Jest rok 2013 i podróże w czasie nie zostały jeszcze wynalezione. Mam spore obawy, że nigdy nie zostaną, kiedy kartkując podręcznik do historii, nie widzę tych wszystkich katastrof, które niechybnie spowodowałaby dość gapowata przecież ludzkość, gdyby kiedykolwiek w przyszłości w zasięgu jej łap pojawiła się możliwość skoku w czasie. Udało nam się zmontować dezodorant, na litość boską, i nim ktokolwiek się zorientował, obudziliśmy się z dziurą w powłoce ozonowej planety wielkości kontynentu! Dajcie nam wehikuł czasu, a ktoś pewnie włoży dużo pracy w to, żeby każdy kiepski król w historii nazywał się "Joffrey".
Dlatego też podoba mi się pomysł, jaki przedstawia nam "Looper – Pętla czasu", w reżyserii Riana Johnsona. W 2072 roku sposób na podróże w czasie zostaje odkryty i natychmiast surowo zakazany. Jak to bywa z surowo zakazanymi czynami, zostaje on wykorzystywany przez mafię – głównie do pozbywania się niewygodnych ludzi. Żyjący trzydzieści lat wcześniej, grany przez Josepha Gordon-Levitta ("Incepcja", "Mroczny Rycerz Powstaje"), bohater-narrator Joe opowiada nam o tym wszystkim, gdyż jest tytułowym Looperem – człowiekiem, który pojawia się w odpowiednim miejscu i godzinie z ogromniastym garłaczem, gdzie dosłownie z powietrza wziąć się ma podróżnik w czasie, związany i z workiem na głowie. Joe odstrzeliwuje delikwenta, zabiera srebro, które ten raczył ze sobą przytaszczyć z przyszłości, i pozbywa się ciała, którego i tak nikt nie będzie szukał. Prosta i czysta robota, aż do chwili, w której na prowizorycznie rozłożonej macie pojawia się o trzydzieści lat starszy, z pewnością bardziej łysy, Joe – w tej roli Bruce Willis. A jeśli ktoś starzeje się na Bruce’a Willisa, na pewno nie da się tak po prostu odstrzelić z garłacza jak byle słoń na Serengeti. Starszy Joe więc ucieka, Młodszy Joe musi go/się złapać, a my mamy film.
Odniosłem wrażenie, że film chce być czymś więcej, niż powyższy pomysł. Trochę na wzór "Matrixa", któremu udało się zaistnieć nie tylko chwytliwym pomysłem fabularnym, możliwym do streszczenia w jednym akapicie. I jak wielu przed nim, próbujących upiec kilka pieczeni na jednym ogniu, serwuje w efekcie danie nieco surowe i czasem ciężkie do strawienia. Czego tu nie mamy? Od pytania, ile warta jest przyjaźń, przez uzależnienie od narkotyków, a na problemie porzucenia dzieci przez matki kończąc; a tu jeszcze w kolejce czeka telekineza, zabawy czasem i poszukiwanie tożsamości przez rozdwojonego bohatera. Tego typu cięższe zagadnienia film stara się sprawdzonym przepisem przeplatać ze scenami akcji, co sprawdza się w pierwszej, dynamiczniejszej połowie filmu. Druga połowa ni z tego, ni z owego zatrzymuje nas na farmie pośrodku pól kukurydzy, tę scenerię urozmaicając krótkimi sekwencjami, podczas których Bruce Willis snuje się po mieście i podgląda przez okna młode matki. Ma to oczywiście swoje uzasadnienie tak fabularne, jak i strukturalne (gdzieś w końcu "Looper" musiał znaleźć czas i miejsce dla swojej poważnej tematyki, rozterek moralnych i podbudówki pod finalny zwrot akcji, kiedy już i tak dość skomplikowana ekspozycja świata zajęła pierwszą połowę filmu) – kiedy jednak ktoś spodziewa się thrillera w dystopijnym mieście przyszłości, może zakończyć seans z poczuciem niedosytu, ściślej nazywającym się "nie przypominam sobie, żeby wasze zwiastuny obiecywały mi pola kukurydzy i podejrzanie współcześnie umeblowane farmy".
Nie oznacza to jednak, że w "Pętlarzu" nie ma elementów, które by się nie broniły. Tutejszy koncept na "działanie" czasoprzestrzeni i konsekwencję podróży w czasie nie jest może najbardziej prawdopodobny pod słońcem, ale podano go w sposób na tyle sprawny (i strawny), że nie wybija z opowieści. Duet Levitt-Willis działa całkiem przyzwoicie i choć ciężko uwierzyć w to, że Bruce Willis nie był kiedyś Brucem Willisem, Levittowi udaje się uchwycić ten pewien stoicki manieryzm, tak charakterystyczny dla hollywoodzkiego wielbiciela polskiej wódki. Ogółem "Loopera" oglądało mi się bez bólu, nawet podczas dłużyzn, między innymi dzięki Pierce’owi Gagnonowi, dzieciakowi, którego może czekać kariera filmowa (aż chciałoby się, żeby był trochę starszy niż siedem lat, jako że odniosłem wrażenie, jakby jego rola była pisana na miarę jednak trochę starszego chłopca), jak i dzięki pozostałym, solidnym rolom drugoplanowym.
Podsumowując, dość zwyczajne danie wyszło z tego "Loopera". Nic wyśmienitego, ale też nic ciężkiego na żołądku i sumieniu kinomana. Pewien szczególny posmak pozostał mi jednak w ustach po seansie, którego to nie mogłem przez pewien czas rozpoznać, aż – eureka! Średniej klasy adaptacja. "Loopera", choć nakręconego wedle oryginalnego pomysłu, ogląda się trochę jak średnio udaną adaptację czegoś większego, z kilkoma wątkami sprasowanymi na potrzeby scenariusza, z charakterystyką bohaterów ogładzoną ze wszystkich ciekawszych kantów, z całością po hollywoodzku sprowadzoną do najbardziej zjadliwego mianownika. Trochę jak "Opowieści z Narnii", gdyby nie istniał literacki pierwowzór – film niezły, ale nic zostającego na dłużej w pamięci.
Komentarze
Gdy akcja dochodzi do farmy, a Bruce zabawia się w zboczeńca, nieśmiało zacząłem zerkać na zegarek i dyskretnie ziewać. Co mnie zaskoczyło i zaliczę to zdecydowanie na plus, to nieszablonowa konstrukcja duetu protagonistów. Panowie świetnie się rozumieją. O Willisa byłem spokojny, bo całe życie gra właśnie takie postacie, natomiast pozytywnie odebrałem grę Gordona, który w 100% przygotował się do roli.
Nie ma co się rozpisywać, bo do filmu na pewno nie wrócę. Przewidywalne zakończenie tylko ten film pogrąża. Niestety, paradoksy zabawy z czasem są bardzo delikatne i trzeba sporo kombinowania, żeby wszystko współgrało - moim zdaniem tutaj się to nie udało i powstają zwykłe nielogiczności. Takie sobie 5/10, głównie za głównych bohaterów.
7/10
Dodaj komentarz