Przypomnijcie sobie najnudniejszą i najbardziej męczącą chwilę w waszym życiu. Wielogodzinne stanie w korkach, kilka najmniej lubianych lekcji pod rząd, impreza rodzinna czy ciężka, monotonna praca. Macie? Teraz wydłużcie ją w nieskończoność... Straszne, prawda? Jednak nie martwcie się. To naprawdę nie jest najgorsze, co mogłoby was w życiu spotkać. Tak, są rzeczy, na dźwięk których usta same składają się do ziewania, a powieki opadają, jakby nawet im znudziło się bycie otwartymi. Jedną z nich jest półtorej godziny spędzonej przed „Mega Piranha".
Najpierw może kilka słów o fabule, która, zaskakująco, istnieje w tym filmie. W wyniku nieudanego eksperymentu do rzeki Orinoko w Wenezueli trafiają piranie. Niby nic dziwnego, w końcu to Ameryka Południowa, która jest ich ojczyzną. Problem w tym, że te piranie są... Uwaga, zmutowane. Zaczynają pożerać zwykłych turystów, czym nikt się nie przejmuje, bo i po co. Afera wybucha dopiero, gdy zwierzątka te zjadają statek ambasadora USA i ministra spraw zagranicznych Wenezueli wraz z nimi na pokładzie. Wiedzą o tym tylko widzowie, gdyż ludzie w filmie podejrzewają, że osoby te padły ofiarą zamachu terrorystycznego lub uległy wypadkowi. Siły specjalne USA wysyłają więc swojego człowieka, twardego jak Rambo i nieustępliwego jak Terminator Jasona Fitcha. Człowiek ten szybko odkrywa prawdę, ale w rozwiązaniu sprawy i pozbyciu się zagrożenia przeszkadza mu z niezrozumiałych powodów wenezuelski pułkownik Antonio Diaz. Jason odnajdzie za to sprzymierzeńca w pięknej pani doktor Sarze Monroe, która jest w pewnej mierze odpowiedzialna za mutację piranii. No właśnie, a jak ona się objawia? Otóż z każdą chwilą ryby te rosną niepomiernie i "rozmnażają się" ich narządy wewnętrzne, dzięki czemu mają np. dwa serca. Są nie do zatrzymania i zagrażają całemu światu...
Jak widać, scenariusz olśniewa. Szkoda, że tylko straszną głupotą. Szczerze powiedziawszy, w tym filmie jest tyle rzeczy, na które można narzekać, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Nasz dzielny bohater jest przykoksowanym, niezniszczalnym macho. Jest także wielkim akrobatą. Przykładowo, dając popis swoich umiejętności podczas ucieczki z wenezuelskiej bazy, przeturlał się po ziemi. Ja również leżałem na ziemi, śmiejąc się do rozpuku nad tak wielkim popisem kaskaderskich umiejętności. Ale nie ma co się nabijać – Jason jest świetny. Gdy zaatakowały go piranie w wodzie, zabił wszystkie nożem, zabierając ze sobą jako dowód okaz wielkości arbuza. Natomiast podczas ataku na lądzie (niewiadomym sposobem, żarłoczne stworzenia wyskakują nad wodę, kierując się w stronę lądu) odgonił wszystkie kopniakami, wykonując tzw. rowerek. Czarę goryczy przepełnia głos aktora, który jest strasznie, powiedziałbym nawet, że sztucznie, gruby, przez co nie zawsze można zrozumieć, co mówi. Trzeba przyznać, że jest to barwna postać, ale największą uwagę przyciągają same rybki. Oprócz wspomnianego pożerania statków oraz turystów, których zjadają nawet z najdalszego zakątka plaży, piranie połykają w całości lecące helikoptery oraz atakują miasta. Nie mylą was wasze oczy. Strunowce te wyskakują z wody i wbijają się całym ciałem w budynki, czemu towarzyszą wybuchy i eksplozje, jakby ktoś bombardował miasto. Jedno z ujęć przedstawiało satelitę, będącą na orbicie i aż przeraziłem się, że piranie ją zjedzą, ale widocznie jeszcze za mało urosły.
Jedna czwarta filmu to animacje komputerowe. Nie chodzi tylko o ryby i ich dewastacyjne zapędy, ale czasem komputerowo dorobione są np. helikoptery. W sumie nie mam nic przeciwko, gdyby animacje te nie przypominały „Wolfensteine 3D” czy „Duke Nukem 3D”. No może trochę przesadziłem. Nie można obrażać tak kultowych produkcji. Poprawię się więc – te animacje nie przypominały niczego, co do tej pory dane mi było oglądać. Jakby tego było mało, niektóre ujęcia powtarzane są po kilka razy, co zwiększa, już i tak będącą na granicy, irytację. Zdziwiła mnie jedna rzecz. Na początku, gdy pojawiła się postać ważna dla fabuły, film zatrzymywał się, ekran robił się czarno-biały, po czym pojawiały się napisy z informacją, jak się dana osoba nazywa oraz kim jest. Może i niezły pomysł, ale nie jak trwa przez pierwsze 20 minut filmu. O muzyce nawet nie będę pisał, bo ta tylko podkreśla beznadziejność tego gniota. Również nie ma mowy o jakiejkolwiek grze aktorskiej. Drewniane dialogi, plastikowe miny i metalowe ruchy. Brrr.
Początkowo myślałem, że cała produkcja to jakiś żart. Nie wiem, jaki był budżet, ale musiał być zadziwiająco niski. Podejrzewam, że dziesięciominutowy filmik umieszczony na YouTube zrobiłby furorę, ale półtorej godziny to aż o godzinę i dwadzieścia minut za dużo. Może wtedy reżyser uniknąłby olbrzymiej ilości głupich, niewybaczalnych błędów. Pewna scena ukazuje nam nurków polujących na piranie, wśród których jest Jason. Wszyscy mają ustniki w ustach, aby móc w miarę swobodnie oddychać. Tymczasem dość powiedzieć, że nasz protagonista mówi. Ba, on nawet mówi wyraźnie! Oczywiście, nie poruszając ani na jotę ustami. Nie chcę robić spoilerów, więc powiem tylko, że zakończenie jest gorsze od całego filmu...
Podsumowując, produkcja ta jest genialna w swojej niedoskonałości. Nie ma w niej ani jednego plusa. Naprawdę szukałem, ale widocznie porażka „polowała” na mnie od pierwszych scen. W sumie, może po pół litra wódki byłoby zabawnie, ale nie mam zamiaru jeszcze raz przez to przechodzić. Widziałem, że reżyser ten jest również scenarzystą w filmie o fascynującym tytule "Węże w pociągu". Może się skuszę... W każdym bądź razie gorąco polecam wszystkim żyjącym masochistom i ludziom zbyt zadowolonym ze spędzanych w życiu chwil. Ja idę odprawić egzorcyzmy, aby ta szmira nie wchodziła mi więcej w drogę.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz