Wiktul: Gdy po raz pierwszy zobaczyłem trailer "Edge of Tomorrow", na myśl przyszły mi dwa spostrzeżenia. Pierwsze – ktoś z działu promocji powinien dostać solidnie po łbie za taką – na modłę lat 80-tych – ilość spoilerów w zapowiedzi filmu. Druga – z niewiadomych przyczyn Tom Cruise od dobrych kilku lat gra ciągle w tej samej produkcji, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że bitwy z kosmitami i własną amnezją wygrywał już parokrotnie. Też miałeś wrażenie, że czeka Cię seans "Wojny Światów z Niepamięcią Na Skraju Jutra"?
Veron: Lepiej bym tego nie ujął. Istotnie, zasiadając do zmagań z kolejnym ufo-apo dźwięczała we mnie nutka sceptycyzmu. Poprzednie recenzowane przez nas dzieła – mówiąc delikatnie – nie zachwycały. Nazwisko wcielającego się w protagonistę aktora już dawno przestało być wyznacznikiem jakości filmu. Zachęcał utwór literacki, na bazie którego film powstał, ceniona przeze mnie Emily Blunt, znana co prawda z cokolwiek ambitniejszych produkcji, jednak z coraz większą ochotą angażująca się w wysokobudżetowych filmach ("Władcy umysłów", "Looper") oraz osoba reżysera. Co jak co, ale Doug Liman kręci solidnie energetyzujące kino.
W: Odkładając na bok urzędowe malkontenctwo, musiałem stwierdzić niechętnie, że początek filmu prezentuje się słabo. O zarysie fabuły wiemy tyle, że kosmici postanowili po raz kolejny zdemolować nam planetę, obierając za cel Europę, stwarzając Amerykanom pole do kultywowania ich ukochanego, filmowego heroizmu. Na nasze nieme pytanie o coś więcej, reżyser Doug Liman odpowiada "Skip this bullshit!", pędząc nas obok Toma Cruise'a prosto na linię frontu i lądowanie w Normandii. Czy film s-f w gwiazdorskiej obsadzie, stworzony na motywach mangi, opartej na motywach powieści, nie zasługuje na nic więcej?
V: To prawda. W porównaniu do książki zawiązanie akcji i kolejne punkty zwrotne są cholernie naiwne. Trochę odrzucił mnie też fakt, że Cage został... postarzony. I to niemal trzykrotnie (!). Głupi zabieg, mający na celu tylko to, by zatrudnić w roli głównej popularną gwiazdę. Niestety, z powieści Sakurazaki pozostał w filmie jedynie ogólny pomysł, fizjonomia obcych i nazwiska bohaterów. Trochę mało jak na pracę trzech scenarzystów, choć trzeba przyznać, że i tak udało im się obronić większość swoich pomysłów.
W: Mimo wszystko, po mniej więcej połowie godziny i pierwszym przebłysku głównej koncepcji fabuły, cała opowieść zaczęła mnie wciągać. Czy to za sprawą sprawnego montażu, dzięki któremu nie gubimy się w wydarzeniach niczym major Cage w swych kolejnych reinkarnacjach, czy też z powodu konstrukcji scenariusza, zabawa w quiz z cyklu "Ale o co chodzi?" staje się coraz przyjemniejsza. Na tyle przyjemna, by nie pozwolić na znużenie oglądaniem po raz kolejny tej samej sceny lub dialogu, zmodyfikowanych jedynie o kilka detali...
V: Doug Liman, twórca takich filmów jak "Tożsamość Bourne'a", "Pan i Pani Smith" czy "Fair Game" wie, jak utrzymać uwagę widza. Tempo rzeczywiście jest zawrotne. Siłą rzeczy powtarzane sceny za każdym razem prezentowane są z nieco odmiennego ujęcia. Reżyser ufa też inteligencji widza, stosując skróty myślowe, ale na skróty nie idąc. Wierzy, że połapiemy się w fabule i wierze tej staje się zadość. Szacuneczek. Przypomina to bowiem świetną robotę, jaką wykonał Duncan Jones przy "Kodzie nieśmiertelności". Co prawda "Na skraju jutra" daleko do tamtego filmu, niemniej nie wpada w pętle nudy. A to już coś.
W: Chciałoby się wspomnieć co nieco o wpływającej na pozytywny odbiór całości grze aktorskiej, lecz, pomimo półtorej godziny seansu, trudno jednoznacznie ją ocenić. Ani Tom Cruise, ani Emily Blunt, ani nawet Brendan Gleeson nie odznaczają się w filmowej bitwie niczym szczególnym – Szalonooki Moody jest tępym gburem, ubierająca się u Prady Walkiria z powodzeniem kreuje się na zdepersonalizowaną, żołnierską heroinę, a reprezentant scjentologów w walce z resztą wszechświata, jak zwykle ostatnio, świetnie gra sam siebie. A propos scjentystów, Veron, czy i tym razem zauważyłeś jakieś podprogowe pranie mózgu?
V: Na szczęście nie. I dobrze, bo jestem przeciwny takim zabiegom. Istnieją miejsca przeznaczone do uprawiania kultu, kino takim miejscem nie jest (a bywało już niejednokrotnie). A co do występów aktorów... Emily ma jeszcze czas na wprawienie się w blockbusterach. Toma zaś wreszcie ogląda się bez poczucia zażenowania. Ale chyba powinien już pomyśleć o zmianie repertuaru...
W: Jak każda superprodukcja, "Edge of Tomorrow" ma swoje absurdy, choć szczęśliwie jest ich niewiele. Ważniejsze od nich okazują się współgrające z całością efekty specjalne, które nie powalają jak w "Incepcji" czy ostatnich "X-Menach", ale nie przeszkadzają w seansie. Uniknięto też paru pułapek banalnych rozwiązań, choć nie wiem, czy to bardziej zasługa filmowców, czy Hiroshiego Sakurazaki – autora powieści "All you need is kill". Również delikatny romans między dwojgiem głównych bohaterów, zarysowany bez dosłowności i różowości należy policzyć na plus. Koniec końców – zaczęło się słabo, rozwinęło ciekawie, a zakończyło nieźle. Półtorej godziny strzeliło jak z bicza, ludzkość przetrwała, Ameryka wygrała i wszyscy zginęli. Uwielbiam takie happy endy. 7/10.
V: Ja również. Jako żem rodowity Polak, domieszka patosu w mojej krwi przekracza ogólnoświatową średnią i choć amerykańskiej nie dorównuje, to jednak "Na skraju jutra" skutecznie nią zabuzowało. To taki fantastyczny "Dzień świstaka" – bez tej głębi, ale równie zajmujący. I chyba najlepszy jak dotąd film oceniony w ramach reVieW. Tak na 6 na 10. Dzięks!
Komentarze
Z wad - nie podobały mi się odpowiedzi na kłębiące mi się w łepetynie pytania. Nie ma w nich innowacyjności, nie budzą zaskoczenia. Praktycznie całość opiera się na tym, że bohater dowiaduje się coś, czego wcześniej nie wiedział i robi coś, czego wcześniej nie robił. I tak idziemy do finału, który również przyjąłem bez zdumienia. Jak na mój gust to historia jest zbyt oklepana i standardowa - z idei "Na skraju jutra" można było wykrzesać znacznie więcej. W sumie więc to tylko dobry blockbuster. 7/10
Zawiodły mnie sceny, w których Cruise i Blunt obijają się od skał bez egzoszkieletu i mają "lekkie rany", no ale to chyba jest wpisane w produkcje tego typu. Sami obcy też niezbyt interesujący, przypominający Matrixowych wrogów.
Ale w ogólnym rozrachunku daję 8/10 i polecam
Dodaj komentarz