Pretendentów do tronu króla hack&slash, który obecnie zajmuje znany produkt Blizzard Entertainment – seria Diablo, było wielu i, jak dotąd nikomu nie udało się obalić hegemona. Legend: Hand of God, mało znanej niemieckiej firmy Master Creating, to kolejna próba przyćmienia blasku, który od dawna roztacza wokół siebie Mroczna Trójca. Mogę od razu poinformować, że gra nie stała się hitem. Powiem szczerze, że usłyszałem o niej tylko dlatego, iż użycza tam głosu Joanna Jabłczyńska. Wszystko przeszło bez echa i nawet się temu nie dziwię, bo tytuł wnosi naprawdę nie wiele. Ale zacznijmy od początku.
Przybyli, zobaczyli i nic nie zrobili
Fabuła opiera się na Świętym Ogniu, relikwii strzeżonej przez zakon, którego członkiem jest Targon – główny bohater. Jednakże mistyczny płomień zostaje zgaszony przez pewnego nikczemnika i świat zostaje zalany przez hordy demonicznego pomiotu. Krajobraz, jak pewnie przypuszczacie, powinien być zniszczony – spalona trawa, nagie drzewa, martwe ciała okolicznych mieszkańców itd. Okazuje się jednak, że tak nie jest. Jedynym zniszczonym budynkiem na początku rozgrywki jest klasztor, w którym znajdował się ów artefakt. Wieśniacy co prawda wspominają o demonach i okazują niepokój, ale nic nie wskazuje na to, że właśnie przed kilkoma minutami przebiegły tędy zastępy piekieł. Same demoniczne sługi spotkamy dopiero wtedy, gdy zejdziemy do czeluści piekielnych. Tak więc po skontaktowaniu się z mędrcem na wrzosowiskach, wyruszymy na poszukiwanie tytułowej Ręki Boga, która została podzielona na kilka części. Odwiedzimy kilkanaście lokacji, stworzonych tak, by przypominały labirynt, zatem jesteśmy prowadzeni „za rączkę”. W przemieszczaniu pomagają nam runy teleportacyjne, rozmieszczone co jakąś odległość. Prawdę mówiąc napotkamy tylko jedno miasto, a raczej większą osadę. Resztę drogi będziemy się tułać po nizinach, wyżynach, lasach, jaskiniach, zimnych ostępach itp.
A miało być tak pięknie
W systemie rozwoju postaci wprowadzono pewną nowość, a mianowicie dwuklasowość. Na samym początku gry wybieramy dwie ścieżki. Dostępnych jest pięć dróg: siły, sprytu, natury, wiary i magii. Każde połączenie determinuje pewną klasę, tak więc możemy zostać wojownikiem, magiem bitewnym, łucznikiem, paladynem, iluzjonistą, mnichem bitewnym, łucznikiem żywiołów, arcymagiem lub łucznikiem światła. Lecz na tym entuzjazm się kończy, bo wszystkie drzewka to zaledwie kilka zdolności, które w większości przypadków są efektowne, ale nie efektywne. Osobiście rozwinąłem tylko pojedyncze zdolności, bo większość i tak się nie przydaje.
Zadania główne i poboczne nie wymagają większego sprytu. Zwykle wykonujemy je pomiędzy mordowaniem kolejnych grup potworów. Irytujący jest fakt, że nie zawsze wiadomo czy misję się już wykonało. Żadnego dźwięku lub graficznej oznaki, zawsze trzeba sprawdzić wszystko w dzienniku.
Tryb ekwipunku jest nieporęczny. Co prawda mamy dwie dość duże sakwy, ale co z tego, gdyż większość zajmują mikstury many i zdrowia, a przedmioty też nie są małych gabarytów. Zakładanie rzeczy jest dość łatwe – wystarczy przesunąć item na postać, ale już zdejmowanie to inna para kaloszy. Wielką trudność sprawiło mi ściąganie tarczy mojemu Targonowi. Kursor – w postaci naszej wiernej towarzyszki świetlika Luny – jest niewygodny. Miłym aspektem było pojawianie się krwi na pancerzu i broni postaci. Brakowało mi tego w wielu produkcjach. Zdobyte żelastwo to zazwyczaj zwykłe, nic nie warte śmieci – i to nawet pomimo ich umagicznienia. Gdy już znajdziemy złoty przedmiot, istnieje małe prawdopodobieństwo, że kiedyś go wymienimy. Oferta kupca również jest uboga. Jego głównym zadaniem jest kupowanie od nas wszelkiego rodzaju żelastwa i sprzedaż mikstur.
Legend: Hand of God oferuje nam wyłącznie tryb dla pojedynczego gracza, co od razu powoduje, że poprzeczka rośnie.
Walka wręcz jest bardzo efektowna. Dzięki Cinematic Combat System nasza postać będzie wskakiwała na torsy większych przeciwników, by zadać cios. Jest to duża zaleta, bo nie odczujemy tu sztuczności, jak w innych grach, gdy nasz bohater ranił dużym wrogom łydki. Mnie osobiście ucieszył fakt, że można kopnąć napotkana na drodze czaszkę! Mało znaczące, ale jak raduje! Jednak sam system magii już tak nie cieszy. Mamy do wyboru zaledwie kilka czarów. Z tych ważniejszych to znana nam ognista kula, piorun, lodowa strzała, deszcz meteorów. Sama walka jest dość schematyczna. Nie ważne jaką ścieżkę rozwoju wybierzemy i tak najlepiej zająć się walką na dystans. Walka w zwarciu jest dość dziwna. Otrzymywane obrażenia są duże, jakby poziom pancerza i ilość zdrowia nie miały znaczenia. Rozpiętość obrażeń zadawanych przez nasze bronie też jest chaotyczna. Raz zabijamy wroga jednym ciosem, a za drugim ledwo go draśniemy.
Tak dotarliśmy do przeciwników. Jest ich dość mało. Bardzo zasmucił mnie fakt, że nasi przeciwnicy zachowują się przeważnie tak samo. Nie ma tu znanych nam z Diablo teleportujących się istot z pewnymi odpornościami lub wytwarzaniem np. wiązek błyskawic. Bossowie charakteryzują się tylko większą ilością zdrowia i własnym imieniem. Przez to wszystko grze brakuje dynamizmu i efektu zaskoczenia, a to wpływa negatywnie na grywalność.
Wygląd to nie wszystko
Szata graficzna postawiona jest na wysokim poziomie, chociaż nie udało się uniknąć „plastikowatości”. Przyroda wygląda realistycznie, ale napotykane postacie przypominają gumowe lalki. Ustawienie kamery jest wręcz irytujące i nie można tego zmienić! Przez całą grę nie ujrzymy nieba (prócz widoku z ekwipunku). Wszystko skupia się na wpatrywaniu w ziemię. Polonizacja jest dość dobra jak na hack&slash. Jednak lektor, podkładający głos pod naszą główną postać, wydaje się sztuczny i czasem wymuszony. W dodatku żarty Targona są płytkie i żaden mnie nie rozśmieszył, ale całą sytuację ratuje Luna (Joanna Jabłczyńska). Jej bardzo dziewczęcy głos pasuje do złośliwego, małego świetlika. To ona daje nam znak, że nasz ekwipunek jest pełen i komentuje poczynania naszego bohatera (np. „O, amulet! Może wreszcie +2 do inteligencji.”). Takich gadek jest mało, a szkoda. Osobiście zauważyłem, że czasami były sytuacje, w których owe dialogi były wypowiadane za późno. Rażącym w oczy błędem było charakteryzowanie znalezionych skrytek humanoidem! Rozumiem, gdy była to sterta ciał, ale beczka? Ktoś tu dał niezłą plamę.
Summa summarum
Legend: Hand of God nie zachwyca i nie jest też totalną porażką. Cała gra jest krótka, liniowa i z czasem ma się odczucie, że zbyt łatwa. Nic dziwnego, że wraz z przeminięciem premiery, słuch o niej zaginął. Według mojej opinii tytuł nie jest warty większej uwagi, no chyba że dostaniecie go w ramach prezentu, które nie ładnie jest odrzucać, to ostatecznie możecie zanurzyć się w tej płytkiej rozgrywce. Informuję jednak, że na rynku istnieją o wiele lepsze tytuły typu hack&slash.
Plusy
- efekty podczas walki
- bardzo dobra oprawa graficzna
- polonizacja
Minusy
- nieciekawa fabuła
- mało zadań pobocznych
- słaby system rozwoju
- niski poziom trudności
- niedopracowane szczegóły rozgrywki
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz