym ruchem powitać... Dom.
Emów, rozpoznawał to miejsce, nawet nie otwierając oczu. Ta swoista, niepowtarzalna aura: coś kojącego, obiecującego wytchnienie po długiej i pełnej cierpienia drodze. Zabłąkany nocarz – nareszcie z powrotem wśród swoich.
Zaśmiał się cichutko, radośnie. Jakiż był głupi, zwlekając z czymś, co było takie proste. Przecież tak naprawdę zawsze mógł to zrobić: po prostu wrócić.
Tylko dlaczego dopiero teraz na to wpadł? Sapnął leciutko, z niedowierzaniem.
Bo skoro to takie proste, trzeba było wiać, i to już dawno. Wracać do nocarzy jak najprostszą drogą, kierunek Emów, czas start! Renegaci nie trzymali go przecież skutego, w kajdanach. W każdej chwili mógł wstać i wyjść.
Dźwignął dłoń, przełożył ją sobie na czoło. Była ciężka, niczym z ołowiu.
Więc dlaczego tego nie zrobił?
Ze strachu.
Bo oto znalazło się coś, co spętało mu ręce, skuło nogi lepiej niż najlepsze kajdany – niewiara w to, że tutaj, w domu, mógłby uzyskać przebaczenie.
Jakie przebaczenie, przecież to była pomyłka! Przecież strzelał do Aranei, zgodnie z rozkazem, a nie do Ultora. Przecież tak naprawdę wcale nie zdradził!
Wtem dotarł doń przenikliwy powiew, jakby z włączonej klimatyzacji. Napełnił powietrze dziwnym zapachem, kłującą wonią krzyku, strachu i nieustannie rozlewanej krwi... Vesper odemknął powieki, wiedząc doskonale, co zaraz dane mu będzie zobaczyć.
Bunkier, odsłona wtóra. Surowe, szare, betonowe ściany, widziane z wnętrza celi, po drugiej stronie migoczących laserową siateczką krat.
Witamy w domu, synu marnotrawny, zdawały się szemrać mury. Tęskniłeś? Nie wątpimy, że tak.
Usiadł, wspierając się na wyprostowanych rękach.
Jeszcze wszystko wytłumaczę, błysnęła pełna nadziei myśl. Nocarze na pewno zrozumieją. Dokopali w pierwszym odruchu gniewu, ale zaraz ochłoną, posłuchają, zrozumieją... Na pewno.
Ultor wejrzy we mnie i wszystko zrozumie. To mądry Pan, na pewno znajdzie jakiś sposób, by mnie wyzwolić od prawdziwej krwi.
„A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go” – przemknął mu przez myśl cytat z Ewangelii świętego Łukasza.
Nie zaufał Ultorowi i to był błąd. Trzeba było wracać czym prędzej, nawet choćby wprost na Galerię Hańby. Pokazałby w ten sposób, że jest niewinny.
Dobrze, może nie wszystko stracone. W końcu wrócił – no dobrze, został schwytany, ale tak naprawdę liczył się z tym, a zatem poniekąd pozwolił się pochwycić. Poprosi więc Lorda, żeby teraz wejrzał w niego i oglądał, co tylko chce. Wystarczy, że Ultor zobaczy...
Że zobaczy co? – zaśmiał się szyderczy, wewnętrzny głos.
Może to?
Ramiączko sukni pęka pod niecierpliwymi palcami. Czerwony atłas ześlizguje się z piersi Aranei... a w chwilę potem rozlega się jej wypełniony rozkoszą krzyk.
Niespokojne oczy Nexa przeszukują ruiny sali balowej, a kiedy znajdują wreszcie postać kolegi, generał rozjaśnia się tym swoim prawie niedostrzegalnym uśmiechem.
– Powodzenia, nietoperku! – uśmiecha się ciepło Strix.
Alex wrzeszczy gdzieś w ciemnościach Bunkra. Żołnierze tkwią nieruchomo na łóżkach. Oczy Icty i Resa przypominają wypalone w kocu dziury.
„Jasna strona Nocy nie rozmawia z Ciemną. Nie mają o czym. I tak każdy otrzyma od losu, co mu jest pisane: sprawiedliwą zapłatę za swe czyny” – krzyczą literki w gazecie, ta zostaje gwałtownie zmięta w kulkę i z głuchym pacnięciem uderza o ścianę.
– Skurwysyny! – krzyczy Vesper z całych sił i nikt nie ma wątpliwości, że ma na myśli swoich byłych kolegów: nocarzy.
– A chuj – mówi Nex, podnosząc się z wozu. – W końcu jestem tylko Winoroślą... – Jego palce błądzą po krzywiznach gitary, niczym po ciele kochanki.
– „Wojna i na i na i na i na i na...” – rozlega się pogrzebowy chór, Vesper śpiewa wraz z nimi w pożegnaniu renegata, towarzysza broni.
Oczy Oleastra zasnuwają się mgłą, ciało drży w niemej walce. Wreszcie kula podąża na wezwanie rozczapierzonych palców, a zaraz za nią bucha fontanna świeżej, czerwonej krwi.
– No cóż, Lord Kat wydał na ciebie wyrok, bracie – cedzi Vesper, wbijając w roztrzęsionego rekruta lodowe szpile słów.
Były nocarz przełknął ślinę.
Drogi nietoperku, może wcale nie być tak różowo, jak to usiłujesz sobie wmówić, zasyczał wężowy głos. Zdaje się, że robisz, co możesz, żeby się oszukać. Czepiasz się żałosnych resztek fałszywej nadziei. Ależ proszę bardzo, rób, jak uważasz, tylko uważaj, jak robisz. Jeśli chcesz, możesz zdychać na kolanach, skamląc o litość, jak pokorny nocarski pies. Wiesz dobrze, że Ultor ma dla ciebie tylko pogardę... i miecz.
Vesper zacisnął pięści.
Dochowam wiary mojemu Panu, odparł zacięcie. Zaufam mu, wbrew renegackiej propagandzie. Zbłądziłem, ale stać mnie na to, by powrócić i błagać o wybaczenie. Stanę z nim twarzą w twarz, wiedząc, że to Lord Wojownik, nie Lord Kat.
– A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem” – wychrypiał, dbając, by w żadnym ze słów nie zabrzmiał nawet cień zwątpienia.
Położył się na twardej posadzce. Nie zagęścił powietrza pod sobą. Oszczędzał siły na później.
– Jestem w domu! – powiedział na głos, z przekonaniem.
W głębi korytarza zabrzmiały śpieszne kroki. Vesper z trudem podźwignął się na nogi. Wsparł się jedną ręką o ścianę i czekał. Witajcie, bracia nocarze.
Za kratami pojawił się Alacer, gwiazdki na pagonach jego munduru dumnie błyszczały stopniem majora.
Towarzyszyło mu dwóch podkomendnych: Fulgur i jeszcze ktoś, Vesper nie widział zbyt dobrze twarzy skrytej w cieniu. Przez chwilę zabłysła nadzieja, że to może Nidor, ale zgasła zaraz, kiedy tylko nocarze ruszyli przez otwartą kratę. To nie był Nidor, tylko jakiś inny porucznik. Vesper znał go, ale za nic nie potrafił sobie przypomnieć jego imienia.
– Witamy w domu – wycedził jadowicie Alacer.
Nocarze stanęli po drugiej stronie opadłej kraty. Ich marsowe miny nie zapowiadały ciepłego przyjęcia.
– Cieszę się – rzucił Vesper krótko. Rozejrzał się po celi, nieco demonstracyjnie. – Pokój mi się zmienił, widzę. Przemeblowanie?
Alacer znalazł się przy nim jednym skokiem. Wbił rozwścieczone spojrzenie w twarz więźnia.
– Żarty się ciebie trzymają, renegackie ścierwo?! – wykrzyknął pełnym nienawiści głosem. – Jako jedyny nocarz na świecie dopuściłeś się zdrady, przyniosłeś hańbę swojej jednostce! Powinieneś nas błagać na kolanach o przebaczenie!
– Nie jestem renegatem – odparł prędko Vesper, ale głos osłabł mu zdradziecko w połowie zdania. – Nie jestem zdrajcą! – powtórzył więc, już mocniej. – Nakarmiono mnie prawdziwą krwią wbrew mojej woli! Ale nigdy... Nigdy nie podniosłem ręki na żadnego nocarza!
– O tak, jasne – odparł tamten gwałtownie. – Wiemy, co tam robiłeś, wiemy doskonale. Twój kumpel Alex, zwijając się z bólu, opowiedział nam wszystko o twojej nowej karierze, zanim poddał szyję Lordowi. Wiesz... – ściszył głos do konfidencjonalnego szeptu. – Porucznik Nidor dokonywał niemalże cudów, żeby wyciągnąć z przeklętego renegata każdy możliwy szczegół. Dawno nie widziałem tak zaangażowanego przesłuchania.
Vesper przymknął oczy, echo słów majora przetoczyło mu się głucho pod czaszką. To Nidor torturował Alexa. A więc to tak.
Nocarze stali nieruchomo, niczym zaklęci w granitowe posągi.
– Uważasz, że nie zdradziłeś, bo nie strzelałeś bezpośrednio do żadnego z nas? – Alacer wyrzucał słowa, szybko, gwałtownie, jakby pragnął zamienić je w pociski. – Przysięga, którą składałeś tutaj, oznaczała również, że w każdej sytuacji, nocą i dniem, będziesz z narażeniem życia bronił zarówno ludzi, jak i swoich nocarskich braci! A ty obróciłeś się przeciwko nam wszystkim, zacząłeś zabijać ludzi, ręka w rękę z bandą renegackich zwyrodnialców! Dzięki temu twój nowy przyjaciel generał Nex miał dużo mniej roboty i mógł się zająć nocarzami! Gdzie byłeś, kiedy chłopaki ginęli jeden po drugim? Dymałeś Panią Renegat, tak? – Urwał, wyprostował się, zacisnął pięści. Odetchnął głęboko.
Ma rację, jęknął w głowie Vespera zrozpaczony głos. Alacer ma rację... Oszukiwałem się tylko. Nie zostałem zdrajcą, kiedy strzeliłem do Ultora, nawet w Cichowężu, kiedy mordowałem niewinnych, jeszcze nim nie byłem. Zdradziłem dopiero potem. I nawet nie wiem, kiedy tak naprawdę to się stało. Kiedy zgodziłem się szkolić ten ich oddział specjalny? Kiedy zrozumiałem, że wciąż pragnę Aranei? Kiedy zacząłem szanować Strixa, kiedy Nex uratował mi życie, kiedy w renegatach zobaczyłem towarzyszy broni? Nie wiem, kiedy to się stało. Nie wiem.
Ale stało się na pewno.
Major sięgnął do kieszeni kamizelki i wyszarpnął coś gwałtownym ruchem. A potem wyciągnął dłoń. Kilka razy podrzucił na niej plastikowy woreczek, wreszcie cisnął więźniowi. Ten schwytał go w locie, wiedząc doskonale, co to jest.
Nalepki głosiły: OBOJĘTNA, PODWÓJNIE TESTOWANA. Krew.
– No to smacznego, kolego nocarzu! – rzucił Alacer ochryple.
Vesper zacisnął powieki, czując, jak przejmuje go lodowaty dreszcz.
Ujrzał we wspomnieniach, jak rekrut przyniósł zapasy do tajnego lokalu. Było tam z pół worka neutralnej krwi na wyciągnięcie ręki... Nawet nie odważył się pomyśleć o tym, że mógłby jej spróbować. I doskonale wiedział, dlaczego.
Bał się, że jeśli nie będzie w stanie jej wypić, nieodwracalnie straci ostatnią nadzieję na niebycie renegatem. I czerwony Rubikon zatopi resztkę złudzeń.
Przełknął ślinę.
To przecież zwykła krew... – upomniał się w myślach. Jadłeś ją nie raz. Zwykła, neutralna krew...
– No to łyk – powiedział z udawanym spokojem.
Rozdarł opakowanie drżącymi palcami, uniósł do ust. Pociągnął płyn...
Wypluł go natychmiast, tryskając wokół fontanną czerwonych kropel. Nie był w stanie utrzymać w ustach tej obrzydliwej, gorzkiej brei, cuchnącej niczym woda z zastarzałego bajora. A już o zmuszeniu się do przełknięcia tego czegoś w ogóle nie mogło być mowy.
Odrzucił torebkę, plasnęła miękko o ścianę i spłynęła w dół, zostawiając czerwony ślad. Splótł dłonie jak w modlitwie i zacisnął palce. A więc to tak, łkał mu w głowie jego własny głos, ten sam, który utknął w ściśniętym gardle. Renegat. A więc to tak.
– Jesteś szmatą – wyszeptał z odrazą Alacer, odwrócił się i poszedł do wyjścia. – Zabierzcie go, chłopcy! – rozkazał ostrym jak brzytwa głosem. – Wiecie, dokąd!
Nocarze natychmiast ruszyli ku więźniowi. Vesper parsknął wzgardliwie, choć na plecy zwaliła mu się lawina lodowatych dreszczy, a serce zakrzepło w przerażonym skurczu.
– Dajcie spokój, sam pójdę – zmusił się do burknięcia. – Bez obaw, przysiągłem, że nie podniosę ręki na żadnego nocarza. I zamierzam dotrzymać słowa, choć pan dowódca robi, co może, bym zmienił zdanie.
Pokiwali głowami, odstąpili o krok, po czym wskazali wyjście: no to idź.
– Brać go! – syknął gniewnie Alacer. – Kto tu, kurwa, rządzi, jakiś renegat? Co jest, Emów padł, a ja tego nie zauważyłem?
Posłusznie pochwycili więźnia. Szarpnęli dość mocno, krew z porozbijanej głowy zaczęła zalewać mu twarz.
Major odwrócił się i ruszył przodem, wskazując drogę.
– Będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się – zapowiedział szyderczo wewnętrzny głos. – I zaczęli się bawić.
– Zamknij się, gnojku – wycedził Vesper przez zęby, z całych sił próbując opanować drżące nogi. – Tylko ciebie mi tutaj potrzeba.
– I zaczęli się bawić – powtórzył tamten nieubłaganie.
– A niech ci będzie, że tak – wyszeptał więzień pobladłymi wargami.
– Szybciej, szybciej! – gniewne głosy pognały go przez ciemny korytarz, aż do sześcianu odlanego z plastiku i szkła.
Nocarze cofnęli się o krok, wepchnąwszy ofiarę do celi. Przystanęli za progiem, dołączając do grupy przynajmniej kilkunastu kolegów. Ich oczy lśniły zachłannie w ciemnościach, kiedy przezroczyste drzwi sunęły z szelestem. Proszę państwa, zaraz zaczynamy show.
Vesper potoczył się bezwładnie, upadł na środku pomieszczenia. Spróbował się podnieść, choćby na rękach, ślizgały się jednak rozpaczliwie w rozpełzającej się dookoła kałuży krwi.
Krawędzie pomieszczenia zamigotały, rozjarzyły się mdłym, niebieskawym światłem... A potem, niczym eksplozja, trysnęły nagłymi potokami ultrafioletu. Uderzenie fali ognia przycisnęło ofiarę do ziemi, zaczęło wciskać się w każdą szczelinę pomiędzy kurczowo zaciśniętymi palcami, wlewać ukropem przez poszarpany strój. Ciało zaczęło wić się po mokrej od krwi i potu podłodze.
Ktoś zaczął krzyczeć, głośno, przeraźliwie...
Dopiero po chwili Vesper zrozumiał, że to krzyczy on sam.
Znów palił się żywcem, oczy ślepły, jakby nigdy więcej nie miały oglądać świata, skóra natychmiast zaczęła pokrywać się bąblami, te pękały, zlewały się surowiczym płynem, za chwilę tuż spod nich wykwitały nowe, a do tego ten ból, ten potworny ból... To, co się kiedyś działo w płonącej ciężarówce, to był dopiero przedsionek piekła, którego teraz dano mu posmakować w rozszerzonym wymiarze.
Spróbował przepełznąć w kierunku drzwi, zatrzymał się jednak, rozumiejąc, że nawet jeśli będzie się miotał błagalnie u wejścia, i tak wypuszczą go dopiero, kiedy zechcą.
Skulił się więc, jak potrafił najciaśniej, i zastygł bez ruchu na środku solarium. Tylko uporczywe drgawki wstrząsające jego ciałem świadczyły o tym, że jeszcze żyje.
– Jeżeli zabije go pan, majorze – zabrzmiał czyjś poważny głos – Lord nie będzie zadowolony. Z pewnością zamierza go przesłuchać...
Światło zgasło niemalże natychmiast. Przez chwilę jeszcze więzień dygotał, skulony, jednak wnet mięśnie rąk i nóg odmówiły posłuszeństwa, jakby samowolnie uznały, że to już wszystko, na co je było stać. Były nocarz rozpłaszczył się na podłodze niczym zwiotczała żaba i bez cienia żenady zaczął szlochać w głos.
– Zabierzcie go z powrotem – warknął Alacer. – Cela renegacka.
– Tak jest! – zaszemrał nagle przycichły tłum.
Przezroczyste drzwi solarium rozsunęły się, zmieniając jaskrawe plamy rozpryśniętej krwi w rozmazane smugi.
Podjęli więźnia z podłogi, ponieśli długim, posępnym korytarzem. Każdy dotyk był niczym smagnięcie płomienistym biczem. Krople śliny spadały na podłogę, wytyczając na niej różowawy szlak.
Wreszcie dotarli do celi, ułożyli go na zimnej posadzce i umknęli pośpiesznie. Krata opadła ze świstem.
Spróbował rozejrzeć się, ale świat ścielił się dookoła gęstą mgłą. Przez zaćmiewające wzrok łzy nie sposób było ocenić, gdzie kończy się przestrzeń celi, a zaczyna surowa szarość ścian.
W rogu, tuż pod sufitem, mgła była jakby gęstsza. I dużo bardziej życzliwa.
– Witaj, bracie prawdziwej krwi – zabrzmiał cichuteńki, dziwnie znajomy głos. Attagen?
Vesper poruszył językiem, próbując coś odpowiedzieć, ale opadł nań całun ciemności. Niczym lawina czarnego śniegu porwał go ze sobą w dół i zmiażdżył, grzebiąc pod swymi zwałami. Gasnące resztki świadomości wyłowiły tylko echo odbijające się wśród ścian:
– Witaj, bracie prawdziwej krwi.
Ściany wydawały się spływać krwią.
Jej woń wciskała się powoli w każdą szczelinę rzeczywistości, wypełniała swoim wezwaniem cały świat. Vesper błąkał się jakiś czas na granicy pół snu, pół jawy, by nagle przebudzić się z krzykiem, gdy tylko zapach przedarł się przez bariery nieświadomości.
Krew, mnóstwo krwi. Krew!
Chciał się poderwać natychmiast, ale zdołał jedynie podźwignąć się na czworakach, wciągając ze świstem powietrze do płuc. Spróbował otworzyć oczy, powieki były jednak uwięzione w jakimś zaskorupiałym pancerzu. Usiadł więc i sięgnął ku nim rozdygotanymi palcami. Pośpiesznie zaczął odrywać strupy, niekiedy wydzierając fragmenty brwi i rzęs. Wreszcie przez uwolnione powieki prześlizgnęła się odrobina światła.
Rozejrzał się, wstrzymując dech w podświadomym oczekiwaniu znanego obrazu: drewniane, upstrzone pleśnią korytarze, wśród których setnym echem odbija się szalony, wężowy śpiew... Cichowąż?
Nie.
Szary beton gładkich ścian. Tytanowe kraty ze zwieszającymi się bezdusznie siateczkami laserowych promieni. Wszechobecny zapach krwi... Ale to nie ludzka krew.
– Bunkier – wyszeptał Vesper, osuwając się z powrotem na podłogę.
Wróciło poczucie rzeczywistości. Tak, Bunkier. Emów, nocarze. Wytęskniony, upragniony dom.
I słoneczne tortury, wypijające życie haustami.
Przewrócił się na bok, podciągając kolana pod brodę. Myśli plątały się, nakładały jedna na drugą. Gdzieś spomiędzy nich z Cichowężowym sykiem wypełzał głód.
Icta... – zaskowyczał w duchu. Przyjdź! Znajdź mnie, przyjdź! Zabierz stąd ten ból!
Nie odpowiedziała. Nie wyczuł też ani śladu jej obecności, tego nikłego, pokrzepiającego płomyka, który wciąż był gdzieś koło niego, ale który rozpoznał dopiero wtedy, kiedy go zabrakło. Oddałby wszystko za kojącą pieszczotę jej dłoni, za ciepło jej uśmiechu, za... nią. Ogrody chmur. Kiedy patrzył w jej oczy, czuł się, jakby stąpał wśród chmur. A on ją odtrącił. Odepchnął. Nic dziwnego, że teraz jej przy nim nie ma, że poszła sobie, pozwalając, by on umierał, płacił za swoją głupotę niekończącą się agonią.
Gdyby miał jeszcze jedną szansę... Ale nie ma. Zdechnie tutaj ku uciesze Alacera, dostarczając temu pieprzonemu sadyście od dawna wyczekiwanej rozrywki.
Przewrócił się na plecy z mimowolnym jękiem. Odetchnął kilka razy, głęboko, urywanie.
Wydało mu się, że czuje na sobie czyjś wzrok. Spróbował rozejrzeć się wokół, rozwierając wąziuteńkie szparki oczu. Odwrócił się w kierunku wejścia. Popatrzył w ciemny korytarz, skryty za niebieską siateczką... Zamrugał ze zdziwieniem.
Korytarz był pusty, a jednak zdało mu się, że ktoś tam jest.
Jakiś młody nocarz stał, wyprostowany, z rękami założonymi na piersiach. Wydał mu się dziwnie znajomy.
Przymrużył powieki, starając się rozpoznać jego twarz. Była półprzezroczysta, to nakładała się na kraty, to znikała za nimi, falowała, rozmywała się w ciemnościach, wciąż wymykając się poznaniu... Zmartwiał z przerażenia, kiedy wreszcie udało mu się rozpoznać przybysza.
To był on sam.
Umknął wzrokiem czym prędzej, zacisnął powieki. Oszołomiony bólem mózg potrafi płatać dziwne figle, pomyślał w popłochu.
Poczucie bycia obserwowanym nie mijało, zapewne młody wciąż stał u progu i wbijał w niego zachłanne spojrzenie. Vesper odwrócił się więc z powrotem. Zerknął nieśmiało...
Twarz nocarza pałała szczerym uniesieniem. Oto wpatrywał się w renegata, swego śmiertelnego wroga. Wszystkie jego myśli i pragnienia skoncentrowane były na jednej, przemożnej chęci.
Zabić.
Zabić sługę zła, mordercę, zbrodniarza, nieprzyjaciela ludzkości.
Zabić go za wszelką cenę, nawet płacąc za to własnym życiem.
– Kim jesteś? – zacharczał Vesper nieswoim głosem.
– Jestem nocarzem – odpowiedziała zjawa z dumą. – Mam na imię Vesper. Zabijam takich jak ty. Renegatów.
– Przyjęli... kogoś... na moje miejsce? – wybełkotał Vesper chrapliwie. – Jak... Jak to tak?
Nocarz zaniósł się nagłym, szyderczym śmiechem.
– Ciebie nigdy nie było – wyskandował powoli. – Nigdy nie byłeś prawdziwym nocarzem. Zawsze byłeś renegatem.
Więzień skulił się jeszcze bardziej, przybierając pozycję płodową. Mało brakowało, a zacząłby ssać kciuk.
– Przestań – poprosił cichutko. – Przecież jesteś moim bratem, chcesz tego czy nie. W nas wszystkich płynie ta sama krew, przekazana Lordom przez Ukrytego. To wciąż ten sam symbiont, ten sam szczep.
Słowa odbiły się od ścian i powróciły zwielokrotnionym echem, raz, potem drugi. Jakby mury znały je już na pamięć i za każdym razem powtarzały z ukontentowaniem niczym dobrze wyuczoną lekcję.
– Nie jestem twoim bratem! – odwarknął zajadle nocarz. – Ty... – Umilkł, w ciemnościach błysnęły jego na wpół wysunięte kły. Opanował się, choć wydawało mu się to przychodzić z trudem.
– Ratuj się, bracie! – zabrzmiał nagle wywołany z pamięci krzyk Attagena. – Uciekaj do naszych, zanim będziesz tak zniewolony jak te psy tutaj. Upodlony jak oni. Ratuj się! – Dopiero kiedy słowa przebrzmiały, Vesper zrozumiał, że to on je wykrzyczał, on sam.
Młody popatrzył na niego z wyrzutem.
– Jeżeli Lord Ultor uzna, że się pomylił, ofiarowując mi Dar – powiedział drżącym, urywanym głosem – sam położę głowę pod jego miecz. Jestem nocarzem. Żaden z nas nie zdradził. Nigdy.
Słowa przebrzmiały, potoczyły się w dal mrocznymi korytarzami... Nagle nocarz zniknął, jakby go tam nigdy nie było. Attagen zamilkł również.
Bunkier znów był pusty.
Vesper wypuścił powietrze z płuc, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywał oddech od paru chwil.
– Mam udar cieplny – jęknął półgłosem. – No i skatowali mnie troszkę... Udar i wstrząs mózgu, na pewno. Dlatego tak mi się zwiduje.
Zacisnął powieki z całych sił, żeby pohamować znów gotowe do szturmu łzy. Zajęczał, cienko, rozpaczliwie, jak chore dziecko i skulił się z powrotem na podłodze. Strasznie, ale to strasznie było mu czegoś żal.
W ciszy korytarza rozległy się pośpieszne kroki. Vesper poderwał głowę, czując, jak strach zaczyna dusić mu gardło, a serce usiłuje wyrwać się z piersi.
Alacer? Solarium? Znów?
Przybądź, Panie. Przybądź, Lordzie Kacie, załkał nagle w duchu. Jak najwcześniej, jak najpóźniej, nie wiem już sam. Niechże się to wreszcie skończy. A może dopiero wtedy zacznie boleć naprawdę?
Nie wiem już sam.
– Czterdzieści osiem godzin – wyszeptał czający się w mroku głos Attagena. – Wytrzymaj. Tylko tyle, aż tyle. Jesteś im to winien, braciom prawdziwej krwi.
– Idź precz, renegacie! – zatrząsł Vesper wargami. – Jestem nocarzem. Idź precz!
Podniósł wzrok. Za progiem stał Nidor, patrząc niecierpliwie na sunące w górę kraty, jakby pragnął je przepchnąć siłą woli. Wpuściły go wreszcie, a on dobiegł czym prędzej do więźnia i przyklęknął tuż obok.
– No, jestem – powiedział silnym, zdecydowanym głosem.
Nidor wydobył z kieszeni jakiś sprej. Zaczął rozpylać na przyjaciela kropelki płynu.
– Wybacz, nie mogłem przyjść wcześniej – wyszeptał gorączkowo. – Ścierwarz robił, co mógł, żeby utrzymać mnie z dala od ciebie. Zasadniczo mam zakaz schodzenia do Bunkra. – Urwał, pokręcił głową. – Pierdolę to. Dobra, filtr już masz – sapnął, chowając aerozol. Pogrzebał w kieszeni, wyciągnął przed siebie torebkę krwi. – Spróbuj, może wytrzymasz. Zjedz koniecznie.
Vesper rozszarpał śpiesznie opakowanie, przemocą wtłoczył do gardła sztuczną krew. Zasłonił usta dłońmi, z całych sił powstrzymując wymioty.
– Doniosłem Lordowi o naszym spotkaniu – rzucił nocarz, patrząc mu bystro w oczy. – Chyba nie spodziewałeś się, że mógłbym postąpić inaczej.
Renegat pokiwał głową. Wciąż trzymał ręce przy ustach, ta ohydna krew za nic nie chciała usiedzieć w żołądku, tylko z uporem wyrywała się na zewnątrz. Ale nic to. Utrzyma ją nawet siłą, skoro tak trzeba. Utrzyma.
– Miałem nadzieję, że Lord pozwoli mi cię poprowadzić – wyrzucał dalej Nidor zdławionym głosem. – Że powoli, krok po kroku, ściągniemy cię z powrotem. Ale zdecydował się wysłać Alacera... – Urwał, pokręcił głową. – No cóż, to nasz Pan. Cokolwiek czyni, jest słuszne – dokończył szeptem, jakby wstydził się powiedzieć to głośniej.
Mdłości narosły nagle, jakby w żołądku skłębiło się stado węży. Vesper zamachał rozpaczliwie rękami, cofnął się i zwymiotował na podłogę. Zaniósł się gwałtownym kaszlem. Nidor huknął go kilkakrotnie w plecy, złapał za ramiona, odciągnął kawałek dalej, pod ścianę. Usiadł tuż obok.
– No cóż. – Wyjął chusteczki higieniczne. – Nie można mieć wszystkiego naraz. Nie każdemu pisane odejść kulturalnie, z godnością. A już na pewno nie nam. Taki to zarzygany los.
To nie jest trąbka kawalerii przybywającej z odsieczą, pomyślał Vesper. To drugi samuraj. Przyszedł zginąć? Dla towarzystwa?
Przechylił głowę, spojrzał Nidorowi prosto w oczy.
– Czemu tu jesteś? – spytał szeptem.
Tamten roześmiał się, odchylając twarz. Patrzył w sufit i chichotał, jakby jego były podopieczny zapytał o coś niesłychanie wręcz zabawnego. Nagle przestał, opuścił głowę, w oczach migotała mu stal.
– Bo stwierdziłem, że powinienem. Sam zajmuję się moimi przyjaciółmi jak należy. – Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu było coś paskudnie gorzkiego, raniącego, niczym zaogniony cierń. – A Alacer... Niech no cię, kurwa jedna, dotknie jeszcze raz.
– Dlaczego... – wydusił Vesper, czując, jak po plecach zaczynają mu maszerować szeregi obutych w glany mrówek. Rozmyślił się więc, zmienił zakończenie pytania: – Alacer jest teraz dowódcą jednostki? Dlaczego? Major został w Anglii? Na dobre?
Nidor milczał przez chwilę.
– Zabiliście majora ładnych parę dni temu – powiedział powoli. – No nie mów, że... – Umilkł, odchrząknął i splunął na podłogę.
– Zabiliśmy? – powtórzył Vesper w osłupieniu. – My?
– Wy, renegaci – potwierdził przyjaciel niechętnie. – Twój nowy przyjaciel, generał Nex. To była rzeź.
Vesper wypuścił powietrze z cichym sykiem. Nic dziwnego, że nocarze poszaleli z wściekłości, gdy tylko udało im się dorwać zdrajcę. Nareszcie mieli kogo winić...
To była rzeź. Generał Nex.
Siedział nieruchomo, pobladły. W pierwszym odruchu zapragnął zaprzeczyć gorączkowo, że to nieprawda, to przecież niemożliwe... Ale przed oczami stanęła mu surowa, niewzruszona twarz Nexa. Generał kiwał miarowo głową. Otóż tak to jest, mój drogi: jestem renegatem. Zabijam nocarzy. A że wkurwili mnie niepomiernie, zamęczając na śmierć kogoś bliskiego, no to się ostatnio przyłożyłem troszkę bardziej. Nie mówiłem ci, bo sam chciałeś trzymać się od tych tematów z daleka. Jakieś pytania? Nie? No to dobrze, bo już myślałem, że masz coś do mnie, jakiś żal czy co. A przecież jesteśmy kolegami.
Obrócił wzrok na Nidora.
– Nigdy nie podniosłem ręki na żadnego nocarza – wykrztusił z rozpaczą w głosie. – Walczyłem z watykańskimi, naszym wspólnym wrogiem...
Porucznik umknął w bok dziwnym, nieobecnym spojrzeniem.
– Wątpię, by w obecnej sytuacji miało to jakiekolwiek znaczenie – odparł, sprawiając wrażenie, jakby mówił do kogoś innego. – Ultor będzie tu niedługo – dodał, odchylił głowę i zamknął oczy.
Vesper nie odpowiedział już nic. Przewrócił się na bok, zgiął wpół, szurając skronią o zimną podłogę. Zakaszlał raptownie, na betonie pojawiły się nowe krople krwi.
Przez jakiś czas leżał nieruchomo, wpatrując się w betonowy mur załzawionymi oczami. Ciało pulsowało nieustępliwym bólem, jakby wciąż trawione przez okrutne, ultrafioletowe promienie. Głód szarpał wściekle, skatowany organizm żądał sił do regeneracji.
Witaj w domu, synku, zabrzmiał mu w głowie urojony głos. Podobny do głosu Ultora, Lorda Wojownika. Podobny do głosu Ultora, Lorda Kata.
Nagłe wspomnienie błysnęło mu przed oczami: Attagen na kolanach, liżący w pokorze okrwawioną dłoń. To tylko kwestia czasu, syknął Wąż. Ultor nawet nie będzie musiał się specjalnie wysilać, wtedy wystarczyło przecież, że poczekał troszkę i wszystko za niego załatwił głód. Ty też klękniesz. Przed Ultorem, przed Alacerem, przed każdym, kto tylko będzie tego chciał.
A może wciąż liczysz na radosne powitanie?
Chyba już powinieneś przestać się łudzić. Naprawdę, najwyższy czas.
Miarowe kroki rozbrzmiewały w korytarzu ciężko i posępnie, jak gdyby zmierzał ku nim pluton egzekucyjny.
Vesper podźwignął się powoli, czepiając się ściany. Zerknął na Nidora, który podniósł się natychmiast, a teraz stał pobladły, wyprostowany jak struna i wpatrywał się w mrok za kratą.
– To jeszcze nie on – wyszeptał były kapitan z napięciem. – To nie Lord. A skoro tak...
Wystąpił o kilka kroków przed Vespera. Uśmiechnął się zimno, z determinacją.
– ...to w takim razie wiemy, kto – dokończył cicho.
Były nocarz oparł się o ścianę. Nogi chwiały się pod nim, bał się, że nie ustoi.
– Daj spokój – wychrypiał nagle. – Po co ci te przepychanki z Alacerem, daj spokój, Nidor. Może nie warto.
Nidor milczał, jakby w ogóle nie usłyszał jego kwestii.
– Przepraszam, bracie – powiedział nagle, Vesper nie miał pojęcia, czy do niego, czy gdzieś w pustkę.
Alacer stanął za kratami. Oczy błyszczały mu nienawiścią.
– Poruczniku... – wycedził powoli. – O ile się nie mylę, wydałem panu jasny i czytelny rozkaz: zabroniłem panu wizyt w Bunkrze, do odwołania. Proszę natychmiast wyjść.
– Spadaj, gnojku – wychrypiał Nidor. – Znajdź sobie inną ofiarę do katowania. A jeśli chcesz, spróbuj się ze mną. Zapraszam. – Poruszył głową, poprawił pozycję, ustawił się dokładnie przed więźniem. Uśmiechnął się do wroga zaczepnie. Spróbuj go tknąć, mówiła jego postawa. No chodź, spróbuj... Spróbuj go tknąć.
Tamten przemknął błyskawicznie przez ledwo co uchyloną kratę, zatrzymał się o krok przed przeciwnikiem. Przez chwilę mierzyli się rozwścieczonymi, wilczymi spojrzeniami.
– Marzy ci się powtórka z Berlina, co? – strzelił nagle Alacer. – Ciągnie pana byłego pułkownika do renegatów, oj, ciągnie... Wiesz, jako dowódca jednostki mam dostęp do wszystkich akt.
– Cokolwiek o tym wiesz... – odparował Nidor – gówno wiesz, tak naprawdę. Więc się nie wysilaj, tylko się ośmieszysz, chłopczyku.
Alacer naparł naprzód, lecz niewidzialna ściana mocy zatrzymała go w miejscu, nie pozwoliła zrobić ani kroku.
– Pogrążasz się – wysyczał groźnie. – Odmawiasz wykonania rozkazu w bezpośredniej obecności nieprzyjaciela, wiesz, czym to grozi? Na twoim miejscu, z twoją przeszłością, zastanowiłbym się sto razy, nim bym się ważył na coś takiego.
– Zastanowiłem się, możesz mi wierzyć – rzucił tamten natychmiast. – Bardzo, bardzo długo nad tym myślałem. Dziesięć lat.
– Kolejnych dziesięciu do namysłu już nie dostaniesz.
– Nie trzeba, już swoje wiem.
– I dalej jesteś tak banalnie uczuciowy? – Alacer wystrzelił lewą rękę w bok, struga rozżarzonego powietrza pomknęła od niej łukiem, ominęła przeciwnika i trafiła Vespera z bezbłędną precyzją. Ten upadł pod ścianą, jak stał, zwijając się z bólu. – Jednak niewiele się nauczyłeś przez te dziesięć lat...
Nidor odwrócił się do przyjaciela natychmiast, kątem oka spostrzegł jednak mknący ku niemu kolejny strzał. Odparował go w ostatniej chwili, skwierczące powietrze pomknęło w bok, dotarło do ściany... i zniknęło, zostawiając ją kompletnie nietkniętą.
To tylko wizualizacja, zrozumiał Vesper. Ciosy mkną jako informacja z mózgu do mózgu, nie mają wpływu na rzeczywistość. Tylko ciało zachowuje się zgodnie z instrukcjami, jakie otrzymało od centrum dowodzenia.
Porcja pokrzepiającej mocy dotarła doń z przymrużonych na ułamek sekundy oczu przyjaciela. Vesper odetchnął z ulgą, wspiął się po ścianie i oparł o nią plecami. Gdzieś w trzewiach znowu zaczął bulgotać głód.
Z głosu Nidora wylewała się furia:
– Nie potrafisz mnie dosięgnąć, więc kopiesz słabszego? Tylko na to cię stać? Spróbuj, może mi czymś zaimponujesz... Chociaż raz w życiu. – Skrzywił wargi w szyderczym grymasie i lekko pstryknął palcami. Niby nic się nie wydarzyło, ale Alacer zachwiał się, potknął, omal nie upadł. Cofnął się o krok, dysząc ciężko. Zerknął do tyłu, lustrując pobladłe twarze nocarzy.
– Co się tak gapicie? – zawarczał z nagłą wściekłością. – Nidor zaatakował przełożonego w obecności wroga, jest zdrajcą! Brać go!
Nikt się nie ruszył.
– Brać go, to rozkaz! – zapienił się świeżo upieczony dowódca. – Co jest, cała jednostka zrenegaciała? Niech no Ultor przyleci...
Niechętnie, z oporami, ruszyli do przodu. Nidor błysnął na kolegów gniewnym spojrzeniem, otrzymał w odpowiedzi stanowcze, przeczące ruchy głów. Rozkaz to rozkaz. Tak jest.
– Boisz się, że mi nie dasz rady, jak ci czapka majora spadnie z głowy? – zawarczał więc wściekle. – Chodź, spróbuj się ze mną, nie zasłaniaj podwładnymi... No, chodź!
– Brać go! – powtórzył triumfalnie Alacer. – Już! I nie radzę ci się stawiać, Nidor, bo choćbyś był nie wiem jak mocny, razem damy ci radę. Nawet jeśli by się to miało skończyć krwawą jatką. Nie żartuję, znasz mnie.
Nocarze popatrzyli na towarzysza znacząco. Wypełnimy rozkaz przełożonego, oznajmili bez słów. Także ten.
Nidor patrzył na nich ze wściekłością, zaciskając pięści. Milczał przez ułamek sekundy, wreszcie opanował się, cofnął o krok. Spojrzał na przyjaciela, ledwo dostrzegalnie pokręcił głową. Wybacz, stary, nie będę z nimi walczył, mówił ten gest.
Więzień spuścił głowę. Czuł się oszukany i zdradzony. Nie był tylko w stanie powiedzieć, czyja to miałaby być zdrada. Nidora? Który poświęcił go, by nie stanąć przeciwko kolegom? A może nocarzy, którzy na rozkaz skończonego idioty gotowi byli stanąć przeciwko temu, kogo wczoraj jeszcze nazywali przyjacielem, bo to przecież rozkaz, bo to przecież dowódca, nawet jeśli zły i głupi? A może Alacera, który za podszeptem własnej dumy i ambicji stał się sędzią i katem w jednej osobie i jak najdalszy był od wysłuchania choćby obrony Vespera, a co dopiero wiary w uczciwość intencji dawnego towarzysza?
Poczucie bezsilności zatargało nim boleśnie, wtłoczyło powietrze do płuc, sprawiło, że zapragnął wyć...
Ssskurwysyny, to nie tak ma być, zasyczał rozwścieczony Wąż. Zrób z tym coś, zrób z tym coś, rozkazał zajadle. Nie zostawisz tego w ten sposób, nie poddasz się, nie ty!
Nie jesteś pokornym psem. Już nie.
Jesteś renegatem, a to brzmi dumnie. Wiesz?
Vesper wstrzymał dech w piersiach, zadygotał. Dłonie zacisnęły się w pięści. Wyprostował się, czując, jak zalewa go, pochłania i trawi wielka, przerażająca moc. Wężowy, rozwścieczony głód.
Nocarze ruszyli do Nidora. Ten przełknął ślinę, zacisnął wargi... Ale wyciągnął ręce przed siebie, podał je do skucia. Nie będę was zabijał, stwierdził niemo. Wszyscy tylko wykonujemy rozkazy. Bo tak to już u nas jest.
Alacer pojaśniał zadowoleniem z dobrze wypełnionego obowiązku. Wpatrywał się w Nidora z wyrazem szczególnej satysfakcji... I zauważył Vespera dopiero wtedy, kiedy ten stanął przy nim i popukał go w ramię.
Grymas zniecierpliwienia przebiegł przez twarz majora.
– Poczekaj jeszcze chwilę, renegaciku. Zaraz się i tobą zajmiemy. Poczekaj.
Vesper uśmiechnął się spokojnie. Przeszedł przed dowódcę nocarzy, stanął dokładnie na wprost.
– Nieee, nie będę czekał, to ty się pośpiesz – rzucił cicho. I z całych sił cisnął Mocą niczym zdradziecki wąż.
Alacer odleciał o dobry metr w tył, gruchnął o ścianę. Poderwał się, źrenice mu okrąglały w zdziwieniu.
– Klęknij przed generałem renegatów, ty nocarskie ścierwo!
Alacer zaczął drżeć na całym ciele, wytrzeszczone oczy niemalże wyrywały się z oczodołów. Nocarze zastygli w bezruchu, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co widzą. Alacer z Vesperem wbijali w siebie hipnotyczne spojrzenia.
Nienawidzę cię, gnido, szeptał w myślach renegat. Jesteś nikim. Klęknij. Jesteś nikim.
To ty jesteś nikim, zdawał się mówić przeciwnik. Szmatą bez honoru, bez przysięgi. Ze strachu przed śmiercią poszedłeś na współpracę z wrogiem. Sprzedałeś się. Zasługujesz na Galerię Hańby, nic więcej.
Jest coś, czego nigdy nie pojmiesz, piesku. Krew moich ofiar daje mi władzę nad życiem i śmiercią. Jestem wolny. Jestem silny i nie dbam o to, co powiedzą tobie podobne mięczaki. Gardzę twoją słabością... I jestem twoim panem. Teraz ja.
Na kolana, piesku! Powinieneś być do tego przyzwyczajony... Co jest, Kat nie dotresował cię jeszcze?
Krewww...
Zasyczał w upojeniu Wąż.
Major upadł na kolana, nagle, jakby stracił władzę w nogach.
Renegat roześmiał się. Triumfalnie, pogardliwie.
– Dobrze, piesku – pochwalił łaskawie. – A teraz wyjmij broń... Nie zapomniałeś chyba klameczki, masz ją przy sobie?
Tamten sięgnął do kabury. Jakie to proste, zachwycił się przelotnie były nocarz. Morze nienawiści i pogardy, i proszę, jakie mamy efekty. Stokrotne dzięki, bracia renegaci. Byłbyś ze mnie dumny, Strix.
Alacer zastygł z podniesionym do góry HK USP.
– Włóż lufę w usta – poinstruował go Vesper, a potem odwrócił się do wciąż oniemiałych nocarzy. – No, co jest, panowie? Rozkuć Nidora albo zaraz usłyszycie z renegackich ust komendę: „strzał!”. I zgadnijcie, kto i jak wykona ją pierwszy? No, kto?
Stali dalej, nieruchomi. Jakby nie potrafili się zdecydować, czy sytuacja usprawiedliwia przyjmowanie rozkazów od renegata.
– No dobrze, nie chcecie po dobroci, to nie – mruknął niedbale, Moc wypełniała go nieopisaną euforią, tłoczyła do tętnic poczucie niezrównanej rozkoszy. – Skoro tak, to klęknijcie wszyscy!
Wydany rozkaz odbił się od nich, powrócił dławiącą ścianą oporu. Euforia, zamiast zmaleć, wzrosła od tego w dwójnasób. Stawiają się?
– Klęczeć! – powtórzył z mocą. – Klęczeć, nocarskie psy!
Dygotali, mocując się z poleceniem. Stał pośród nich, pokrwawiony, w postrzępionym ubraniu, ze skórą złażącą płatami z poparzonej twarzy i rąk... I nadludzko szczęśliwy.
– Dobrze, dobrze... – szeptał przeciągle. – Im bardziej się stawiacie, tym milej, tym przyjemniej... Klęczeć, pieski, klęczeć... Wasz drogi Vesper, wasz zagubiony synek marnotrawny wrócił do domu. Czas, byście go należycie powitali.
– Przestań... – wykrztusił nagle Nidor z niekłamanym przerażeniem. – Vesper, co ty robisz, przestań! Stajesz się renegatem już całkiem! Przestań!
– Jak to, co robię? Wyciągam nas stąd – odpowiedział radośnie. – Chcesz, to mnie powstrzymaj. Przynajmniej możesz spróbować. – Zaniósł się szalonym, nieprzytomnym śmiechem. – Panie były pułkowniku, praworządna pizdo do kwadratu, co nie ma jaj, aby byle gnidę odstrzelić. Dać klapsa Alacerkowi po pupie, czemu nie, ale zrobić coś konkretnego... – Urwał śmiech, spojrzał na zastygłego z lufą w ustach dowódcę. – W przyjacielstwie swoim udzielę ci korepetycji, Nidor. Pokażę ci, jak to się robi.
Błysk, jakby przebicie z innej rzeczywistości. Znów jedzie w samochodzie wraz z Nexem i Araneą, pierwsze krople prawdziwej krwi napełniają pierwotnym szaleństwem spragniony, głodny mózg.
Jestem prawdziwym dziecięciem Nocy, myśli pełen satysfakcji. Jakbym po długiej podróży powrócił do domu.
– Zabiję ich wszystkich – mruczy z dziwną radością w głosie.
– Odbezpiecz – rozkazał Alacerowi i patrzył chciwie, jak kciuk tamtego sprawnym, wytrenowanym ruchem przesuwa skrzydełko dźwigni bezpiecznika, ukazując maleńkie, czerwone F.
– Vesper, przestań! – dobiegł doń krzyk Nidora. – Wracaj stamtąd! Wracaj!
Odwrócił się, zdumiony. Jakim prawem tamten ośmielił się, jak to możliwe, że spróbował go powstrzymać?
Nikt mi już teraz nie przeszkodzi
Nikt mnie nie powstrzyma
Odezwał się triumfalnie Wąż.
Vesper odchylił głowę, czując, jak po potylicy spacerują ciarki znajomej rozkoszy. Witaj, przyjacielu, zaśpiewał w myślach radośnie.
Krew
Ekstaza
Krew
Potwierdził rozochocony Wąż.
– Wszyscy na kolana! – nakazał po raz kolejny.
Ten i ów nie wytrzymał, opadł na czworaka powoli, jak we śnie.
Nagły podmuch lodowatego powietrza zaatakował go zajadle, a potem otoczył niczym śnieżna lawina, skrępował ruchy.
– Puść ich, przyjacielu – powiedział Nidor z pozornym spokojem, pod którym czaiła się niewypowiedziana groźba. – Wszystkich. Alacera też. Puść.
Vesper roześmiał się. Rozdarł zmrożony kokon łatwiuteńko, jakby był z papieru, i rzucił go nocarzowi pod nogi. Oto, co możesz zrobić ze swoimi umiejętnościami, Ultorski piesku, oświadczył niemo. Brak ci prawdziwych jaj. I prawdziwej krwi.
– Kolega Alacer właśnie idzie spać – oznajmił, po czym odwrócił się do ofiary. – No jak tam, panie majorze, jakaś modlitwa na dobranoc? Brak mi pewności, czy jest to działalność w jakimkolwiek zakresie celowa, wampiry są przecież przeklęte. Ale kto wie, może taki porządny, bogobojny krwiopijca jak pan ma jakieś szanse... – Wpatrzył się chciwie w oszalałe, napiętnowane nieprzytomnym strachem oczy. Chcę widzieć, jak gasną, pomyślał z satysfakcją. Chcę widzieć, jak odchodzisz, Alacer. Jak machasz światu na pożegnanie pa, pa. Jak dygoczesz nóżkami w swym ostatnim tańcu. Chcę... Nienawidzę cię, Alacer, i gardzę tobą. Chcę widzieć twoją śmierć.
– Strzał! – nakazał powoli, z rozkoszą.
Jakaś potężna moc uderzyła go z impetem, odepchnęła aż pod ścianę. Łupnął o mur boleśnie, potoczył się po podłodze. Pozbierał się czym prędzej, wsparł na rękach, dysząc wściekłością. Jak to możliwe, kto śmiał mu przeszkodzić, kto mógł...
Szare, przeraźliwie jasne oczy Ultora patrzyły na niego z wszechogarniającym wręcz spokojem.
Cała Moc rozprysła dookoła w poszarpanych, nierównych kawałkach. Błysnęła śliska sprężyna Wężowego cielska, gad błyskawicznie wycofał się do swej podświadomej nory.
Vesper zerwał się na nogi, zatoczył się jednak zaraz, osłabły, i runął na podłogę. Lord stał u wejścia do celi, spoglądając nań w milczeniu. Krok bliżej tkwił Nidor, wyprostowany jak struna... I blady jak śmierć.
Nocarze podnosili się z kolan, powoli, lekko potrząsając głowami w zdziwieniu. Alacer tkwił wciąż w tej samej pozycji, jakby został zamieniony w kamień, na zawsze.
Przyszedł, przyszedł... – załkał głos w głowie Vespera. Oto przyszedł nareszcie, ten zdradziecki Lord, ten błogosławiony Kat.
– Witaj, Panie – wykrztusił niewyraźnie. Wsparł dłoń o surowy beton, ostrożnie, by nie zedrzeć resztki skóry z poparzonych rąk. Z olbrzymim wysiłkiem podźwignął się na kolana. Siły opuszczały go w zawrotnym tempie, ciemność nadchodziła wielkimi krokami.
W ślad za swym Panem wsunęli się do celi pretorianie. Dopadli więźnia, zaczęli czym prędzej nakładać na niego nowy strój.
Czarny, nocarski kombinezon oblókł pokrwawione ubranie. Wnet dołączyła reszta oporządzenia. Kamizelka taktyczna. Balaklawa. Nakolanniki, łokietniki. Adidasy GSG9.
Lecz ojciec rzekł do swoich sług: „Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi!” – przemknęło przez myśli Vespera. „Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. I zaczęli się bawić.
– Witam pana, generale – powiedział Lord.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz