"Meteoryt” A.G. Taylor wpadł mi w ręce w sumie przypadkiem. Przeczytałem opis książki i skusiłem się tylko dlatego, że tematyka kojarzyła mi się ze świetną trylogią Joan D. Vinge. Mam oczywiście na myśli trylogię o Kocie, prześladowanym ze względu na swój wygląd chłopaku ze slumsów, posiadającym psioniczne moce. Trylogia ta rzuca go w wir wielu problemów i zmagań z wielkimi korporacjami, mającymi za nic ludzkie życie. Książki pani Vinge miały zawsze w moim odczuciu drugie dno, ukrytą między wierszami warstwę treści, której trzeba się domyślać, a która jest czymś więcej niż tylko ciekawą opowiastką science-fiction.
Okładka książki prezentuje się dość przyzwoicie. Przyjemny obraz całości mogą burzyć jedynie kolorowe dopiski z obu stron, mające zachęcać do spojrzenia na książkę. Mnie osobiście trochę przeszkadzały. Preferuję krótki opis z tyłu, nie upstrzony kolorowymi pogrubieniami tak zwanych "słów-kluczy", które mają przyciągnąć oko potencjalnego czytelnika. Opis książki oczytanej osobie zdradza praktycznie całą fabułę i pozwala się domyśleć większości kluczowych wątków, podejrzewam jednak, że tak jest z większością nowych książek. Pewien profesor pisał w którymś felietonie, że tak naprawdę wszyscy powielamy te same schematy, coś zawsze, w jakiejś formie gdzieś już było. W tym przypadku nie mylił się, podobnie jak ja z moimi przewidywaniami odnośnie fabuły "Meteorytu".
Skończony przed chwilą "Meteoryt” przypomina "Psychotronika” przede wszystkim fabułą; mamy dwójkę dzieciaków, które w obliczu globalnej katastrofy odkrywają w sobie parapsychiczne moce i za ich pomocą muszą stawić opór organizacji HYDRA, mającej zamiar wykorzystać ich zdolności do własnych celów. Grono bohaterów wraz z przemijającymi kartami książki powiększa się, ale główny nacisk autor kładzie na Sarę – czternastoletnią dziewczynę o telepatycznych zdolnościach. Jak na czternastolatkę sporo przeszła; jej ojciec zostawił ją kiedy była mała, niedawno zmarła jej matka. Oprócz borykania się ze swoimi własnymi rozterkami, musi także opiekować się swoim cztery lata młodszym bratem, Robertem, który jest klasycznym, stereotypowym przykładem rozpuszczonego, amerykańskiego dzieciaka. Przynajmniej z początku.
Nie polubiłem Sary. Przez całą lekturę miałem wrażenie, że autor kładzie na nią zbyt duży ciężar, obciąża ją w sposób, którego nie wytrzymałaby czternastolatka, nie tak jak przedstawiono to w książce. Być może nie doceniam czternastolatków, jednak uważam, że żaden młody bohater nie poradziłby sobie z tak opresyjną sytuacją. Podobnie jest z jej bratem, Robertem – od początku sportretowany jest jako rozkapryszony dzieciak, którego w książce jest za mało, a kiedy już jest, to albo obrażony, albo obdarzony nadprzyrodzonymi mocami.
Z antagonistami i bohaterami drugoplanowymi też nie jest najlepiej. Śledząc prostą jak drut fabułę nietrudno przewidzieć rozwój wydarzeń oraz zachowania poszczególnych postaci. Pułkownik Randall Moss to stereotypowy zimny dowódca ze spaczoną wizją, zaś major Bright to jeszcze bardziej stereotypowy pomagier wierny swojemu panu. Wśród tego mamy jeszcze gromadę innych dzieciaków (znów wydało mi się, że wszystkie zbyt naiwnie próbują przekonać nas, czytelników, do swojej wewnętrznej siły i odporności), przejętą ludzkim losem panią doktor, która sprzeciwia się przełożonym i ojca, wykazującego nadludzką siłę tylko po to, by bronić swoje dzieci. Klasycznie.
Nie mogę jednak oceniać „Meteorytu” zbyt surowo. Po pierwsze, jest to książka dla młodszych i podejrzewam, że dla kategorii wiekowej głównej bohaterki oraz niższej będzie znacznie bardziej wciągająca niż dla mnie, poszukiwacza drugiego dna, ukrytego podtekstu i życiowej mądrości. Po drugie, całkiem nieźle się ją czyta. Jedynym mankamentem jest straszliwe tłumaczenie; odkąd czytam nie widziałem tak kiepsko przetłumaczonej książki – wygląda to tak, jakby ktoś wziął angielskie zdania, przerzucił je na polski i poprzestawiał wyrazy tak, by miały sens, gdzieś mając polską składnię i szyk. Czytając „Meteoryt” miałem nieodparte wrażenie, że przetłumaczyć dałoby się go znacznie lepiej, a już na pewno w sposób znacznie bardziej uprzyjemniający lekturę. Dodatkowo zdarzyło się kilka potknięć z interpunkcją, gdzieś ktoś pożarł literkę a potem nie chciał wypluć mimo (mam nadzieję) licznych próśb wydawcy. Zdarza się.
Książka A.G. Taylora nie jest wymagającą lekturą; wręcz przeciwnie – jest książką, którą można przeczytać w dwa wieczory, nie wysilając przy tym zbytnio głowy, tak jakby oglądało się przeciętny film akcji z dostateczną dozą specjalnych efektów, wybuchów i nadnaturalnych mocy. Ponieważ na zachodzie wydana już jest następna część, a i autor zapowiada trzecią, prawdopodobnie się skuszę – z czystej ciekawości. Ot, nie lubię zostawiać historii mniej więcej w połowie.
Dziękujemy wydawnictwu Akapit-Press za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz