Próba przedefiniowania historii walki o angielską sukcesję. W rolach głównych Margot Robbie jako Elżbieta I, a po drugiej stronie barykady Saoirse Ronan odgrywająca Marię Stuart. Ciśnienie było wysokie, nadzieje były olbrzymie, całość miała aż buzować od kontrowersyjnych klimatów, bo i czasy w historii wyspiarskiej potęgi były niewesołe. Niestety, zamiast wysmakowanego i odważnego dramatu historycznego dostaliśmy XVI-wieczną "Modę na sukces". Takie "House of Cards" dla ubogich. Ze scenariuszem napisanym pod tezę, próbującym naginać rzeczywistość.
Zacznijmy jednak od początku i postawmy sprawę jasno, bo nie da się przejść dalej ciągle udając, że w pokoju nie stoi cholernie wielki słoń. Problemem tego filmu nie jest to, że został on zdominowany przez galopującą polityczną poprawność. Można przymknąć oko, że na przykład wziętym angielskim lordem i członkiem królewskiej rady jest osoba czarnoskóra (mam to w sumie w poważaniu nawet w momencie, gdy zmieniają rasę moich ukochany bohaterów jak Roland). Da się machnąć ręką na homoseksualne wątki i tolerancję w otoczeniu królowej, która mieni się oddaną katoliczką (przypominam, mamy niezbyt tolerancyjny XVI wiek). Tak samo jak na głęboki feministyczny wydźwięk tego filmu, co było generalnie całkiem ciekawym założeniem patrząc na bohaterki produkcji.
Nie, problem leży w tym, że jest on CHOLERNIE NUDNY... i tylko czasem biedno-głupi. Postacie snują się z miejsca na miejsce (na dokładkę ze scenograficzną biedą). Deklamują dialogi. Gadają, gadają, gadają. Spiskują. Tylko nic z tego w ogóle nie wynika. Przez ponad, kurła, dwie godziny.
Ważne i piorunujące wydarzenia są przedstawione bez ikry. Frazesy i pustosłowie są tu na porządku dziennym. Tragedie nie wywołują żadnych emocji. Brakuje momentów, gdzie sympatyzuje się z bohaterkami. Chociaż jednego małego, kurde faja. Któraś królowa raz na jakiś czas rzuci rozwalającym banałem w stylu "mężczyźni to okrutnicy!" (dzięki za pomoc filmie, jestem takim imbecylem, że trzeba mi tłumaczyć jak 6-latkowi i nie skapnąłbym się z kontekstu), gdzieś tam w tle pojawiają się konflikty i zagrywki polityczne (ale to wszystko takie bez iskry), a nawet zamajaczy bitwa (dawno nie widziałem tak kiepsko zrealizowanego starcia – przywodzi na myśl budżetowe polskie historyczne kino).
Podstawowym założeniem było ukazanie sytuacji kobiet w tamtych czasach. Ich z góry przegranej walki o równe prawa i traktowanie. Zostało ono tu jednak jedynie delikatnie liźnięte. Wątek feministyczny, który w założeniu twórców miał dawać do myślenia, raczej zniechęci do tej idei. Boli to strasznie, bo naprawdę był potencjał.
Główne bohaterki też prezentują się fatalnie. Elżbieta I to tutaj kobieta w wiecznej depresji, nierzadko oderwana od rzeczywistości i przywodzi na myśl typowe "ciepłe kluchy". Chciałbym zaznaczyć, że jest to portret cóż... JEDNEGO Z NAJWYBITNIEJSZYCH WŁADCÓW W HISTORII ANGLII?! Maria Stuart to raczej nieporadne dziecko, które jest zbyt często zdziwione, że świat nie gra tak, jak ona tego pragnie. Wybaczcie, ale jako facet sam myślałbym nad jakimś przewrotem. Nie dlatego, że kobieta jest u sterów (bo to nic złego), ale że rządzi mną ktoś tak niestabilny. Znakomitym podsumowaniem jest scena, gdy Elżbieta i Maria w końcu spotykają się twarzą w twarz. W tym momencie powinny lecieć ekranowe wióry i pasja, a jest... zaledwie letnio.
Scenariusz pisany pod tezę. Bieda na każdym polu piszczy tak, że patrząc na nią uciskany chłop w czasach nieurodzaju czuje się jak krezus. Tylko kostiumy są zachwycające. No i może tu leży główny problem. Nie wystarczy włożyć aktorów w wyszukane szaty, aby zrobić dobry film kostiumowy. Tu potrzeba też przemyślanej historii i pasji.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz