1
W ucieczce ratunek
Ben otworzył oczy. Nie miał na sobie koszuli, jedynie spodnie, i to całkowicie przemoczone. Po nocy spędzonej na twardej podłodze bolały go wszystkie kości. Kiedy się obrócił, chłodne jesienne powietrze owiało mu nagi tors, pokrywając go gęsią skórką, i Ben zatrząsł się z zimna.
Leżał w niewielkiej altance w posiadłości zmarłego lorda Reinholda, która w szaleństwie minionej nocy wydała im się równie dobrą kryjówką jak każde inne miejsce.
Ben usiadł i od razu zorientował się, że Mathias też już nie śpi. Karczmarz zerkał ponad ażurową balustradą w mglistą szarość poranka. Altankę spowijał biały opar. Cały świat pogrążył się w ciszy, szczelnie otulony wilgocią.
Ben nie lubił mgły. Nie lubił tego, jak przesłaniała wszystko, ograniczała widoczność. A po wydarzeniach minionego roku jego niechęć jeszcze wzrosła. Teraz wręcz musiał widzieć, co dzieje się wokół niego.
Natomiast Mathias sprawiał wrażenie całkowicie odprężonego. Kiedy Ben to sobie uświadomił, i w nim napięcie zelżało nieco. Stary wiarus nie byłby tak spokojny, gdyby w pobliżu czyhało niebezpieczeństwo.
Ashwood podniósł się z podłogi i objął ramionami. Spał plecy w plecy z Amelią i teraz ciepło jej ciała ulatywało aż nazbyt szybko.
Mathias odwrócił się i skinął Benowi głową na powitanie. Beniamin odpowiedział tym samym i usiadł obok weterana, pocierając ramiona, by choć trochę się rozgrzać.
– Jak sądzisz, da radę ruszyć jeszcze dziś rano? – szepnął Mathias, spoglądając wymownie na śpiącą Amelię.
– Musi – odparł Ben.
Obaj zapatrzyli się bez słowa w szary świt.
Około dzwona później Amelia poruszyła się pod płaszczem Mathiasa. Przewróciła się na drugi bok i zobaczyła Bena w identycznej pozycji, w której on zobaczył karczmarza, gdy sam się obudził.
– Co się dzieje? – zapytała cicho.
– I tobie też dzień dobry. – Uśmiechnął się do niej.
Zrobiła minę, unosząc wzrok do nieba, i usiadła.
– Mathias wrócił do Miasta – wyjaśnił Ben półgłosem.
Amelia szeroko otworzyła pociemniałe nagle oczy.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – zatroskała się. – Sanktuarium będzie nas szukać, i to ze wszystkich sił. A jeśli nas znajdą... No cóż, ujmę to w ten sposób: musimy oddalić się od Miasta, i to tak szybko, jak to tylko możliwe. Jeżeli złapią Mathiasa... – zawiesiła wymownie głos.
– On o tym wie. – Ben kiwnął głową. – Rozmawialiśmy na ten temat, zanim poszedł. Ale co jeszcze mogliśmy zrobić? Połowę naszych ubrań wrzuciliśmy do rzeki, nie mamy jedzenia ani żadnych zapasów. Potrzebujemy informacji, zanim zaczniemy uciekać. – Wstał i zaczął spacerować nerwowo w niewielkiej altance. – Miejmy nadzieję, że nie wiedzą jeszcze, że Mathias jest w to zamieszany. Ma przecież łódkę, może zacumować ją przy którymś pomoście, gdzie nie będzie straży. Prześliźnie się i zbierze jakieś zapasy, może powiadomi naszych przyjaciół i wróci, zanim nawet czarodziejki dowiedzą się, jak ma na imię.
– Dowiedzą się więcej, niż przypuszczasz, i o wiele szybciej – zapewniła go Amelia. – Nie możemy zostać tu zbyt długo. – Zamilkła na chwilę, po czym westchnęła i mówiła dalej: – Ale masz rację. Musimy zdobyć jakieś zapasy i informacje o przeciwniku.
– Jak myślisz... – Ben nerwowo przełknął ślinę. – Jak myślisz, co Meghan im powiedziała?
Amelia westchnęła raz jeszcze.
– Nie wiem. Wszystko? – Podciągnęła kolana pod brodę. – Przez te ostatnie miesiące Meghan oddalała się ode mnie. Myślała tylko o tym, żeby uczyć się szybciej, żeby osiągać kolejne poziomy wtajemniczenia. Zrobiłaby wszystko, o co ją proszono. Uwierzyła we wszystko, co jej mówiono.
– Czyli w co? – Ben zmarszczył brwi.
– Nasze instruktorki powtarzały, że Sanktuarium istnieje, aby służyć większemu dobru – odpowiedziała Amelia. – Ta koncepcja robi wrażenie, świadomość, że jesteśmy częścią czegoś większego, czegoś ważnego. Nauczycielki sugerują, że u podstaw co bardziej skomplikowanych fragmentów historii Sanktuarium leży dążenie czarodziejek do wielkiego i istotnego celu, co usprawiedliwiało wykorzystanie wątpliwych środków. Może w to wierzą, a może nie. Nie potrafię ocenić. Ale na pewno mogę powiedzieć, że Meghan w to uwierzyła. Naprawdę uważała, że dokona rzeczy wielkich. Nie tylko dla Sanktuarium, ale i dla całego Alcott.
Ben siedział nieruchomo na poręczy i słuchał.
– Wydaje mi się, że to właśnie w ten sposób czarodziejkom udało się zyskać tę ogromną władzę, której nikt nigdy nie podważa – kontynuowała Amelia – bo mówią, że działają dla dobra ogółu. Łatwiej wierzyć, że chcą pomóc, niż spróbować im się sprzeciwić. W rezultacie ich wpływy i władza są większe niż jakiegokolwiek lorda czy księcia. – Odetchnęła głęboko. – Ten pierwszy łyk władzy jest upajający. Meghan znajduje się na najlepszej drodze, żeby zostać jedną z najpotężniejszych kobiet na całym Alcott. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek wyobrażała sobie taką przyszłość. Ludzie wiele poświęcą, żeby osiągnąć taką pozycję, sam przecież wiesz. Na drodze do tego celu nie raz i nie dwa trzeba iść na kompromis.
– Chodzi o to... – Ben szukał słów. – Chodzi o to, że ta dziewczyna, z którą dorastałem, moja siostra, nie zrobiłaby czegoś takiego. Ona nas zdradziła! A przecież Meghan jest dobra, jest lojalna. Nigdy bym nie uwierzył, że coś może ją skłonić, żeby zwróciła się przeciwko mnie.
Amelia uśmiechnęła się smutno.
– Masz rację. Jest lojalna, tylko że już nie w stosunku do nas.
Wczesny ranek zmienił się w przedpołudnie i mgła się uniosła. Ben i Amelia pozostali ukryci w altance. Czekali. Od rzeki dzieliło ich jakieś dwieście kroków, natomiast altankę na starannie wypielęgnowanym trawniczku osłaniało niewielkie wzniesienie, przez co nie mogli zobaczyć z niej rezydencji Reinholda.
Dwoje uciekinierów miało nadzieję, że w taki mglisty i nieprzyjemny poranek nikt nie będzie kręcił się po okolicy. Poza tym nie mieli wątpliwości, że niedługo wieści o tym, co stało się pod Arratem, dotrą i tutaj, a wtedy posiadłość pogrąży się w chaosie.
Na podstawie relacji Bena Mathias założył, że siły Koalicji zablokowały Arrat, by nie dopuścić do zniweczenia zasadzki. Po zakończonej bitwie lord Jason uwolni przetrzymywanych ludzi, a oni znajdą ciała. Wtedy wieści o masakrze rozniosą się w mgnieniu oka. Zamieszanie przy murach Sanktuarium zostanie uznane za część tego samego starcia. Amelia była zdania, że czarodziejki będą wręcz popierać słuszność tych domysłów, bo to uwolniłoby je od ewentualnych podejrzeń i niewygodnych pytań.
Każde zamieszanie będzie natomiast korzystne dla Bena i jego przyjaciół. Ciała pod Arratem i wydarzenia pod murami Sanktuarium staną się jedynym tematem rozmów w promieniu stu staj i skupią na sobie uwagę wszystkich, a wtedy uciekinierzy będą mieli szansę przemknąć się niezauważeni. Jednak nawet w takich okolicznościach ucieczka nie będzie łatwa. Wszyscy troje wiedzieli doskonale, że zarówno Sanktuarium, jak i Koalicja będą ich szukać.
– Sanktuarium nie spocznie, póki nas nie znajdzie – tłumaczyła Amelia półgłosem. – Wystarczy choćby to, co wiem o ich magii. A jeśli dodać to, co wiemy o ich polityce, po prostu nie mogą puścić nas wolno. Jeśli dotrzemy do Białego Dworu i powiadomimy Argrena, że czarodziejki go zdradziły... ja... nie wiem, co się stanie, ale na pewno nic dobrego. Te statki zeszłej nocy to był zaledwie przedsmak tego, na co je stać. Zrobią wszystko, żeby nas zatrzymać. Straż, łowcy, czarodziejki... wszyscy ruszą naszym śladem.
Ben przegarnął włosy nerwowym gestem i patrzył na fale rzeki w nadziei, że zaraz dojrzy wracającego Mathiasa.
– Co robimy? – zapytał cicho. – Idziemy do Białego Dworu? Do Issen?
Amelia zastanowiła się nad odpowiedzią.
– Od Issen dzielą nas miesiące drogi. Zanim tam dotrzemy, może być już za późno, żeby ostrzec Przymierze. Jeśli nas szybko nie złapią, to Sanktuarium i Koalicja skorygują swoje plany, uwzględniając zmianę sytuacji, na długo przed tym, zanim dotrę do domu. Myślę, że Biały Dwór stanowi jedyną możliwość. Mój ojciec dołączył do Przymierza Argrena, musimy wierzyć, że teraz Argren dochowa przysiąg i nam pomoże.
Ben skinął głową i pokrzepiającym gestem położył dłoń na ramieniu Amelii.
Biały Dwór. Dlaczego nie? Sam nie miał lepszego pomysłu.
Usiedli wygodnie, by czekać, jednakże w okolicy południa oboje zaczęli tracić cierpliwość. Wiedzieli, że nieobecność Mathiasa potrwa kilka dzwonów, ale bezczynne siedzenie w niewielkiej altance poczęło z wolna doprowadzać ich do szaleństwa. Zdecydowali więc, że się rozejrzą.
Powoli, ostrożnie podpełzli do szczytu niewielkiego wzniesienia i stamtąd obserwowali przez jakiś czas olbrzymią rezydencję Reinholda. Posiadłość spowijała cisza. Smugi dymu unosiły się leniwie nad gąszczem kominów wyrastających ze spadzistego dachu. Nigdzie jednak nie było widać ludzi.
– Już niemal południe – mruknęła Amelia. – Nie wierzę, żeby w tak wielkiej posiadłości nikt nic nie robił. Służba śpi, gdy nie ma pana?
Ben trącił ją w ramię i wskazał ciemny kształt przy bramie, jakieś ćwierć staja od miejsca, gdzie się znajdowali.
– To chyba wywrócony wóz – podsunął. – Oni wcale nie śpią. Już ich tu nie ma. Spójrz na stajnie. Wszystkie są otwarte, ale nikogo tam nie widać. Służba zabrała konie i uciekła. A skoro to wóz, to zgaduję, że wzięli nie tylko zwierzęta.
Amelia wpatrywała się w cichą rezydencję.
– Co powinniśmy zrobić?
Ben spojrzał przez ramię ku rzece, po czym z powrotem na budynki.
– Chodźmy tam. Zostawmy jakiś znak, żeby Mathias wiedział, że jesteśmy w pobliżu, i ruszajmy. Zobaczymy, co uda nam się znaleźć. Zaraz pojawi się tam ktoś inny. Wysłannicy Sanktuarium, inny lord, szabrownicy... ktoś na pewno przyjdzie, i to niedługo. Teraz jest nasza jedyna szansa.
Olbrzymie, wybijane srebrnymi ćwiekami wrota stały otworem. Były dwakroć tak wysokie jak Ben, a za nimi rozpościerał się westybul ujęty w ramy dwóch marmurowych klatek schodowych, dalej przestronny korytarz wiódł w głąb domostwa. Korytarz, liczący sobie jakieś sto kroków po przekątnej, lśnił marmurem – poza tym nie było tu właściwie nic więcej. Nawet po ozdobnych kinkietach pozostały jedynie puste miejsca na ścianach, zniknęły też arrasy i malowidła. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.
– Jesteś pewien, że powinniśmy tu się kręcić? Jeśli nas złapią, nie będziemy mieli dokąd uciec.
– No to się pospieszmy. Zabrali kinkiety i lichtarze, ale może zostawili coś, co nam się przyda.
Szybko przeszli przez frontową część budynku. Znajdowały się tu gabinety, pokoje przeznaczone do spotkań, sale bankietowe. Najwyraźniej w rezydencji Reinhold prowadził swe rozliczne interesy. Z pomieszczeń zniknęło wszystko, co dało się ruszyć i co miało jakąkolwiek wartość, zostały jedynie pojedyncze meble i dywany, które z oczywistych względów nie interesowały Bena i Amelii. Z biurek smutno sterczały wypatroszone szuflady, szafki na dokumenty świeciły pustkami, a na podłodze walały się niezliczone papiery.
– Doradcy Reinholda – mruknęła Amelia – zabrali wszystkie dokumenty dotyczące jego interesów. Sprzedadzą je albo wykorzystają, żeby znaleźć pracę u jego konkurencji.
Początkowo Ben i Amelia zaglądali do gabinetów, ale szybko poddali się, porzucili „oficjalne” skrzydło i ruszyli w głąb rezydencji. Potrzebowali jedzenia, ubrań i zapasów na drogę, a nie dokumentów Reinholda.
Budynek był przeogromny. Ben doszedł do wniosku, że rezydencja pomieściłaby wszystkich mieszkańców Widoków i jeszcze każdy dostałby dodatkowy pokój na swój użytek. Dwoje zbiegów nie miało czasu zajrzeć do każdego pomieszczenia. Panująca wokół cisza jeszcze podsycała ich niepokój. Słyszeli tylko ciche plaskanie swych bosych stóp na chłodnych marmurowych posadzkach. Buty znajdowały się na szczycie listy tych rzeczy, które Ben bardzo chciał znaleźć.
Za częścią „oficjalną” odkryli sale balowe, otwarte tarasy, werandy przeznaczone na przechadzki. Najwyraźniej budynek wzniesiono z myślą o zabawianiu licznych gości. Ta część również została ogołocona. Pozostało tylko to, czego nie sposób było wynieść na własnym grzbiecie. Ashwood uznał to jednak za dobry znak. Skoro szabrownikom chodziło o kosztowności, to rzeczy tak pospolite jak ubrania i buty mogły zostać przez nich zlekceważone.
Minąwszy sale balowe, odkryli wreszcie miejsce rokujące znacznie większe nadzieje, przynajmniej z ich punktu widzenia: kuchnię. Tu prawie nie było śladów rabunku. Długie kredensy zawierające najróżniejsze delikatesy i jak najbardziej pospolitą żywność ciągnęły się pod ścianami głównej kuchni. Ben znalazł worek ziemniaków, opróżnił go i zaczął pakować jedzenie, które mogli zabrać ze sobą.
Amelia łakomie spoglądała na półkę pełną słoików z dżemami, wybrała jednak worek suszonej fasoli i westchnęła.
– Jednego mi będzie brakować w związku z Sanktuarium. Jedzenia.
– Nie lubisz mojego gotowania. – Ben uśmiechnął się szeroko.
– Nie lubię swojego gotowania – prychnęła Amelia.
Zabrali jeszcze kilka przydatnych przedmiotów, jak patelnia czy noże, i ruszyli na dalsze poszukiwania. Nie zaszli daleko.
Za kuchnią znajdowało się duże pomieszczenie, najpewniej jadalnia dla służby. Ben pchnął drzwi i oboje z Amelią zamarli wstrząśnięci. Na mokrej od krwi podłodze leżały nieruchome ciała – widoczny rezultat brutalnego starcia. Było ich co najmniej czterdzieści.
Ben spojrzał na Amelię, po czym ostrożnie przekroczył próg. Trupy miały na sobie liberie Reinholda, większość była chyba za życia służącymi, ale Ashwood wypatrzył też kilku poległych strażników. Ominął ostrożnie kałużę wciąż lepkiej krwi i uświadomił sobie, że widzi znajomą twarz.
– Tego poznaję – powiedział Amelii, wskazując nieboszczyka. – Był pod Arratem razem ze mną i też uciekł. Musiał bezpośrednio przybiec tutaj.
Amelia rozejrzała się z namysłem.
– To wyjaśnia szabrowanie. Poinformował ich, co się wydarzyło. Jeśli dotarł do Miasta wczoraj, tak jak ty, to służba zorientowana w sytuacji miała dość czasu, by ograbić to miejsce do cna.
– Ale co tu się stało?
– Może jakieś nieporozumienie? – odparła Amelia. – Co by to nie było, robi wrażenie skutków jakiejś wewnętrznej awantury. Może część służby sprzeciwiła się rabunkowi?
Wyjaśnienie brzmiało sensownie i Ben był gotów przyznać dziewczynie rację. Zerknął jeszcze na broń poległych, ale nie wzbudziła w nim większego zainteresowania. Udało mu się nie stracić venmorskiego miecza i myśliwskiego noża, który podarował mu Serrot. Nie potrzebował więc broni strażników dla siebie, dla Amelii natomiast wydawała się zbyt ciężka. Zostawili krwawą jatkę za sobą i kontynuowali poszukiwania.
Dopiero w odległym skrzydle rezydencji ich wytrwałość została nagrodzona – znaleźli kwatery służby i straży. Reinhold miał setki służących, a ci mieszkali w pomieszczeniach zajmujących kilka pięter i korytarzy. Bardziej przypominało to wielki zajazd niż część rezydencji. Ben i Amelia wszędzie dostrzegali ślady pospiesznego pakowania i ucieczki. W najlepszym stanie pozostały pokoje zbrojnych, bo większość z nich wyruszyła wraz z Reinholdem do Arratu. Ben trafił na szafy wypełnione odzieżą i obuwiem, przeglądał ich zawartość niestrudzenie, aż wreszcie znalazł coś pasującego i przebrał się z westchnieniem ulgi. Zrzucił wciąż wilgotne spodnie i założył proste bryczesy i koszulę, a na ramiona zarzucił płaszcz. Znoszona para wojskowych butów dopełniła całości. Przypasał broń i chwycił jeszcze dwie zmiany ubrań, po czym wepchnął je do swego worka po ziemniakach.
Kiedy wyszedł na korytarz, odkrył, że Amelia też się przebrała, do tego niosła solidnie wypakowany plecak.
– Krzemień, sznurek, osełka i jeszcze kilka użytecznych rzeczy – oznajmiła, unosząc bagaż.
– Doskonale – pochwalił Ben. – Przyda nam się. A teraz się wynośmy.
Kiedy ponownie dotarli do niewielkiego wzniesienia, skąd widać było trawnik i altankę, południe dawno już minęło. Ben z daleka dostrzegł, że Mathias wrócił ze swej wyprawy. Zauważywszy ich, wiarus wstał i pomachał im ręką.
– W rezydencji wszystko w porządku? – zapytał.
– Nie został nikt prócz trupów – odpowiedział mu Ashwood.
Mathias pytająco uniósł brew.
– Chyba wybuchła kłótnia między resztką sług Reinholda i resztką jego straży. Źle się skończyła – wyjaśnił Ben.
– No tak, nic dziwnego. Odetniesz głowę wężowi, a ciało nie wie, co robić. – Mathias zerknął na worek po ziemniakach. – Wygląda na to, że znaleźliście nieco zaopatrzenia. To lepiej wam poszło niż mnie.
– No właśnie, jak było w Mieście? – zainteresowała się Amelia. – Dało się dostrzec, że nas szukają?
– Nie otwarcie – powiedział Mathias. – Ale ja się zorientowałem i zobaczyłem dość, żeby nie zwlekać z odwrotem. Na wszystkich mostach stoją przebrani strażnicy, obserwatorzy na każdym większym skrzyżowaniu. Jednego wypatrzyłem przed Łabędziem, potem już nawet nie sprawdzałem, co się dzieje w okolicy browaru czy ambasady, ale udało mi się dopaść człowieka, który u mnie pracował. Zaufanego człowieka. Kazałem mu przekazać informację Renfrowi, Saali i innym. Nie możemy jednak na nich czekać. W mieście wrze i mój człowiek mówi, że czarodziejki zwołują armię.
– Jaką armię? – zdziwił się Ben. – Nie wiedziałem, że Sanktuarium ma własną armię.
– No nie taką stałą, jeśli nie liczyć strażników – odparł Mathias. – Mają armię w rezerwie i powołują ją do służby w razie potrzeby. Podobno armia ma pomóc wyjaśnić, co wydarzyło się pod Arratem. Sanktuarium przedstawia to jako atak na Miasto, ale moim zdaniem możemy założyć, że to my jesteśmy przyczyną tej mobilizacji. Znaczy ruszy za nami cała armia, a to znaczy, że my musimy ruszać jak najszybciej. Jakieś pomysły co do tego, gdzie się udamy?
– Myśleliśmy o Białym Dworze – odpowiedział Ben. – I zgadzam się z tym, co mówisz, powinniśmy ruszać jeszcze dzisiaj. – Zamilkł na chwilę, po czym zapytał: – Mathiasie, jesteś pewien, że chcesz iść z nami?
Wiarus westchnął.
– Raczej nie mam wyboru. Skoro obserwują Łabędzia, muszą podejrzewać, że miałem udział w wydarzeniach zeszłej nocy. Nie ma mowy, żebym zaryzykował, że zaczną mnie przesłuchiwać. Już bym nie zobaczył słońca. – Karczmarz z namysłem potarł szczecinę na brodzie. – Biały Dwór. To ma sens. Spróbować uzyskać pomoc od Argrena. Dopilnować, żeby zawiadomił Gregora. Problem w tym, że czarodziejki też dojdą do tego wniosku. I będą na nas czekać.
– Jak mówiłeś – mruknęła ponuro Amelia – nie mamy zbyt wielkiego wyboru. Dokąd jeszcze moglibyśmy pójść?
Popatrzyli po sobie. Nikt nie miał odpowiedzi na to pytanie.
– Zatem Biały Dwór – skonstatował Mathias po długiej chwili milczenia. – Trasa wzdłuż rzeki Venmor jest oczywistym wyborem. Nie możemy iść tamtędy. Głównymi drogami też nie. Skoro ściągnęły armię, to obstawią wszystkie ważniejsze trakty. Możemy spróbować mniej oczywistych górskich szlaków albo zejść ze szlaków w ogóle i ruszyć na przełaj do Kirkbany. Może nam się udać. Armia Sanktuarium nie jest przesadnie liczna, nie są to też zaciężni. Im dalej dotrzemy, tym będzie im trudniej nas przechwycić.
– Ja mogę iść przez las – odparł Ben. – Damy sobie radę z dala od traktu, tylko nie wiem, czy to o armię powinniśmy się martwić najbardziej. Czarodziejki, co one mogą zrobić? Mogą nas jakoś wyśledzić?
– Nie sądzę – odezwała się Amelia. – Musiałyby nas oznaczyć, żeby stworzyć więź. Chyba wiedziałabym, gdyby zrobiły mi coś takiego, a jeśli chodzi o ciebie, to do zeszłego wieczoru nie miały ku temu najmniejszych powodów – dokończyła, zwracając się do Bena. – Są inne sposoby, mogłyby użyć dalekowidzenia, ale jeśli nie wiadomo, gdzie zacząć, to właściwie powodzenie zależy od przypadku. Im bardziej oddalimy się od Miasta, tym znalezienie nas będzie dla czarodziejek trudniejsze.
– Gdyby tak łatwo mogły nas odszukać, już dawno by to zrobiły – poparł dziewczynę Mathias.
– No, to dobrze – podsumował Ben. – Ruszajmy w takim razie.
Szybko rozparcelowali zebrane dobra na plecaki Amelii i Mathiasa, a Ben sporządził sobie pasek do worka po ziemniakach i przerzucił go przez ramię. Nie było to rozwiązanie idealne, nadal jednak lepsze niż noszenie bagażu w objęciach. Za wiele zapasów nie mieli, ale na kilka dni powinno wystarczyć. Będą się martwić, co dalej, jeśli uda im się tych kilka dni przetrwać.
Zdecydowali, że nie pójdą drogą, która wiodła na północ przez inne posiadłości, aż do samej Kirkbany, zamiast tego postanowili ruszyć na przełaj i trzymać się blisko rzeki. Tutaj prędzej mogli natknąć się na strażników któregoś lorda niż na oddziały żołnierzy Sanktuarium na drodze, a ostatecznie strażnicy stanowili mniejsze zagrożenie.
Pół dzwona marszu później znaleźli się przy granicy ziem Reinholda, wyznaczonej kamiennym murem mniej więcej wysokości człowieka.
– Wiem, że musimy znaleźć się jak najdalej stąd, ale poczekajmy, aż się ściemni – zasugerował Ben. – Z tego, co pamiętam z naszego rejsu, większość tych domów ma dobry widok na rzekę. Na pewno zostaniemy zauważeni, jeśli za dnia będziemy maszerować brzegiem.
– Słusznie – zgodził się Mathias. – Odpocznijmy teraz. Najlepiej by było, gdybyśmy maszerowali całą noc, póki będzie nas osłaniała ciemność. Nad ranem zaszyjemy się w jakiejś dziurze, żeby przeczekać dzień. To będzie długa noc. Jednak... – Zerknął ku rzece, ukrytej za zakrętem. Miasto było wciąż niepokojąco blisko. – Chcę się stąd oddalić najszybciej, jak to tylko możliwe.
Położyli się w promieniach jesiennego słońca, żeby nieco odpocząć. Mathias zasnął niemal natychmiast, ale Ben i Amelia nie mogli.
– Myślisz, że nam się uda? – zapytał Ben po długiej chwili milczenia.
– Nie wiem – odparła Amelia ponuro.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz