Pałac Czarnych Łabędzi, Zakdin, stolica Hataru
Lady Sandrilene fa Toren wpatrywała się szeroko otwartymi błękitnymi oczami w niemal zupełnie pustą już lampkę oliwną. Jej drobne usta zadrżały, gdy migający na samym końcu knota płomień zatańczył i zmalał, rzucając ponure cienie na beczki wypełnione żywnością i wodą, z którymi zmuszona była dzielić swoją celę. Gdyby ten płomień zgasł, ogarnęłaby ją zupełna ciemność w tej pozbawionej okien przechowalni.
– Oszaleję – stwierdziła z przekonaniem. – Kiedy przyjdą mnie uratować, będę już niespełna rozumu. – Pomieszczenie, w którym przebywała, zostało zamknięte od zewnątrz i ukryte pod magiczną zasłoną, ale mimo to uporczywie odganiała myśl, że tak naprawdę nie istnieje już szansa na ratunek.
– Odciągnę ten wściekły motłoch gdzieś daleko stąd – szepnęła jej wcześniej przez dziurkę od klucza Pirisi w swej ojczystej Mowie Kupców. – Będziesz tutaj bezpieczna tak długo, aż epidemia ospy minie. Wtedy po ciebie przyjdę.
Jednak jej piastunka już nie wróciła. Tuż za drzwiami tłum dopadł ją i zabił, ponieważ należała do znienawidzonej nacji Kupców. A oprócz Pirisi nikt nie mógł wiedzieć, gdzie Sandry spędziła ostatnie dwa dni.
Światło zadrżało i osłabło.
– Gdybym tylko mogła schwytać je do czegoś! – zaszlochała. – Tak jak Kupcy-czarodzieje chwytają wiatry w swoje sieci… Sieć jest zrobiona ze sznurów – zamyśliła się nagle – a sznur to nić…
Miała nić w swoim koszyku z robótką, który złapała w momencie, gdy Pirisi wyciągnęła ją siłą z jej komnaty. Zawartość tego koszyka powstrzymywała ją, aż do teraz, przed całkowitym załamaniem się, haftowała bowiem tak zapamiętale, że oczy zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa. Miała pod ręką mnóstwo nici, zarówno w motkach, jak i w swojej robótce.
– Przecież ja nie jestem magiem – stwierdziła zrezygnowana, podpierając ręką głowę. – Jestem tylko dziewczyną. Co gorsza, wysoko urodzoną dziewczyną. Tak, jak powiedziała tamta służąca: „Do niczego, ino coby czekać na wydanie za mąż”. Do niczego, oto cała ja…
Łzy napłynęły jej do oczu, przez co ogień lampki zdawał się drżeć jeszcze bardziej.
– Płacz nic tu nie pomoże! – zbeształa się. – Muszę coś zrobić! Coś oprócz mazania się i gadania do siebie!
Wyciągnęła kosz z robótkami. Niezdarnie wydobyła ze środka trzy motki jedwabiu: zielony, bladoszary i jasnoczerwony. Rozłożyła je pospiesznie: jeden na kolanach, drugi po swojej lewej i ostatni po prawej stronie.
Płomień lampki skurczył się do rozmiarów żałosnego ognika i migotał pomarańczowym blaskiem na jej krawędzi.
Zebrawszy lewą dłonią końcówki nici, Sandry związała je razem w ciasny i mocny węzełek. Znalazła w koszyku długie krawieckie szpilki i z pomocą jednej z nich przyczepiła supeł do beczki. Jej palce zadrżały, a po twarzy spłynęły krople potu. Nie chciała nawet myśleć o tym, co będzie, jeżeli jej plan się nie powiedzie.
Co gorsza, nie było żadnego powodu, dla którego to w ogóle mogłoby się udać. Jej pochodząca z ludu Kupców piastunka Pirisi władała magią. Lady Sandrilene fa Toren nadawała się jedynie do tego, aby czekać na zamążpójście.
– Nie mam nic do stracenia – rzekła do siebie i wzięła głęboki wdech. – Nic a nic. – Na statkach Kupców pokładowi magowie – mimanderzy – nawoływali wiatry w taki sposób, jakby były one ich przyjaciółmi, których można do siebie zaprosić. – Zbliż się – zwróciła się do gasnącego płomienia. – Proszę cię, zbliż się do mnie. W tych niciach uda ci się przetrwać dłużej niż w tej lampie.
Lampka dopalała się. Płomyk łapczywie dopijał ostatnie krople oliwy z naczynia.
Dziewczynka zaczęła skręcać swoją plecionkę. Zielona nić owinęła się wokół jej palców niczym dusząca winorośl. Szara ślizgała się po podłodze jak wąż. Czerwona plątała się sama ze sobą.
– Uvumi. Cierpliwość. Wszystko się do niej sprowadza. – Sandry często słyszała te słowa od Pirisi. – Bez cierpliwości magia po dziś dzień pozostałaby nieodkryta. Będąc nieustannie w pośpiechu, nigdy nie udałoby się nam usłyszeć, jak w nas szepcze.
– Uvumi – wymruczała Sandry w Mowie Kupców.
Rozciągnęła i wyprostowała nici spoczywające po obu stronach, a także tę leżącą na jej kolanach. Zamknęła oczy i odkryła, że czuje się dużo spokojniej, gdy nie widzi ani swojej robótki, ani lampki. Tak naprawdę podczas tkania czegoś tak prostego, jak plecionka, nawet nie musiała na nią patrzeć. Nici świeciły w jej myślach jasnym blaskiem. Zapraszały do siebie drobiny światła z całej okolicy i wiązały je w pasma.
Migocząca lampa dopaliła się i zgasła, a Sandry otworzyła oczy. Knot był martwy i poczerniały. Wewnątrz i wokół jej plecionki spokojnie pulsowało światło, wypełniając całe pomieszczenie miękkim, perłowym blaskiem.
– Czy byłam świadoma, że to potrafię? – wyszeptała.
Światło wydobywające się z plecionki zafalowało.
– Dobrze zatem – powiedziała, sięgając ponownie po nici i zbierając je razem. – Zrozum jednak, że potem muszę się trochę przespać. – Przetarła oczy rękawem.
Wyszeptawszy ciche uvumi, Sandrilene fa Toren wróciła do pracy.
Południowo-wschodnie rejony Morza Kamienistego
Daja usiadła, wyprostowała się i spoglądając na siebie, stwierdziła, że wygląda jak duch. Cała jej skóra była biała i błyszcząca. Czy to jakiś wrogi mimander przemienił ją z Brązowego Kupca w Białego? Ale, na niebiosa, po cóż ktoś miałby robić coś takiego?
Przesunęła spuchniętym językiem po spękanych wargach, wyczuwając na nich sól, i skrzywiła się na myśl o własnej głupocie. Tego nie zrobił żaden mimander. Tak właśnie się dzieje, gdy przemoknięta do suchej nitki dziewczynka zasypia i budzi się dopiero wówczas, gdy słońce jest już wysoko na niebie. Zaczęła zeskrobywać ze skóry płaty soli, ścieląc nimi pokład prowizorycznej tratwy. Białe kryształki pozostawiły na jej ciele wiele skaleczeń i zadrapań, które paliły teraz żywym ogniem.
Jej rodowy statek przepadł, zatonął podczas sztormu tak silnego, że ich mimander nie był w stanie nad nim zapanować. Koma, bóg Kupców, znany ze swoich osobliwych poczynań, zdecydował, że jedyną ocalałą będzie Daja, dryfująca teraz na kwadratowej drewnianej pokrywie ładowni.
Dookoła niej morze usiane było odpływającymi coraz dalej i dalej szczątkami. Widziała splecione ze sobą liny i belki, roztrzaskane skrzynie oraz rozmazujące się kolorowe plamy – niegdyś cenne barwidła stanowiące ich ładunek. Były tam też ciała unoszone przez wodę – ciche szczątki członków jej rodziny. Wargi Daji zadrżały. Jak długo potrwa, zanim do nich dołączy? A może powinna już teraz skoczyć do wody i zakończyć to wszystko? Śmierć przez utonięcie będzie szybsza niż konanie z głodu.
Gdzieś niedaleko rozległ się głuchy łomot. To otwarte skórzane pudło obijało się o maszt. Uderzyło po raz kolejny o drewno, w miarę jak napełniała je woda, a następnie zanurzyło się pod belką. Daja tylko przez chwilę widziała jego zawartość: jakieś pakunki i butelki z ciemnego szkła. To było coś, co Kupcy nazywali suraku – skrzynka ocalenia. Na statkach trzymano je wszędzie. Musiała ją zdobyć i modliła się tylko, aby zawartość nie była zniszczona.
Daja sięgnęła ręką, ale pudło było za daleko. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś dłuższego kawałka drewna, którym mogłaby o nie zaczepić, ale nic takiego nie znalazła. Powoli nadpłynęła kolejna fala i jej tratwa oddaliła się od wraku statku. Pudło zaś pozostało na swoim miejscu.
– Nie! – krzyknęła. – Nie! – Wyciągnęła się jak najdalej, aby pochwycić cenną zdobycz, choć od ładunku dzieliły ją już całe jardy. – Chodź tutaj! Chodź tu! Ja… ja ci rozkazuję! – Roześmiała się histerycznie, słysząc, jakie głupoty wygaduje. – No chodź – wyszeptała zupełnie tak, jakby nakłaniała okrętowe psy, by podeszły do swoich misek. Przecież tak naprawdę nie była jeszcze stara ani gotowa na śmierć. Łzy pociekły jej po policzkach, wyciągnęła rękę, a jej palce poruszyły się tak, jak gdyby kiwała nimi do swoich ulubieńców.
Później często zastanawiała się, czy to tylko wyobraźnia spłatała jej figla, wykorzystując, że była na wpół oszalała od słońca i lęku przed końcem życia. Teraz jednak po prostu przyglądała się z szeroko otwartymi ustami, jak pudło wypływa spod masztu i dryfuje w jej kierunku. Po drodze dwukrotnie zatrzymywało się i za każdym razem groziła mu tylko palcem, bojąc się uczynić jakikolwiek inny gest. I dwukrotnie pudło zaczynało płynąć naprzód, aż w końcu dotknęło jej dłoni.
Bardzo, bardzo ostrożnie wyciągnęła zdobycz na pokrywę ładowni. Istotnie, było to suraku, obite od wewnątrz miedzianą blachą, tak aby izolować od wilgoci ukryte bezpiecznie w środku życie. Pakunki owinięte zostały naoliwionymi szmatami, co pozwalało utrzymać ich zawartość w suchym stanie. Korki na butelkach zapieczętowano woskiem. Daja ostrożnie przejrzała wnętrze pudła i chwyciła butelkę. Wyjęcie korka wymagało użycia niemal całych sił, jakie jej pozostały. Kiedy w końcu wyskoczył, ciecz ochlapała jej twarz. Słodka woda! Wypiła zachłannie większość zawartości butelki, zanim udało jej się odzyskać rozsądek. Jeśli wyżłopie to wszystko teraz, na jutro zostanie jej znacznie mniej. Musiała oszczędzać. Niechętnie zakorkowała butelkę. Przyglądając się zawartości pozostałych, stwierdziła z radością, że one również były wypełnione wodą.
– Dzięki ci, Kupcze Koma – wyszeptała pod adresem boga handlu i nagród.
W zawiniątkach znalazła ser, chleb i jabłka. Jadła je ostrożnie, małymi kęsami, ponieważ spękane wargi krwawiły boleśnie. Wszystkie jej rozmyślania na temat przeszłości rozwiały się – w tej konkretnej chwili była cudownie żywa.
Zapasy z suraku wystarczyły na trzy dni i mogłyby starczyć jeszcze na kolejne dwa, gdyby Daja zdecydowała się jeść mniej. Przez cały ten czas nie udało jej się dostrzec nawet śladu statków. Była to dość wczesna pora roku jak na wyprawy handlowe i kapitanowie – bardziej ostrożni od jej matki – ciągle jeszcze cumowali w porcie.
Wiedząc, że jej zapasy żywności są już na wyczerpaniu, Daja próbowała ubić interes z Komą i jego żoną, Rachmistrzynią Oti.
– Może na to nie wyglądam – powiedziała, a jej głos brzmiał niczym ciche skrzeczenie – ale jestem warta więcej, niż wam się wydaje! Jestem silna i znam większość żeglarskich węzłów… no, może poza skrótem łańcuchowym, ale nad tym też popracuję. – Przygryzła wargę. Nie odważyła się płakać, bo to wiązałoby się z utratą cennej wody, której nie miała czym uzupełnić.
W oddali, tak daleko, że aż wydawało się to nieprawdziwe, usłyszała trzask płótna. Czy to był sen? Powoli odwróciła głowę. Znajdowała się w zagłębieniu pomiędzy falami i jedyne, co mogła dostrzec, to piętrząca się ze wszystkich stron woda.
Nozdrza Daji rozszerzyły się. Zawiał wiatr i zagłębienie, w którym się znajdowała, podniosło się i wyrównało. Jej nos wyczuł nowe zapachy. Oddychając głęboko, rozpoznała mdły zapach mosiądzu, a zaraz potem głęboką, rdzawą woń żelaza.
Metal oznacza ludzi, nieprawdaż? Cały metal – za wyjątkiem tego, który wiązał kawałki jej tratwy oraz spoczywającego u jej boku pudła – poszedł prosto na dno, gdy zabrakło statku, który mógłby go utrzymać na powierzchni.
– Ahoj! – rozbrzmiał ponad falami męski głos. – Ahoj! Żyjesz?
– Tak! – krzyknęła Daja. Jedną ręką cały czas przytrzymywała swoje bezcenne suraku. Drugą wyciągnęła tak wysoko, jak tylko się odważyła, i zamachała nią ostrożnie. Gdyby teraz wpadła do wody, nie miałaby dość sił, by płynąć.
Straciła poczucie czasu. Wydawało jej się, że upłynęła cała wieczność do chwili, gdy usłyszała chlupot wioseł i ujrzała podpływającą do niej szalupę. Na dziobie siedział chudy biały człowiek. Jego duże, ciemne oczy osadzone były głęboko, poniżej gęstych brwi i grubego zarysu czarnych rzęs. Miał długie, srebrno-czarne włosy związane z tyłu głowy. „Kupiec, aż do szpiku kości” – oceniła, widząc, że jego żółta koszula i szare bryczesy były uszyte z lnu, a nie z taniej wełny, jaką z reguły nosili żeglarze.
– Dzień dobry – odezwał się swobodnie, tak jakby spotkali się przypadkiem na jakimś targowisku. – Nazywam się Niko, Niklaren Złotooki. Szukałem cię. Przykro mi, że nie zdołałem odnaleźć cię wcześniej.
Gdy tylko marynarze podprowadzili łódź bliżej, mężczyzna wyciągnął Daję na pokład. Ktoś inny przytknął do jej warg butelkę z wodą.
– Zaczekajcie! – zawołała chrapliwym głosem, starając się z całych sił podnieść i usiąść. – Moje… moje pudło! Tam! – Wskazała ręką. – Proszę, zabierzcie je!
Marynarze spojrzeli na Nika, który skinął głową. Dopiero gdy wciągnęli skrzynkę na pokład i ułożyli ją obok Daji, ona sama rozluźniła się i przyjęła ofiarowaną jej wodę.
Hajra, miasto portowe w Sotacie
Kiedy za pierwszym razem Płotka został przyłapany przez hajrańskiego strażnika z ręką na czyjejś sakiewce, wytatuowano mu znak X na fałdzie skóry pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym jego prawej dłoni, a następnie zamknięto go na noc w ogromnej celi. Ściskając nabrzmiałą od bólu rękę, Płotka natychmiast schował się w odległym kącie pomieszczenia, gdzie wąski promień słońca przebijał się przez szparę w ścianie. Rosły tam kępy miękkiego mchu. Usiadłszy na posadzce, Płotka odkrył, że jedna z nich uformowała się w całkiem niezłą poduszkę.
Kilka miesięcy później sklepikarz złapał Płotkę na tym, jak chłopiec przywłaszczył sobie kilka jego szali. Hajrańscy strażnicy zabrali go, wytatuowali mu znak X na lewej dłoni i wrzucili go do tej samej celi. Mech porastał już wtedy większą część kąta. Posłużył chłopcu za wygodne łóżko, na którym Płotka mógł się przespać w oczekiwaniu na uwolnienie o świcie.
Obecna wizyta w celi była jego trzecią z kolei – strażnicy nakryli całą uliczną szajkę, do której należał również Płotka, w sklepie jubilerskim. Większość z tych dzieciaków miała już wytatuowane na dłoniach po dwa znaki X, co oznaczało, że trzeci raz nie uda im się uniknąć kary. Wszystkich wrzucono do ogromnej celi. Znajomy mech pokrywał już cały kąt i sporą część podłogi. Było to najwygodniejsze łóżko, na jakim chłopcu kiedykolwiek przyszło spać, a i dla reszty jego bandy znalazło się dość miejsca, aby każdy mógł przyłożyć głowę do snu.
Podczas gdy pozostali rzucili się na pomyje, szumnie zwane tutaj przez strażników kolacją, Płotka zbliżył twarz do swego mchu.
– Już tutaj nie wrócę – wyszeptał. – Trzeci raz jest przeklęty. Poślą mnie do kopalni, na galery albo do stoczni. Tam spędzę resztę życia, no chyba że zwieję. – Uśmiechnął się niemrawo. Długie życie raczej nie było mu pisane. W takich miejscach nikt nie był w stanie przetrwać więcej niż dwa lata, a ucieczki rzadko kiedy się udawały.
Mimo to spał dobrze. Kiedy się obudził, w Hajrze nastał Dzień Sądów.
– Ryjkowiec! – ryknął stojący przy drzwiach strażnik.
Przebudzeni członkowie bandy Płotki usiedli.
– Tancerz! Kocur! Żmija! Ślimak!
Płotka syknął ze złością. To Ślimak wpakował ich w tę całą kabałę – stał i patrzył, jak kradną, zamiast rozglądać się za strażnikami patrolującymi ulicę.
– Kanciarz! Żółw! Płotka!
Chłopiec zawahał się. Czy powinien poczekać, aż sami po niego przyjdą?
Strażnik, patrząc na niego, strzelił z bicza. Płotka zdecydował, że lepiej będzie uniknąć razów, które na pewno by otrzymał, gdyby ten człowiek musiał go stąd wyciągać siłą. Miał już na obu dłoniach znak X, więc i tak w przyszłości czekało na niego sporo batów.
– Dziękuję – zwrócił się do mchu i dołączył do reszty towarzyszy.
Maszerowali w szybkim tempie. Minęli inne cele, a następnie ruszyli w górę długich schodów. Gdy byli już na ich szczycie, strażnicy przyspieszyli, poganiając więźniów uderzeniami batów. Płotce brakowało już tchu, gdy w końcu zapędzono wszystkich do ogromnej, dudniącej echem komnaty.
Za długą ławą siedziała kobieta w popielatych szatach sędziego. Za nią stali ludzie w zwyczajnych, ulicznych ubiorach. Po obu stronach ławy spoczywali kanceliści, spisujący zeznania strażników i mieszkańców składane przeciwko przestępcom. Płotka puszczał mimo uszu zeznania dotyczące jego bandy. Oni i tak już wydali na nich wyrok, więc po co wysłuchiwać całej tej gadaniny?
Gdy zakończono składanie zeznań, głos zabrał jeden z pisarzy:
– Ryjkowiec.
Przywódca szajki został wypchnięty przed sędzię.
– Ręce!
Strażnicy przycisnęli dłonie Ryjkowca do ławy, przytrzymując je tak, aby tatuaże w kształcie znaku X były dobrze widoczne. Ryjkowiec, tak samo jak Płotka, miał już takie dwa.
– Kopalnie – zawyrokowała sędzia. Strażnik wepchnął Ryj-kowca do drewnianej klatki na tyłach komnaty.
Stróżowie prawa rozprawiali się z kolejnymi członkami bandy, ale Płotka przestał zwracać uwagę na to, co się wokół niego dzieje. Zamiast tego chłopak rozmyślał o roślinach w celi i o tym, w jak kojący sposób mech porastał wszystkie te miejsca, na które padała choćby odrobina promieni słonecznych. Zieleń żywej rośliny była dla niego cenniejsza od blasku skrzącego się w szmaragdach. Ich barwa była twarda, podczas gdy poświata mchu delikatna. Roślina ta najwyraźniej nie potrzebowała wiele ziemi, by rosnąć, lubiła jednak wodę. Płotka niekiedy oddawał jej część swojej porcji, gdy nikt nie patrzył. Nie przeszkadzało mu, że wyświadczał przysługę roślinie, ale nie lubił, gdy inni wyśmiewali się z niego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz