Trylogia Sheparda została zakończona i nie ma co już płakać nad losem "dziarskiego komandora", który zaprowadził porządek w naszej galaktyce oraz ostatecznie doprowadził do zjednoczenia ras Drogi Mlecznej. BioWare przygotowało czwartą odsłonę znanej marki, jednak zrezygnowano z numeracji, co dobitnie podkreśla fakt, że "Andromeda" rozpoczyna zupełnie nową serię, wprowadzając nas do tytułowej galaktyki. Te pionierskie misje nigdy nie są łatwe i właśnie trudność przecierania nowych szlaków sprawiła, że nawet znana seria nie może gwarantować sukcesu. Tak było w przypadku "Inkwizycji", ale czy faktycznie nic dwa razy się nie zdarza?
Proces instalacji tego tytułu nie należy do najkrótszych, bowiem do pobrania mamy ponad 40 GB danych, jednak bawić możemy się po ściągnięciu nieco ponad 40% całości. Wtedy też bezproblemowo oglądamy całkiem ładne menu i możemy spróbować stworzyć swojego awatara. Podobnie jak w trzech poprzednich odsłonach, wciąż możemy skusić się na domyślny wygląd, wzorowany na znanych modelach. Właśnie taki zabieg wybrałem na początek mojej przygody i w duchu dziękowałem później za to Lolth, bowiem dostępne opcje są najzwyczajniej w świecie brzydkie. Do tego dochodzi zbyt mała liczba wariantów oraz dziwne podobieństwo do tego, co widziałem tworząc swojego przywódcę Inkwizycji. BioWare chyba za punkt honoru postawiło sobie stworzenie nieatrakcyjnych kobiet, zaś w przypadku płci brzydkiej najzwyczajniej w świecie każdy wydaje się być wymuskanym i plastikowym miłośnikiem kremów wygładzających cerę. Pozytywnie na tym tle prezentuje się domyślny Scott Ryder, jednak jego siostra potwierdza smutną prawdę o tym, że nawet piękna kobieta jako wzorzec to za mało, gdy efekt pracy przypomina dzieło amatorów.
Później czeka nas dość długie intro, którego rzecz jasna nie można pominąć. BioWare w tym elemencie pozostaje nieugięte, ale już wkrótce trafiamy na "Hyperiona" i możemy skupić się na fabule. Szybko napatoczymy się na pierwsze przeciwności, bowiem obiecane światy leżą w ruinie, zaś wioząca ludzi arka ma problemy techniczne, przez które jest zmuszona szybko odnaleźć bezpieczny port. Alec Ryder, czyli pionier, bierze sprawy w swoje ręce, jednak misja kończy się niespodziewanie, zaś na naszych ramionach spoczywa los dwudziestu tysięcy ludzkich kolonistów. Niestety, te pierwsze godziny nie mają w sobie zbyt dużego ładunku emocjonalnego i przypominają przywoływaną już "Inkwizycję".
Nie czuć tej presji, do tego nasza postać posiada tak okrojony system dialogowy, że właściwie istnieją tylko dwa podejścia do każdego tematu – lekko bezczelne i straszliwie uległe. Nie ma niczego pośrodku, przez co odniosłem wrażenie, że Andromeda to świat zbyt jednoznaczny, by mogło kryć się w nim choćby maleńkie ziarno szarości. Nie ma co się oszukiwać pod względem kierunku, jaki obrała seria, bowiem każda kolejna część ma w sobie coraz mniej z RPG i tutaj rozmowy stanowią jedynie drugi, przez to mniej ważny, filar rozgrywki. Sytuacji nie poprawiają osoby teoretycznie nam najbliższe, czyli załoga "Tempest". Oni także zostali przygotowani na jedno kopyto, zaś ich własna historia w żaden sposób mnie nie obeszła. Niby każdy ma jakiś powód do walki, ale przypominają zaprogramowane roboty, które łatwo przekonać do siebie przy użyciu odpowiednio znakowanych opcji dialogowych. To uproszczenie sięgnęło "dna", pozwalając nam na prowadzenie romansów po trzech rozmowach z ikonką "serduszka". Dobrze chociaż, że te miłosne zbliżenia w dużej mierze przygotowano całkiem nieźle, jak też BioWare tym razem nie uraczyło nas intymnością w bieliźnie. Do poziomu "Dzikiego Gonu" jeszcze daleko, ale jest to zdecydowanie dobry kierunek.
Jak na grę akcji przystało, w końcu dostajemy możliwość zejścia na ląd i oddania się ulubionej rozrywce kosmicznych odkrywców – rozwałce. Podejście a'la Indiana Jones szybko zawodzi, więc po początkowym przeszkoleniu możemy sobie wreszcie postrzelać. Od razu rzuca się w oczy nowa mechanika poruszania się naszego pioniera, bowiem dotychczasowe turlanie zostało zastąpione możliwością użycia plecaka odrzutowego, co niejako zastępuje podskakiwanie. W praktyce oznacza to trwające dwie lub trzy sekundy pląsy, pozwalające dotrzeć do wyżej położonych miejsc. Niby wszystko jest w porządku, ale trafienie na pewne półki skalne często wymaga wprawy, zaś nawet w powietrzu możemy otrzymywać obrażenia, co już w ogóle wydaje się być chybionym rozwiązaniem. Animacja przypomina skakanie z "Inkwizycji", stąd miłośnicy naśladowania żab znajdą tu coś dla siebie.
Kolejną rewolucję przeszedł system osłon, bowiem nie ma możliwości samodzielnego "przyklejenia się" do przeszkody. Gra robi to za nas przy odpowiednich przeszkodach, ale tak daleko idące uproszczenie zupełnie mi nie odpowiada. Zabija to element strategicznego planowania, które w oryginalnej sadze było zrealizowane poprawnie. Dobrze, że broń sama nie strzela na widok wroga, bo wtedy to już tylko krok od interaktywnego filmu. Walki nie będą jednak trudne przede wszystkim z winy sztucznej inteligencji, która zdolna jest co prawda chować się za przeszkodami, jednak manewry oskrzydlające są tutaj rzadkością.
"Tempest" leci od jednego miejsca do drugiego bez pojedynków kosmicznych (czyżby zapomnieli zainstalować jakieś "powitalne" działko lub torpedy?), więc na pocieszenie możemy pojeździć Nomadem. To następca Mako z "jedynki" i można tutaj mówić o ewolucji. Nowy pojazd, chociaż wygląda niczym sterowany na baterie samochodzik z burzliwej młodości, prowadzi się całkiem przyzwoicie, chroni nas przed szkodliwymi efektami środowiska oraz pozwala wspinać się na całkiem wysokie skały. Nie jest też tak wywrotny jak jego protoplasta, jak też możemy zamontować na nim specjalne osłony. Szkoda, że nie zdecydowano się na pełny wóz bojowy, ale jesteśmy przecież odkrywcami i wtedy mało kto decydowałby się na osobiste załatwianie porachunków. Punkty zrzutu pojazdu są rozsiane dość gęsto, dzięki czemu Nomad okazał się być naprawdę użytecznym narzędziem.
Nie samą walką człowiek żyje, więc przyjdzie nam wypełniać zadania dodatkowe, aktywować maszyny poprawiające pogodę, układać glify, zakładać osady, zwiedzać krypty, uwalniać więźniów czy też dostarczać przedmioty z jednego końca mapy na drugi. Twórcy gry twierdzili w wywiadach, że wzorowali się na naszym "Wiedźminie", ale to początkowe bogactwo aktywności szybko nudzi, zaś powtarzalność questów idź-zabij-przynieś po pewnym czasie poddaje w wątpliwość zapowiedzi pracowników BioWare. Pozytywnie na tym tle wypada skanowanie przedmiotów i poszerzanie zasobów wiedzy, którą wykorzystamy przy budowie przedmiotów, jednak odkrywamy, że podczas tego procesu nie możemy biegać oraz znika ekran "przeżywalności", więc za którymś tam razem po prostu nie zdążyłem dobiec do pojazdu na czas. Nie ma też wcale aż tak wiele do skanowania, bo pewne elementy powtarzają się naprawdę często.
W kosmosie też nie jest różowo, bo co prawda skanujemy planety i szukamy anomalii, jednak szybko rozpaczamy nad każdorazowym oglądaniem animacji docierania do nowego miejsca. Surowce zwykle znajdziemy na asteroidach i faktycznie początkowo czujemy się tak, jakby nasz pionier widział to na własne oczy, ale "efekciarstwo" zabiera zdecydowanie za dużo czasu. Przecież to tylko prosta wyprawa po pierwiastek zero a nie odkrycie całej gromady gwiazd.
"Tempest" także pod względem wyglądu stawia przede wszystkim na wielkość, stanowiąc połączenie amerykańskich samolotów stealth, rosyjskiej łodzi podwodnej oraz pojazdu generała Grievousa. Wnętrze jest dość szczegółowe, ale duża i przeszklona sala konferencyjna zdecydowanie nie przypadła mi do gustu, podobnie jak dziwne rozłożenie pomieszczeń oraz relatywnie skomplikowana droga do własnej kabiny. Brak w tym wszystkim jakiejś symetrii, więc na początku błąkamy się po pokładach bez ładu i składu. Ogólne wrażenie pozostaje jednak dobre i te drobne przeciwności da się pokonać odpowiednim treningiem.
Tryb dla wielu graczy stanowi udane rozwinięcie tego, co widzieliśmy w "Mass Effect 3". Tym razem jednak zmniejszono ilość fal z dziesięciu do siedmiu, co przyspiesza rozgrywkę i pozytywnie wpływa na jej dynamikę. Możliwość używania plecaka sprawia, że obszar zabawy jest większy i właśnie na dachach stoczyłem najcięższe boje. Niby nie ma tu nic wymyślnego, ale jednak bawić można się całkiem nieźle, bo w końcu niektórzy przeciwnicy za nic mają sobie stałe przeszkody i potrafią wysyłać wiązki laserowe z zabójczą precyzją. Nowość stanowią grupy uderzeniowe, wysyłane do boju po uprzednim odblokowaniu. Możemy w tym aspekcie zdać się na komputer lub samemu podjąć rękawicę. Tego typu wyzwania nie różnią się znacząco od pozostałych rozgrywek, jednak kładą większy nacisk na konkretny typ wykonywania zadań, jak chociażby odbijanie jeńców. Jeśli wyręcza nas komputer, to w tym samym czasie możemy zająć się czymś innym, czyli coś na wzór misji zlecanych członkom przywoływanej wielokrotnie Inkwizycji.
"Andromedę" napędza silnik Frostbite, który pozwala nam cieszyć oczy naprawdę ładnymi widokami. Duża różnorodność klimatyczna planet sprawia, że nie będziemy się zbytnio nudzić. Powierzchnie do eksploracji są dość duże, praktycznie otwarte i pozwalają na swobodny wybór kolejności wykonywanych zadań, więc można spędzić minuty podczas oglądania swoich śladów na piasku czy stopniowego pokrywania szronem kombinezonu. Postacie prezentują się dużo gorzej, ich wytrzeszczone oczy i prawie zerowy ruch warg tylko początkowo śmieszy, podobnie jak dziwne bieganie czy też brak ekspresji przy wypowiadaniu wielu kwestii. Przedstawione w grze rasy nie zaskakują pomysłowością, począwszy od beznadziejnego głównego przeciwnika, poprzez pozostałych kettów, a kończąc na angarach, którzy stanowią żywy dowód krzyżówki qunari z twi'lekkami. Zbroje prezentują się przeciętnie, podobnie jak ubrania, zaś design stacji kosmicznych oraz pojazdów to przede wszystkim monumentalizm i nawiązanie do oryginalnej sagi, co łatwo pomylić ze zwykłym naśladownictwem. Nie podobały mi się też problemy techniczne z animacjami, wychodzeniem do pulpitu czy też długim wczytywaniem. Pojawiły się też problemy z rozdzielczością, jak też drobne usterki dźwiękowe. Jak na grę tworzoną przez pięć lat za grube miliony, to nie dostajemy w swoje ręce wystarczająco dopieszczonego produktu. W chwili pisania tej recenzji jest już pierwszy patch, dzięki czemu "Andromeda" działa odrobinę płynniej.
Polska wersja językowa nie należy do wybitnych osiągnięć rodzimego dystrybutora, ale miło, że zdecydowano się wyłącznie na napisy. Ma to swoje ciemne strony, bowiem niekiedy literki dialogu znikają nam tylko dlatego, że akurat obok ktoś się odezwał i gra uznała, że to ta kwestia będzie mieć pierwszeństwo. Poza tym razi ten ciągły "pionier" w miejsce pathfindera, ale to już raczej kwestia gustu. Cena blisko 200 PLN jest absolutnie nie do przyjęcia, zaś premierowe dodatki, czyli pancerz, skórka dla Nomada i doładowanie do multiplayera, zupełnie nie uzasadniają tak wysokiej kwoty. Szkoda też, że te "bogatsze" wersje nie doczekały się wydania pudełkowego, bowiem prezentowana na nim okładka jest naprawdę fajna.
Ostatecznie docieram do napisów końcowych i oddaję ostatni strzał, by zobaczyć takie sobie zakończenie. Pora podsumować wyprawę, by wyciągnięte z niej wnioski posłużyły kolejnej ekspedycji. "Andromeda" to bardzo przecięte RPG z oklepaną fabułą, odtwórczymi dialogami oraz mało interesującymi towarzyszami. Wciąż jednak dostajemy w swoje ręce całkiem niezłą grę akcji, która momentami potrafi pokazać pazur. Nie jest mi łatwo zestawić te dwa elementy, bo przerwy w zabawie czyniłem z własnej, nieprzymuszonej woli. Chociaż po nocach będą mi się śniły te koszmarne animacje twarzy, to jednak w hełmach zabawa jest wciąż bardzo dobra. Końcową notę znajdziecie poniżej, ale miejcie świadomość tego, że w przekroju całej serii "Andromeda" wypada najgorzej, zaś obecna cena zachęca do tego, by czekać na jakieś promocje. Wracam na statek, koniec wpisu.
Plusy
- zupełnie nowa galaktyka
- całkiem przyjemne strzelanie
- sporo pobocznych aktywności
- wciągająca eksploracja i skanowanie
- Tempest
Minusy
- ciągłe oglądanie tych samych animacji
- pozorne bogactwo aktywności
- drobne problemy techniczne
- koszmarna mimika twarzy
- przeciętne dialogi i brak humoru
- słaba sztuczna inteligencja przeciwników
Komentarze
Dzięki za recenzję. Będzie jak z "Falloutem 4". Ogra się po duuuuuuużej przecenie.
Tak juz bylo od ME1, dla mnie bardzo stracila ta seria przez takie dialogi
Co do dialogów - było tak w serii, ale liczyłem na to, że po zrezygnowaniu z numeracji pewne elementy zostaną rozwiązane inaczej. Przeliczyłem się. W pełni się jednak zgadzam z tym, że seria mocno na tym straciła, bo przez to nie utożsamiam się z postacią, którą prowadzę.
Dodaj komentarz