"Małe Licho i tajemnica Niebożątka" książką roku w kategorii literatura dziecięca w plebiscycie portalu lubimyczytac.pl. Akurat przygotowywałam się do pisania recenzji, gdy natrafiłam w sieci na taką informację. Z jednej strony to duże wyróżnienie, a i niewątpliwie reklama dla książki – nie ma chyba w polskim internecie drugiej tak popularnej witryny poświęconej literaturze. Z drugiej – nie wszystko, co popularne, jest dobre i nie każdemu plebiscytowi można ufać. Rzut oka na zwycięski tytuł w kategorii fantastyka i każdy według własnych upodobań może dokonać osądu. Ale już bez złośliwości. Warto sięgnąć po niepozorną książeczkę od Marty Kisiel czy nie warto?
Czy to bajka, czy nie bajka... Teoretycznie opowieść powstała z myślą o młodym czytelniku, ale nie mam złudzeń: w pierwszej kolejności do księgarń pobiegli zupełnie dorośli fani "Dożywocia" i "Siły niższej" (tacy jak ja). Wszak już sam tytuł sugeruje, że można liczyć na pojawienie się starych znajomych. Co prawda tym razem pałeczkę przejmuje młode pokolenie, lecz mimo wszystko miło jest pozaglądać w znajome kąty, nawet jeśli tym razem rolę oprowadzającego objął inny bohater. Ale dla jasności – znajomość wspomnianych wcześniej historii ułatwia rozeznanie się w rzeczywistości i pozwala dostrzec pewne smaczki, jednak nie jest niezbędna do zrozumienia i czerpania radości z lektury "Małego Licha...".
Słów kilka o fabule. Bożydar Jakiełłek mieszka w domu niezwykłym. Pełno tu rozmaitych zakamarków, w tych zaś roi się od najróżniejszych, cokolwiek nietypowych stworzeń. Stwór morski rezydujący pod łóżkiem, niemieckie widma na strychu i osiem różowych królików (wszędzie) to tylko kilkoro towarzyszy zabaw chłopca, który zresztą sam nie jest do końca przeciętnym dzieckiem. Ale jak mógłby być przeciętny, skoro jego własny ojciec opuścił ziemski padół dobrych kilkaset lat przed narodzinami syna? Właśnie. Tak czy owak Bożek wiedzie szczęśliwe dzieciństwo – do momentu, kiedy jego opiekunowie postanawiają wszystko zepsuć i posłać go do szkoły.
Książka skierowana jest do młodszego odbiorcy, nie dziwi zatem ani sporych rozmiarów czcionka, ani język, jakim posługuje się autorka. Jest obrazowy, plastyczny, dużo tu również zabawy słowem, do czego zresztą czytelnicy Marty Kisiel zdążyli się już przyzwyczaić. Przypuszczam, że ten styl może niektórych irytować, wydawać się infantylny, ale to już kwestia indywidualnych upodobań.
Styl stylem, sama opowieść infantylna nie jest. Pod płaszczykiem nieprzesadnie skomplikowanej, za to porządnie pokręconej (pozytywnie) opowieści autorka przemyciła kilka jak najbardziej poważnych tematów, dotyczących przede wszystkim relacji międzyludzkich. Rezolutny Bożek świetnie dogaduje się ze swoim aniołem stróżem i innymi specyficznymi mieszkańcami domu, ale zupełnie nie radzi sobie w kontaktach z rówieśnikami. Czy żeby zostać zaakceptowanym przez grupę, koniecznie trzeba upodobnić się do jej członków? Inny oznacza gorszy? A może jednak stary skecz mówi prawdę i wszystko, co oryginalne, jest lepsze? Jak sobie poradzić z odmiennością, czymkolwiek by się ona nie objawiała? Oczywiście książka nie udziela cudownej, uniwersalnej odpowiedzi na problemy wszystkich wyrzutków tego świata, bo i taka uniwersalna odpowiedź zwyczajnie nie istnieje. Mimo to sądzę, że niejeden starszy czy młodszy czytelnik rozpozna w Bożku samego siebie i może poczuje się ciut lepiej ze swoją odmiennością.
Ważny jest również wątek relacji między młodym protagonistą a wujkiem Konradem, któremu daleko do mistrzostwa świata w dziedzinie okazywania uczuć. Uszczypliwe komentarze są zdaniem Bożka oznaką, że wujek go nie lubi. Nie rozumie jeszcze, że dla niektórych dystans jest rodzajem bariery ochronnej, a czasami wręcz nietypowym sposobem na okazanie troski i przywiązania. Z własnego doświadczenia wiem, że ten temat wcale nie jest tak błahy, jak może się wydawać, i miło, że został poruszony.
Osobiście spośród książek dla dzieci najbardziej cenię te, które czytane po latach zaskakują dorosłego już czytelnika czymś nowym, na co wcześniej zupełnie nie zwrócił uwagi. W "Małym Lichu..." takim smaczkiem jest wpleciony w opowieść wiersz "Król elfów". W zależności od posiadanych kompetencji czytelniczych młody odbiorca mniej lub bardziej zrozumie jego rolę w tekście, ale całą ideę w pełni pojmie dopiero ktoś bardziej wyrobiony. Muszę przyznać, że początkowo zdziwiła mnie obecność skądinąd przepięknego utworu Goethego w tytule skierowanym do dzieci. Zawsze odbierałam tę balladę jako klimatyczną, jednak szalenie niepokojącą. Jest cytowana w momencie, gdy sprawy przyjmują bardzo zły obrót, przez co zabawna bajka zmienia się nagle w mały dreszczowiec. Wątpliwe, by po książkę sięgał strachliwy trzylatek, a te starsze dzieci chyba już nie są przesadnie bojaźliwe, niemniej przez kilka chwil miałam poczucie, że coś mi tu zgrzyta. Z kolei dorosły czytelnik może czuć się nieco niedopieszczony, godzina czytania i po zawodach.
Z dużym trudem przychodzi mi podsumowanie mojej opinii o "Małym Lichu i tajemnicy Niebożątka". W trakcie pisania tego tekstu zdałam sobie sprawę z czegoś, czego nie zauważyłam w trakcie lektury: mam sobie całkiem dużo z Bożka i jeszcze więcej z Konrada. To bohaterowie, których wyjątkowo dobrze rozumiem, a to zdarza się dość rzadko. Autorce udało się stworzyć postaci, z którymi będzie mógł się utożsamiać niejeden introwertyk, co jako jeden z nich bardzo doceniam. A jednak w trakcie lektury towarzyszyło mi mgliste poczucie niedosytu. Za mało cukru w cukrze? Wydaje mi się, że Marta Kisiel próbowała zadowolić jednocześnie i młodszych, i starszych czytelników, niestety nie do końca jej się to udało. Z dużą sympatią myślę o tej mądrej książce, ale w moim osobistym plebiscycie największe szanse na nagrodę ma za najpiękniejsze wydanie.
Dziękujemy wydawnictwu Grupa Wydawnicza Foksal za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz