Parafrazując przemyślenia Andrzeja Sapkowskiego – jak to jest, gdy duet autorski postanawia napisać książkę? Jeden startuje od pierwszej strony, drugi od ostatniej i spotykają się w połowie? Kiedy pierwszy ma przerwę śniadaniową, zastępuje go kompan i tak w kółko? Można żartować sobie z owego procederu, niemniej gdyby się zastanowić, to na palcach jednej dłoni można policzyć udane i zgrane duety literackie. Czy Robert Cichowlas i Łukasz Radecki dołączą do tego zaszczytnego grona?
Powieść rozpoczyna się naprawdę obiecująco – od pierwszych stron widać, że panowie mają wyrobiony styl, bardzo przyjemny dla odbiorcy. Książka napisana jest poprawnym, wolnym od powtórzeń i chropowatości językiem, a pomiędzy dialogami oraz opisami zachowano odpowiednie proporcje. Estetyczne zapotrzebowania zostają zaspokojone już na samym początku, co nastawiło mnie na kawał porządnej powieści. Może nawet z fajerwerkami?
Popularny pisarz romansów, Marcin Lanowicz, wraz z żoną postanawia odciąć się od miejskiego zgiełku i wypocząć w zacisznej okolicy. Wybór pada na atrakcyjne pod względem finansowym i turystycznym Morwany – pozornie niczym niewyróżniającą się wioskę, ukrytą w głębi lasu. Sielankowy nastrój i wyczekiwanie urlopu ulatniają się niemalże natychmiast. Głównemu bohaterowi ukazuje się widmo jego zmarłego brata i przestrzega przed wyjazdem…
Groza oraz przerażenie to uczucia odmienione już przez wszystkie przypadki w każdej kategorii sztuki. Aby przyciągnąć uwagę odbiorcy, trzeba się nieźle napocić, wpaść na coś niekonwencjonalnego, nietuzinkowego, nieszablonowego. Tutaj dochodzimy do pierwszej poważnej wady pozycji – autorski duet poszedł po linii najmniejszego oporu. Nikt nie wymaga szaleńczych, niepokojących wizji na miarę samotnika z Providence, aczkolwiek przydałaby się chociażby odrobina twórczej inwencji. Główne antagonistki to postacie rodem z żenującego horroru. Czy kogokolwiek może poruszyć tysięczny demoniczny twór, mordujący po to, aby mordować i napawać się ludzkim cierpieniem? Przejadło się to gdzieś w latach dziewięćdziesiątych; pozostaje jedynie ubolewać, że niektórzy przespali ów okres. Czy naprawdę współczesność nie ma do zaoferowania nic poza hektolitrami krwi oraz szczegółowymi opisami zadawanych cierpień? Mnie to osobiście bardziej żenuje, niźli przeraża.
Z pewnością akapit należy się obszernym fragmentom, w których fizyczne relacje międzyludzkie wchodzą na pierwszy plan. Cóż… Nie wiem, czy aby autorzy odczuwają jakąś perwersyjną przyjemność w tworzeniu wyuzdanych scen pornograficznych? Dobrze przeczytaliście; podobnych momentów nie można mianować inaczej, niźli pornograficznymi. Słowo „erotyka” ze swym wysublimowaniem i nutką tajemniczości byłoby zdecydowanie nie na miejscu. Pomijając fakt, iż są napisane na jedno kopyto (bodaj każdej kobiecie „sterczą podniecająco sutki”), to dodatkowo przekraczają wszelkie granice dobrego smaku. Momentami są po prostu odrażające.
Nie zamierzam bynajmniej kreować się na obrońcę moralności czy kogoś w tym rodzaju. Nie mam nic przeciwko krwi i scenom seksualnym w sztuce. Niemniej we wszystkim należy zachować umiar, zaś fikcja literacka powinna nas głównie zajmować, a także zaciekawiać, a nie nudzić wciąż i wciąż powtarzanymi schematami.
Postaci w „Miasteczku” jest bardzo mało, ale te, które już się pojawiły, prezentują się co najmniej przyzwoicie. Każda dysponuje własnym charakterem, przekonaniami i diametralnie się od siebie różni. Trudno nazwać je arcydziełem charakterologicznym, aczkolwiek są chyba najmocniejszym punktem powieści.
Niestety, aby straszyć innych, trzeba mieć talent. Talent wrodzony, którego nie zastąpi żadna ciężka, rzemieślnicza praca. Horror to jeden z najtrudniejszych gatunków do napisania, a większość prób kończy się spektakularnym fiaskiem. Czy tak samo można nazwać „Miasteczko”? Problem to bardziej złożony, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Bowiem pomimo kilku naprawdę pozytywnych cech, powieść najłatwiej scharakteryzować jako kondominium rosyjsko-niemieckie pod żydowskim zarządem powierniczym tandetny porno-horror z dodatkiem kiepskiej fantasy.
Srogo zawiodłem się na „Miasteczku”. Po przyjemnym, zwiastującym ciekawą przygodę wstępie, zalano nas dosłownie wszystkimi substancjami, jakie mogą wydobywać się z ludzkiego ciała. Z tak powszechnie stosowanej mieszanki mógł wyłonić się tylko jeden produkt – durnowata szmira. Szkoda. Potencjał był godny uwagi.
Dziękujemy wydawnictwu Videograf za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz