David Lynch należy do tego nielicznego grona reżyserów, których produkcje da się rozpoznać już po kilku pierwszych scenach. Ba, inni twórcy z chęcią wzorują się na jego pomysłach, chwaląc sobie bogate inspiracje bądź wręcz przeciwnie – nie przyznając się do pożyczania idei. Nic dziwnego – każdy chciałby być oryginalny oraz wielbiony przez tłumy fanów. W przypadku Lyncha mówimy o charakterystycznej atmosferze zagubienia, chaosu, tajemnicy oraz roztaczanej dookoła aurze dziwności. Na początku lat 90. reżyser zebrał wszystkie te elementy do kupy i wraz ze scenarzystą, Markiem Frostem, stworzył niesamowity serial, na długo zapadający w pamięć. Sezon pierwszy "Miasteczka Twin Peaks" był dla mnie naprawdę bliski doskonałości i jego osiem odcinków pochłonąłem z rozdziawionymi ustami. Szczerze pisząc, nie zwlekałem długo z zabraniem się za drugą serię, liczącą aż dwadzieścia dwa epizody!
Sezon pierwszy "Miasteczka Twin Peaks" obfitował w wydarzenia i praktycznie każdy wątek urywał się olbrzymim cliffhangerem. Doktor Jacoby doznaje zawału serca, Audrey zostaje uwięziona w Jednookim Jacku, Jacques Renault zamordowany przez Lelanda Palmera, Leo podpala tartak z uwięzioną w nim Catherine oraz Shelly, sam natomiast dostaje kulkę od Hanka... Jakby tego było mało, Dale Cooper w samej końcówce także przyjmuje na klatę parę strzałów od zamaskowanej postaci i pada w swoim hotelowym pokoju. W drugiej serii kontynuowane są wszystkie urwane motywy. Główny bohater jest w ciężkim stanie, ale stopniowo zdrowieje i kontynuuje poszukiwania odpowiedzi na zagadkę śmierci Laury Palmer. W tym zadaniu pomagają mu lub przeszkadzają różne siły spoza naszego świata, prawdopodobnie zamieszkujące pobliski las. Jakby tego było mało, protagonistę zaczyna prześladować jego były partner, chory psychicznie Windom Earle.
Drugi sezon nie różni się klimatem od pierwszego – jeżeli podobała wam się jego atmosfera, tutaj też się nie zawiedziecie. Rozwinięciu ulegają elementy fantastyczne. Dale co jakiś czas doświadcza wizji, w których ujawniają mu się Karzeł oraz Gigant, rzucając pod nogi wskazówki. Wcześniej wątki te były bardzo subtelne i stanowiły malutki dodatek do już i tak mistycznej aury. Teraz wchodzą na bliższy plan i w sumie zaczynają nawet kreować kolejne wydarzenia. Z czasem sprawa rozwikłania źródła nadprzyrodzonych mocy, od lat nękających Twin Peaks, zaczyna mieć coraz wyższy priorytet. Pewnym problemem pozostaje niewiara niektórych stróżów prawa w jakiekolwiek nadnaturalne wpływy, jednak chłopaki nauczyli się mocno ufać Cooperowi, że tak czy siak podążają za jego przywództwem. I całe szczęście, bo paranormalne fragmenty są nam serwowane ze smakiem, bez przesady, i apetyt widza na dogłębne poznanie sekretów innego świata nieustannie rośnie, osiągając kulminację pod koniec sezonu.
Niestety sporą wadą drugiej serii jest jej długość. Dwadzieścia dwa odcinki nie są dużą liczbą, szczególnie że kiedyś to był standard większości seriali, jednakże tutaj czasami miałem wrażenie, iż akcja w ogóle nie posuwa się naprzód, a fabuła traktuje o niczym. Poziom kolejnych epizodów jest bardzo nierówny. Akcja trzyma w napięciu przez kilka pierwszych odcinków, aż rozwiązana zostaje zagadka śmierci Laury Palmer. Dobrze czytacie, sezon nie kończy się tym faktem, a szkoda. Stopniowo zostajemy wprowadzani w wątek prześladowania Coopera przez Windoma Earle'a. Nie będę ukrywał – on również zaczyna po pewnym czasie wciągać, ale brakuje mu tego dreszczyku emocji, co przy tajemnicy Laury. Ponadto między tymi dwiema sprawami raczeni jesteśmy różnymi dziwnymi wydarzeniami – jedne są interesujące, ale inne zupełnie zanudzają widza. Przez to wszystko zeszło mi mnóstwo czasu, zanim obejrzałem całą serię, gdzieś tam zniknął mi zapał, który towarzyszył mi przy pierwszym sezonie.
Wielkim atutem "Miasteczka Twin Peaks" są ciekawie poprowadzone liczne wątki obyczajowe. Tak naprawdę poza fabularnym rdzeniem poznajemy codzienne życie i losy praktycznie wszystkich mieszkańców tej okolicy. Nie muszę dodawać, że to codzienne życie w pozornie sennym miasteczku dalekie jest od zwyczajnego. Trudno wybrać mi najciekawszych bohaterów wraz z ich perypetiami, ale na pewno w czołówce znajduje się Nadine, która z powodu próby samobójczej cofnęła się mentalnie do czasów liceum, oraz duet Andy Brennan – Dick Tremayne, walczący o względy Lucy i prawo do opieki nad jej nienarodzonym dzieckiem. Zbierało mi się jednakowoż na wymioty, gdy na ekran wkraczał James Hurley. Nie mam pojęcia, jak można było wykreować tak mdłą postać, kojarzącą mi się nieustannie ze znienawidzonym przez mnie Werterem. Pragnąłem, aby w końcu ktoś go dopadł i nie musiałbym go więcej oglądać. To jedyny bohater, który kompletnie nie przypadł mi do gustu. Być może to wina aktora, Jamesa Marshalla, grającego jednym zestawem min a'la zbolały, skopany pies.
Całe szczęście reszta obsady aktorskiej spisała się na medal i aż dziwię się, że wiele osób z tej listy nie znalazło zatrudnienia w jakichś innych poważnych produkcjach i nie zdobyła światowej sławy oraz uznania. Główny bohater, w którego wcielił się Kyle MacLachlan, to cud, miód i orzeszki – nie wiem, jak mu się to udało, ale trzyma on przez cały sezon bardzo wysoki poziom, lekko biorąc poprzeczkę ustawioną wysoko w poprzedniej serii. Podobnie sprawa ma się Rayem Wise'em, odgrywającym Lelanda Palmera – poprzednio zaliczył doskonały występ jako osoba z załamaniem nerwowym, ale – co wydawało mi się niemożliwe – tutaj zagrał jeszcze lepiej, kreując postać, która na długo zapadnie mi w pamięć. Jeżeli chodzi o płeć piękną, zdecydowanie pierwsze skrzypce gra Sherilyn Fenn, czyli serialowa Audrey Horne. Seksowna, uwodzicielska, diabelnie inteligenta, a ponadto wrażliwa, tajemnicza dziewczyna. Gdy tylko pojawia się na ekranie, czuć magnetyzm, z jakim przyciąga wzrok nie tylko męskiej części widowni – chapeu bas! Mógłbym tak wymienić wszystkich po kolei, ale nie o to chodzi – każdy (z wyjątkiem Marshalla) spisał się znakomicie. Do moich ulubionych zaliczę postać występującego gościnnie Davida Duchovny'ego, który przez moment gra dosyć nietypowego agenta FBI. O co chodzi? Będziecie musieli sprawdzić to sami.
Przyznam szczerze, że ocena drugiego sezonu "Miasteczka Twin Peaks" to dla mnie twardy orzech do zgryzienia. Z jednej strony seria negatywnie zaskoczyła mnie nierównym poziomem poszczególnych odcinków i nudą wiejącą z niektórych wątków. Nie mogę jednak ukryć, iż pozostałe epizody potrafią trzymać w napięciu od początku do końca, gwarantując widzowi dobrą zabawę. Co więcej, zakończenie serialu jest po prostu rewelacyjne – nie mogłem sobie wyobrazić lepszego zwieńczenia całej tej pogmatwanej fabuły. Fakt, że ma ono kompozycję otwartą i stanowi swego rodzaju cliffhanger, jednak przynosi sporą dozę satysfakcji. Wszystkim, którzy czuliby niedosyt, muszę zakomunikować, że już niedługo, w 2017 roku, po 26 latach, pojawi się długo oczekiwany trzeci sezon dzieła Davida Lyncha. Myślę, że jest na co czekać, szczególnie że za sterami ma ponownie zasiąść Mark Frost, a muzykę skomponuje Angelo Badalamenti, twórca jednego z lepszych motywów przewodnich, jakie słyszałem. Jeżeli serial utrzyma poziom sezonu drugiego z małymi poprawkami – będzie dobrze.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz