Zaprawdę powiadam wam, oto nadchodzi wiek miecza i topora, wiek wilczej zamieci. Nadchodzi Czas Białego Zimna i Białego Światła, Czas Szaleństwa i Czas Pogardy, Tedd Deireadh, Czas Końca. Świat umrze wśród mrozu, a odrodzi się wraz z nowym słońcem. Odrodzi się ze Starszej Krwi, z Hen Ichaer, z zasianego ziarna. Ziarna, które nie wykiełkuje, lecz wybuchnie płomieniem.
Ess'tuath esse! Tak będzie! Wypatrujcie znaków! Jakie to będą znaki, rzeknę wam – wprzód spłynie ziemia krwią Aen Seidhe, Krwią Elfów...
Aen Ithlinnespeath, przepowiednia Ithlinne Aegli aep Aevenien
Rozdział pierwszy
Miasto płonęło.
Wąskie uliczki, wiodące ku fosie, ku pierwszemu tarasowi, ziały dymem i żarem, płomienie pożerały ciasno skupione strzechy domostw, lizały mury zamku. Od zachodu, od strony bramy portowej, narastał wrzask, odgłosy zajadłej walki, głuche, wstrząsające murem uderzenia taranu.
Napastnicy ogarnęli ich niespodziewanie, przełamawszy barykadę bronioną przez nielicznych żołnierzy, mieszczan z halabardami i kuszników z cechu. Okryte czarnymi kropierzami konie przeleciały nad zaporą jak upiory, jasne, rozmigotane brzeszczoty siały śmierć wśród uciekających obrońców.
Ciri poczuła, jak wiozący ją na łęku rycerz spina gwałtownie konia. Usłyszała jego krzyk. Trzymaj się, krzyczał. Trzymaj się!
Inni rycerze w barwach Cintry wyprzedzili ich, w pędzie ścięli się z Nilfgaardczykami. Ciri widziała to przez moment, kątem oka – szaleńczy wir błękitno – złotych i czarnych płaszczy wśród szczęku stali, łomotu kling o tarcze, rżenia koni...
Krzyk. Nie, nie krzyk. Wrzask.
Trzymaj się!
Strach. Każdy wstrząs, każde szarpnięcie, każdy skok konia rwie do bólu dłonie zaciśnięte na rzemieniu. Nogi w bolesnym przykurczu nie znajdują oparcia, oczy łzawią od dymu. Obejmujące ją ramię dusi, dławi, boleśnie zgniata żebra. Dookoła narasta krzyk, taki, jakiego nie słyszała nigdy dotąd. Co trzeba zrobić człowiekowi, by tak krzyczał?
Strach. Obezwładniający, paraliżujący, duszący strach.
Znowu szczęk żelaza, chrap koni. Domy dookoła tańczą, buchające ogniem okna są nagle tam, gdzie przed chwilą była błotnista uliczka, zasłana trupami, zawalona porzuconym dobytkiem uciekinierów. Rycerz za jej plecami zanosi się nagle dziwnym, chrapliwym kaszlem. Na wczepione w rzemień ręce bucha krew. Wrzask. Świst strzał.
Upadek, wstrząs, bolesne uderzenie o zbroję. Obok łomocą kopyta, nad głową miga koński brzuch i wystrzępiony popręg, drugi koński brzuch, rozwiany czarny kropierz. Stęknięcia, takie, jakie wydaje drwal rąbiący drzewo. Ale to nie drzewo, to żelazo o żelazo. Krzyk, zdławiony i głuchy, tuż przy niej coś wielkiego i czarnego wali się z pluskiem w błoto, bryzga krwią. Opancerzona stopa drga, miota się, orze ziemię olbrzymią ostrogą.
Szarpnięcie. Jakaś siła podrywa ją w górę, wciąga na łęk siodła. Trzymaj się! Znowu trzęsący pęd, szaleńczy galop. Ręce i nogi rozpaczliwie szukają oparcia. Koń staje dęba. Trzymaj się!... Nie ma oparcia. Nie ma... Nie ma... Jest krew. Koń pada. Nie można odskoczyć, nie można wyszarpnąć się, wyrwać z uścisku pokrytych kolczugą ramion. Nie można uciec przed krwią, lejącą się na głowę, na kark.
Wstrząs, mlaśnięcie błota, gwałtowne zderzenie z ziemią, przerażająco nieruchomą po dzikiej jeździe. Przejmujący chrap i wizg konia usiłującego unieść zad. Dudnienie podków, migające pęciny i kopyta. Czarne płaszcze i kropierze. Krzyk.
W uliczce ogień, rycząca czerwona ściana ognia. Na jej tle jeździec, wielki, wydaje się sięgać głową ponad płonące dachy. Okryty czarnym kropierzem koń tańczy, miota łbem, rży.
Jeździec patrzy na nią. Ciri widzi błysk oczu w szparze wielkiego hełmu, ozdobionego skrzydłami drapieżnego ptaka. Widzi odblask pożaru na szerokiej klindze miecza trzymanego w nisko opuszczonej dłoni.
Jeździec patrzy. Ciri nie może się poruszyć. Przeszkadzają jej bezwładne ręce zabitego, oplatające ją w pasie. Unieruchamia ją coś ciężkiego i mokrego od krwi, coś, co leży na jej udzie i przygważdża ją do ziemi.
I unieruchamia ją strach. Potworny, skręcający trzewia strach, który sprawia, że Ciri przestaje słyszeć kwik rannego konia, ryk pożaru, wrzaski mordowanych ludzi i łoskot bębnów. Jedno, co jest, co się liczy, co ma znaczenie, to strach. Strach, który przybrał postać czarnego rycerza w ozdobionym piórami hełmie, zamarłego na tle czerwonej ściany szalejących płomieni.
Jeździec spina konia, skrzydła drapieżnego ptaka na jego hełmie łopocą, ptak zrywa się do lotu. Do ataku na bezbronną, sparaliżowaną ze strachu ofiarę. Ptak – a może rycerz – krzyczy, skrzeczy, strasznie, okrutnie, triumfalnie. Czarny koń, czarna zbroja, czarny rozwiany płaszcz, a za tym wszystkim ogień, morze ognia.
Strach.
Ptak skrzeczy. Skrzydła łopocą, pióra biją po twarzy.
Strach!
Na pomoc. Dlaczego nikt mi nie pomaga. Jestem sama, jestem mała, jestem bezbronna, nie mogę się poruszyć, nie mogę nawet wydobyć głosu ze skurczonego gardła.
Dlaczego nikt mi nie przychodzi z pomocą?
Boję się!
Oczy płonące w szparze wielkiego uskrzydlonego hełmu. Czarny płaszcz przesłania wszystko – Ciri!
***
Obudziła się zlana potem, zdrętwiała, a jej własny krzyk, krzyk, który ją zbudził, wciąż drżał, wibrował gdzieś w środku, pod mostkiem, palił wyschniętą krtań. Bolały ręce zaciśnięte na derce, bolały plecy...
- Ciri. Uspokój się.
Dookoła była noc, ciemna i wietrzna, jednostajnie i melodyjnie szumiąca koronami sosen, poskrzypująca pniami. Nie było już pożaru i krzyku, była tylko ta szumiąca kołysanka. Obok pulsowało światłem i ciepłem ognisko biwaku, płomień połyskiwał na klamrach uprzęży, odbijał się czerwono na rękojeści i okuciach miecza opartego o leżące na ziemi siodło. Nie było innego ognia i innego żelaza. Ręka dotykająca jej policzka pachniała skórą i popiołem. Nie krwią.
- Geralt...
- To był tylko sen. Zły sen.
Ciri zadrżała silnie, kurcząc ramiona i nogi.
Sen. Tylko sen.
Ognisko zdążyło już przygasnąć, brzozowe polana są czerwone i przezroczyste, potrzaskują, tryskają błękitnym płomieniem. Płomień oświetla białe włosy i ostry profil mężczyzny, który otula ją derką i kożuchem.
- Geralt, ja...
- Jestem przy tobie. Śpij, Ciri. Musisz wypocząć. Przed nami jeszcze daleka droga.
Słyszę muzykę, pomyślała nagle. W tym szumie... jest muzyka. Muzyka lutni. I głosy. Księżniczka z Cintry... Dziecko przeznaczenia... Dziecko Starszej Krwi, krwi elfów. Geralt z Rivii, Biały Wilk, i jego przeznaczenie. Nie, nie, to legenda. Wymysł poety. Ona nie żyje. Zabito ją na ulicach miasta, gdy uchodziła...
Trzymaj się... Trzymaj...
- Geralt?
- Co, Ciri?
- Co on mi zrobił? Co się wtedy stało? Co on... mi zrobił?
- Kto?
- Rycerz... Czarny rycerz z piórami na hełmie... Niczego nie pamiętam. On krzyczał... i patrzył na mnie. Nie pamiętam, co się stało. Tylko to, że się bałam... Tak strasznie się bałam...
Mężczyzna pochylił się, płomień ogniska zalśnił w jego oczach. To były dziwne oczy. Bardzo dziwne. Dawniej Ciri lękała się tych oczu, nie lubiła w nie patrzeć. Ale to było dawno. Bardzo dawno.
- Niczego nie pamiętam – szepnęła, szukając jego ręki, twardej i szorstkiej jak nie obrobione drewno. – Ten czarny rycerz...
- To był sen. Spij spokojnie. To już nie wróci.
Ciri słyszała już podobne zapewnienia, dawniej. Powtarzano jej to po wielokroć, wiele, wiele razy uspakajano ją, zbudzoną wśród nocy własnym krzykiem. Ale teraz było inaczej. Teraz wierzyła. Dlatego, że teraz mówił to Geralt z Rivii, Biały Wilk. Wiedźmin. Ten, który był jej przeznaczeniem. Któremu ona była przeznaczona. Wiedźmin Geralt, który odnalazł ją wśród wojny, śmierci i rozpaczy, zabrał ze sobą i obiecał, że już nigdy się nie rozstaną.
Zasnęła, nie puszczając jego dłoni.
***
Bard skończył śpiewać. Pochyliwszy lekko głowę, powtórzył na lutni motyw przewodni ballady, delikatnie, cicho, o ton wyżej od akompaniującego mu ucznia.
Nikt się nie odezwał. Oprócz cichnącej muzyki słychać było wyłącznie szum liści i skrzyp konarów olbrzymiego dębu. A potem nagle przeciągle zabeczała koza, uwiązana na postronku do któregoś z otaczających prastare drzewo wozów. Wówczas, jak gdyby na sygnał, jeden ze zgromadzonych w wielkie półkole słuchaczy wstał. Odrzuciwszy na ramię kobaltowe niebieski, szamerowany złotem płaszcz skłonił się sztywno i dystyngowanie.
- Dzięki ci, mistrzu Jaskrze – powiedział dźwięcznie, choć niegłośno. – Niechaj to ja, Radcliffe z Oxenfurtu, Mistrz Arkanów Magicznych, niechybnie jako wyraziciel opinii wszystkich tu obecnych, wypowiem słowa podziękowania i uznania dla twej wielkiej sztuki i twego talentu.
Czarodziej powiódł wzrokiem po zebranych, których było dobrze powyżej setki, usadowionych u stóp dębu w ciasnym półkolu, stojących, siedzących na wozach. Słuchacze kiwali głowami, szeptali. Kilka osób zaczęło klaskać, kilka innych pozdrowiło śpiewaka uniesionymi dłońmi. Wzruszone niewiasty pociągały nosami i ocierały oczy, czym mogły, w zależności od stanu, profesji i majętności: wieśniaczki przedramieniem lub wierzchem dłoni, żony kupców lnianymi chustami, elfki i szlachcianki batystem, a trzy córki komesa Viliberta, który dla występu słynnego trubadura przerwał wraz z całym swym orszakiem polowanie z sokołami, smarkały donośnie i przejmująco w gustowne wełniane szaliczki w kolorze zgnitej zieleni.
- Nie będzie przesadą – ciągnął czarodziej – gdy powiem, że wzruszyłeś nas do głębi, mistrzu Jaskrze, że zmusiłeś nas do zastanowienia i zadumy, poruszyłeś nasze serca. Niech wolno mi będzie wyrazić ci naszą wdzięczność i szacunek.
Trubadur wstał i skłonił się, omiatając kolana przypiętym do fantazyjnego kapelusika czaplim piórem. Uczeń przerwał grę, wyszczerzył się i również ukłonił, ale mistrz Jaskier spojrzał na niego groźnie i zaburczał półgłosem.
Chłopiec spuścił głowę i wrócił do cichego brzdąkania na strunach lutni.
Zebrani ożywili się. Kupcy z karawan, poszeptawszy miedzy sobą, wytoczyli przed dąb pokaźny antałek piwa. Czarodziej Radcliffe pogrążył się w cichej rozmowie z komesem Vilibertem. Córki komesa przestały smarkać i wpatrywały się w Jaskra z uwielbieniem. Bard nie zauważał tego, pochłonięty właśnie słaniem uśmiechów, mrugnięć i błysków zębów w stronę milczącej wyniośle grupy wędrownych elfów, a w szczególności ku jednej z elfek, ciemnowłosej i wielkookiej piękności w maleńkim gronostajowym toczku. Jaskier miał konkurentów – posiadaczkę wielkich oczu i ślicznego toczka dostrzegli też i emablowali spojrzeniami jego słuchacze – rycerze, żacy i waganci. Elfka, wyraźnie rada z zainteresowania, skubała koronkowe mankiety bluzki i trzepotała rzęsami, ale towarzyszące elfy otaczały ją ze wszystkich stron, nie skrywając niechęci wobec zalotników.
Polana pod dębem Bleobherisem, miejsce częstych wieców, postojów podróżnych i spotkań wędrowców, słynęła z tolerancji i otwartości. Opiekujący się wiekowym drzewem druidzi zwali polanę. "Miejscem przyjaźni" i chętnie gościli tu każdego. Ale nawet przy okazjach wyjątkowych, takich jak zakończony właśnie występ sławnego na świat cały trubadura, podróżni trzymali się w swych własnych, dość wyraźnie odizolowanych grupach. Elfy kupiły się do elfów. Krasnoludzcy rzemieślnicy grupowali się wraz ze swymi uzbrojonymi po zęby pobratymcami, wynajętymi jako ochrona karawan kupieckich, i tolerowali obok siebie co najwyżej gnomów górników i farmerów niziołków.
Wszyscy nieludzie zgodnie zachowywali rezerwę wobec ludzi. Ludzie odpowiadali nieludziom podobną monetą, ale wśród nich też bynajmniej nie obserwowało się integracji. Szlachta spoglądała z pogardą na kupców i domokrążców, a żołdacy i najemnicy odsuwali się od pasterzy w śmierdzących kożuchach. Nieliczni czarodzieje i adepci izolowali się zupełnie i wszystkich dookoła sprawiedliwie obdarzali arogancją. Tło stanowiła zaś zbita, ciemna, ponura i milcząca gromada chłopów. Ci, przypominając armię lasem wznoszących się nad głowami grabi, wideł i cepów, ignorowali wszystko i wszystkich.
Wyjątek, jak zwykle, stanowiły dzieci. Zwolniona z nakazu ciszy obowiązującego w czasie występu barda, smarkateria z dzikim wrzaskiem pomknęła ku lasowi, by tam z zapałem oddać się grze, której reguły były nie do pojęcia dla kogoś, kto pożegnał się już ze szczęśliwymi latami dzieciństwa. Mali ludzie, elfy, krasnoludki, niziołki, gnomy, półelfy, ćwierćelfy i berbecie zagadkowej proweniencji nie znały i nie uznawały podziałów rasowych i społecznych. Na razie.
- W samej rzeczy! – zakrzyknął jeden z obecnych na polanie rycerzy, chudy jak tyka drągal w czerwono-czarnym wamsie, ozdobionym trzema kroczącymi lwami. – Dobrze rzekł pan czarodziej! Piękne to były ballady, na honor, mości Jaskier, jeśli kiedyś będziecie w pobliżu Łysorogu, kasztelu mego seniora, wstąpcie, nie wahajcie się ani chwili. Ugościmy was jak księcia, co ja mówię, jak samego króla Vizimira! Klnę się na mój miecz, słyszałem ci ja wielu minstreli, ale gdzie im się z wami równać, mistrzu. Przyjmijcie od nas, urodzonych i pasowanych, szacunek i hołd dla waszego kunsztu!
Bezbłędnie wyczuwając właściwy moment, trubadur mrugnął do ucznia. Chłopiec odłożył lutnię i podjął z ziemi szkatułeczkę służącą do zbierania wśród słuchaczy bardziej wymiernych wyrazów uznania. Zawahał się, powiódł wzrokiem po tłumie, po czym odłożył szkatułeczkę i chwycił stojący obok spory ceber. Mistrz Jaskier łaskawym uśmiechem zaaprobował roztropność młodzieńca.
- Mistrzu! – zawołała postawna kobieta, siedząca na wozie z napisem "Vera Loewenhaupt i Synowie", wyładowanym wyrobami z wikliny. Synów nigdzie nie było widać, zapewne zajęci byli marnotrawieniem zbitego przez matkę majątku. – Mistrzu Jaskrze, jakże to tak? Zostawiacie nas w niepewności? Przecie to nie koniec waszej ballady? Zaśpiewajcież nam o tym, co dalej było!
- Pieśni i ballady – skłonił się artysta – nie kończą się nigdy, o pani, bo poezja jest wieczna i nieśmiertelna, nie zna m początku, ni końca...
- Ale co było dalej? – nie dawała za wygraną handlarka, szczodrze i brzękliwie sypiąc monety do ceberka, podstawionego jej przez ucznia. – Powiedzcie nam choć o tym, jeśli nie macie życzenia śpiewać. Nie padły w waszych pieśniach żadne imiona, ale przecie wiemy, że ów wyśpiewany przez was wiedźmin to nie kto inny jak sławny Geralt z Rivii, a owa czarodziejka, do której tenże pała gorącą miłością, to nie mniej słynna Yennefer. Zaś owe Dziecko Niespodzianka, przyrzeczone i przeznaczone wiedźminowi, to wszakże Cirilla, nieszczęsna księżniczka ze zburzonej przez najeźdźców Cintry. Czyż nie tak?
Jaskier uśmiechnął się wyniośle i tajemniczo.
- Śpiewam o sprawach uniwersalnych, hojna dobrodziejko – oświadczył. – O emocjach mogących stać się udziałem każdego. Nie o konkretnych osobach.
- Akurat! – wrzasnął ktoś z tłumu. – Każdy wie, że śpiewki o wiedźminie Geralcie traktowały!
- Tak, tak! – zapiszczały chórem córki komesa Viliberta, susząc mokre od łez szaliczki. – Śpiewajcie jeszcze, mistrzu Jaskrze! Co było dalej? Czy wiedźmin i czarodziejka Yennefer odnaleźli się wreszcie? I czy się kochali? Czy byli szczęśliwi? Chcemy wiedzieć! Mistrzu, mistrzu!
- Ale tam! – krzyknął gardłowo prowodyr grupy krasnoludów, trzęsąc potężną rudą, sięgającą pasa brodą. – Łajno to, księżniczki, czarodziejki, przeznaczenie, miłość i inne białogłowskie bajędy. Toż to wszystko, z przeproszeniem pana poety, bujda, czyli wymysł poetyczny, po to, by ładniej było i wzruszająco. Ale wojenne dzieła, jak rzeź i grabież Cintry, jak bitwy w Marnadalu i Sodden, toście nam dopiero pięknie wyśpiewali, Jaskier! Ha, nie żal srebrem sypnąć za taką pieśń, radującą serce wojownika! I widać było, że nie łżecie ni krztyny, ja to mówię, Sheldon Skaggs, a ja łez od prawdy odróżnić umiem, bo jam pod Sodden był, jam przeciw nilfgaardzkim najezdnikom stał tam z toporem w garści...
- Ja, Donimir z Troy – krzyknął chudy rycerz z trzema lwami na wamsie – byłem w obu bitwach o Sodden, alem was tam nie widział, panie krasnoludzie!
- Boście pewnikiem taborów pilnowali! – odpalił Sheldon Skaggs. – A ja byłem w pierwszej linii, tam, gdzie było gorąco!
- Bacz, co mówisz, brodaczu! – poczerwieniał Donimir z Troy, podciągając obciążony mieczem pas rycerski. – I do kogo!
- Sam bacz! – krasnolud trzepnął dłonią po zatkniętym za pas toporze, odwrócił się do swych kompanów i wyszczerzył zęby. – Widzieliście go? Rycerz chędożony! Herbowy! Trzy lwy w tarczy! Dwa srają, a trzeci warczy!
- Pokój, pokój! – siwowłosy druid w białej szacie ostrym, władczym głosem zażegnał awanturę. – Nie godzi się, moi panowie! Nie tu, nie pod konarami Bleobherisa, dębu starszego od wszystkich sporów i zwad tego świata! I nie w przytomności poety Jaskra, którego ballady winny uczyć nas miłości, nie kłótni.
- Słusznie! – poparł druida niski, otyły kapłan o twarzy błyszczącej od potu. – Patrzycie, a oczu nie macie, słuchacie, a uszy wasze głuche. Bo miłości bożej nie ma w was, boście są jako puste beczki...
- Jeśli już o beczkach mowa – zapiszczał długonosy gnom z wozu ozdobionego napisem "Artykuły żelazne, wyrób i sprzedaż" – to wytoczcie jeszcze jedną, panowie cechowi! Poecie Jaskrowi ani chybi w gardle zaschło, a i nam z tego wzruszenia niezgorzej!
- Zaprawdę, jako puste beczki, powiadam wam! – zagłuszył gnoma kapłan, nie zamierzając dać się zbić z pantałyku i przerywać kazania. – Nic a nic z pana Jaskrowych ballad nie pojęliście, niczegoście się nie nauczyli. Nie zrozumieliście, że ballady te o losie ludzkim mówiły, o tym, żeśmy w rękach bogów jeno zabawką, a krainy nasze bożym są igrzyskiem. Ballady o przeznaczeniu mówiły, o przeznaczeniu nas wszystkich, a legenda o wiedźminie Geralcie i księżniczce Cirilli, choć rzucona na prawdziwe tło owej wojny, to przecież tylko metafora, wytwór wyobraźni poety, który temu miał służyć, byśmy...
- Bredzisz, święty mężu! – zawołała z wysokości swego wozu Vera Loewenhaupt. – Jaka legenda? Jaki wytwór wyobraźni? Kto jak kto, ale ja Geralta z Rivii znam, widziałam go na własne oczy, w Wyzimie, gdzie córkę króla Foltesta odczarował. A później jeszcze spotkałam go na Kupieckim Trakcie, gdzie na prośbę Gildii zabił srogiego gryfa, co na karawany napadał, którym to uczynkiem wielu dobrym ludziom życie ocala. Nie, nie legenda to i nie bajka. Prawdę, szczerą prawdę wyśpiewał nam tu mistrz Jaskier.
- Potwierdzam – powiedziała smukła wojowniczka z czarnymi włosami gładko zczesanymi do tyłu i splecionymi w gruby warkocz. – Ja, Rayla z Lyrii, również znam Geralta Białego Wilka, słynnego pogromcę potworów. Widywałam też nie raz i nie dwa czarodziejkę Yennefer, bom bywała w Aedim, w mieście Vengerbergu, gdzie owa ma swą siedzibę. O tym, aby tych dwoje się kochało, nic mi jednak nie wiadomo.
- Ale musi to być prawda – odezwała się nagle melodyjnym głosem urodziwa elfka w gronostajowym toczku. – Tak piękna ballada o miłości nie mogła być nieprawdziwa.
- Nie mogła! – poparły elfkę córki komesa Viliberta i jak na komendę otarły oczy szaliczkami. – Żadną miarą nie mogła!
- Mości czarodzieju! – Vera Loewenhaupt zwróciła się do Radcliffe'a. – Kochali się, czy nie? Wy z pewnością wiecie, jak to było z nimi naprawdę, z wiedźminem i ową Yennefer. Uchylcież rąbka tajemnicy!
- Jeśli pieśń mówi, że się kochali – uśmiechnął się czarodziej – to tak było i miłość ta przetrwa wieki. Taka jest moc poezji.
- Wieść niesie – wtrącił nagle komes Vilibert – że Yennefer z Vengerbergu poległa na Soddeńskim Wzgórzu. Kilka tam poległo czarodziejek...
- Nieprawda to – powiedział Donimir z Troy. – Nie masz na pomniku jej imienia. Moje to strony, nie jeden raz na Wzgórzu byłem i wykute na pomniku napisy czytałem. Trzy czarodziejki tam poległy. Triss Merigold, Lytta Neyd, którą zwano Koral... Hmm... Imię trzeciej wymskło mi się z pamięci...
Rycerz spojrzał na czarodzieja Radcliffe'a, ale ten uśmiechnął się tylko, nie powiedział ani słowa.
- A ów wiedźmin – zawołał nagle Sheldon Skaggs – ten Geralt, któren ową Yennefer miłował, to już podobno ziemię gryzie. Słyszałem, że utłukli go gdzieś na Zarzeczu. Ubijał potwory, ubijał, aż trafiła kosa na kamień. Tak to już jest, ludkowie, kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Każdy kiedyś trafi na lepszego i połknie żelazo.
- Nie wierzę – smukła wojowniczka wykrzywiła blade wargi, splunęła siarczyście na ziemię, z chrzęstem skrzyżowała na piersi osłonięte kolczą siatką przedramiona. – Nie wierzę, by Geralt z Rivii mógł trafić na lepszego. Zdarzyło mi się widzieć, jak ten wiedźmin włada mieczem. Jest wprost nieludzko szybki...
- Dobrze powiedziane – wtrącił czarodziej Radcliffe. – Nieludzko. Wiedźmini są mutantami, dlatego szybkość ich reakcji...
- Nie rozumiem, o czym mówicie, panie magiku – wojowniczka jeszcze paskudniej wykrzywiła usta. – Wasze słowa są zbyt uczone. Ja wiem jedno: żaden szermierz, jakiego znałam lub znam, nie może równać się z Geraltem z Rivii, Białym Wilkiem. Dlatego nie wierzę, by ów mógł zostać pokonany w walce, jak utrzymuje pan krasnolud.
- Każdy szermierz dupa, kiedy wrogów kupa – rzekł sentencjonalnie Sheldon Skaggs. – Tak mawiają elfy.
- Elfy – oświadczył zimno wysoki, jasnowłosy przedstawiciel Starszego Ludu, stojący obok ślicznego toczka – nie zwykły się tak ordynarnie wyrażać.
- Nie! Nie! – zapiszczały zza zielonych szaliczków córki komesa Viliberta. – Wiedźmin Geralt nie mógł zginąć! Wiedźmin odnalazł przeznaczoną mu Ciri, a potem czarodziejkę Yennefer, i wszyscy troje żyli długo i szczęśliwie! Prawda, mistrzu Jaskrze?
- Toć to ballada była, cne panienki – ziewnął spragniony piwa gnom, wytwórca artykułów żelaznych. – Gdzie się tu w balladzie prawdy doszukiwać? Prawda jedno, poezja drugie. Weźmy choćby ową... Jak jej tam było? Ciri? Tę Niespodziankę słynną. Ją to pan poeta całkiem z palca był wyssał. Bywałem ci ja w Cintrze nie raz i wiem, że tamtejsi król i królowa w bezdzietnym stadle żyli, ani córki, ani syna nie mieli...
- Łeż to! – krzyknął rudy mężczyzna w kurcie z foczej skóry, z czołem przepasanym kraciastą chustą. – Królowa Calanthe, Lwica z Cintry, miała córkę, tą wołali Pavetta. Owa wraz z mężem zginęła w czasie morskiej burzy, odmęt morski ich pochłonął, obydwoje.
- Sami widzicie, że nie łżę! – wezwały wszystkich na świadków artykuły żelazne. – Pavetta, a nie Ciri, zwała się królewna Cintry.
- Cirilla, zwana Ciri, była właśnie córką owej utopionej Pavetty – wyjaśnił ryży. – Wnuczką Calanthe. Nie królewną była, a księżniczką Cintry. Ona to była właśnie owym przeznaczonym wiedźminowi Dzieckiem Niespodzianką, ją to, zanim jeszcze się rodziła, przyrzekła królowa oddać wiedźminowi, jak to pan Jaskier wyśpiewał. Ale wiedźmin nie mógł jej odnaleźć i zabrać, tu pan poeta minął się z prawdą.
- Minął, a jakże – wtrącił się do rozmowy żylasty młodzian, mogący, sądząc po stroju, być czeladnikiem na wędrówce poprzedzającej majstersztyk i egzaminy mistrzowskie. – Wiedźmina ominęło jego przeznaczenie. Cirilla zginęła w czasie oblężenia Cintry. Królowa Calanthe, zanim rzuciła się z wieży, własną ręką zadała księżniczce śmierć, by żywa nie dostała się w pazury Nilfgaardu.
- Nie tak było, wcale nie tak – zaprotestował ryży. – Księżniczkę zabito w czasie rzezi, gdy próbowała umykać z miasta.
- Tak czy inaczej – krzyknęły artykuły żelazne – nie odnalazł wiedźmin owej Cirilli! Poeta zełgał!
- Ale pięknie zełgał – powiedziała elfka w toczku, przytulając się do wysokiego elfa.
- Nie o poezję idzie, lecz o fakty! – zawołał czeladnik. – Powiadam, że księżniczka zginęła z ręki własnej babki. Każdy, kto był w Cintrze, może to potwierdzić!
- A ja powiadam, że zabito ją na ulicach, gdy uchodziła – oświadczył ryży. – Wiem. to, bo choć nie pochodzę z Cintry, byłem w drużynie jarla ze Skellige, który wspierał Cintrę czasu wojny. Król Cintry, Eist Tuirseach, jak wszyscy wiedzą, właśnie z wysp Skellige się wywodził, wujem był jarlowi. A ja w drużynie jarla walczyłem w Mamadalu i w Cintrze, a potem, po klęsce, pod Sodden...
- Jeszcze jeden kombatant – warknął Sheldon Skaggs do stłoczonych wokół niego krasnoludów. – Sami bohaterowie i wojownicy. Hej, ludkowie! Czy jest wśród was choć jeden, który nie wojował w Marnadalu lub pod Sodden?
- Kpina nie na miejscu, Skaggs – powiedział karcąco wysoki – elf, obejmując ramieniem, piękność w toczku w sposób mający rozwiać ewentualne wątpliwości innych admiratorów. – Niech ci się nie wydaje, że ty jeden walczyłeś pod Sodden. Ja, żeby daleko nie szukać, również brałem udział w tej bitwie.
- Ciekawe, po czyjej stronie – rzekł do Radcliffe'a komes Vilibert, dobrze słyszalnym szeptem, który elf całkowicie zignorował.
- Jak powszechnie wiadomo – ciągnął, nawet nie spoglądając w stronę komesa i czarodzieja – grubo ponad sto tysięcy wojownika stanęło w polu w drugiej bitwie o Sodden, z czego co najmniej trzydzieści tysięcy zostało zabitych lub okaleczonych. Podziękowanie należy się panu Jaskrowi, że jedną ze swych ballad uwiecznił ten słynny, ale i straszny bój. I w słowach, i w melodii tej pieśni słyszałem nie chwalbę, lecz przestrogę. Powtarzam, chwała i nieśmiertelna sława panu poecie za balladę, która być może pozwoli uniknąć w przyszłości powtórzenia się tragedii, jaką była ta okrutna i niepotrzebna wojna.
- Zaiste – powiedział komes Vilibert, patrząc na elfa wyzywająco. – Ciekawych rzeczy doszukaliście się w balladzie, mości panie. Niepotrzebna wojna, powiadacie? Umknąć tragedii chcielibyście w przyszłości? Mamy rozumieć, że gdyby Nilfgaard uderzył na nas ponownie, doradzalibyście kapitulację? Pokorne przyjęcie nilfgaardzkiego jarzma?
- Życie to dar bezcenny i należy je chronić – rzekł zimno elf. – Nic nie usprawiedliwia rzezi i hekatomby, jakimi były obie bitwy o Sodden, ta przegrana i ta wygrana. Obie kosztowały was, ludzi, tysiące istnień. Straciliście niewyobrażalny potencjał...
- Elfie gadanie! – wybuchnął Sheldon Skaggs. – Głupia gadka! To była cena, którą trzeba było zapłacić po to, by inni mogli żyć godnie i w pokoju, zamiast dać się Nilfgaardowi zakuć w kajdany, oślepić, zagnać pod bat do siarczanych min i solnych żup. Ci, którzy polegli śmiercią bohaterów, a którzy dzięki Jaskrowi żyć będą wiecznie w naszej pamięci, nauczyli nas, jak bronić własnego domu. Śpiewajcie wasze ballady, Jaskier, śpiewajcie je wszystkim. Nie pójdzie w las nauka, a przyda się nam ona, zobaczycie! Bo nie dziś, to jutro Nilfgaard ruszy na nas znowu, wspomnicie me słowa! Teraz oni liżą rany i odpoczywają, ale bliski jest dzień, w którym znowu zobaczymy ich czarne płaszcze i pióra na hełmach!
- Czego oni od nas chcą? – wrzasnęła Vera Loewenhaupt. – Dlaczego oni się na nas uwzięli? Dlaczego nie zostawią nas w spokoju, nie dadzą żyć i pracować? Czego oni chcą, ci Nilfgaardczycy?
- Chcą naszej krwi! – ryknął komes Vilibert.
- I naszej ziemi! – zawył ktoś z tłumu chłopów.
- I naszych bab! – zawtórował Sheldon Skaggs, groźnie łypiąc oczami.
Kilka osób parsknęło śmiechem, ale cicho i ukradkiem. Bo choć wielce zabawną była sugestia, by ktokolwiek poza krasnoludami mógł pożądać wyjątkowo nieatrakcyjnych krasnoludek, nie był to bezpieczny temat do kpin i żartów, zwłaszcza w obecności niskich, krępych i brodatych jegomościów, których topory i kordy miały brzydki zwyczaj niesamowicie szybko wyskakiwać zza pasów. A krasnoludy, z niewiadomych powodów święcie przekonane, że cały świat czyha lubieżnie na ich żony i córki, były pod tym względem niebywale drażliwe.
- To musiało kiedyś przyjść – oświadczył nagle siwy druid. – To musiało się stać. Zapomnieliśmy, że nie jesteśmy na tym świecie sami, że nie pępkiem tego świata jesteśmy. Jak głupie, leniwe, obżarte karasie w zamulonym stawie nie wierzyliśmy w istnienie szczupaków. Dopuściliśmy, by nasz świat, jak ów staw, zamulił się, zabagnił i zgnuśniał. Rozejrzyjcie się dookoła – wszędzie zbrodnia i grzech, chciwość, pogoń za zyskiem, kłótnia, niezgoda, upadek obyczajów, brak szacunku dla wszelkich wartości. Miast żyć tak, jak każe Natura, zaczęliśmy tę Naturę niszczyć. I co mamy? Powietrze zatrute smrodem dymarek, rzeki i ruczaje splugawione przez rzeźnie i garbarnie, lasy cięte bez opamiętania... Ha, nawet na żywej korze świętego Bleobherisa, spójrzcie jeno, o, tuż nad głową pana poety, wyrzezany kozikiem ohydny wyraz. Do tego jeszcze błędnie wyrzezany, nie dość, że wandal to był, to w dodatku nieuk, pisać nie umiejący. Czemu się dziwicie? To musiało się źle skończyć...
- Tak, tak! – podchwycił gruby kapłan. – Opamiętajcie się, grzesznicy, póki jeszcze pora, bo gniew bogów i pomsta nad wami! Pomnijcie na wieszczbę Itliny, na prorocze słowa o karze bogów, która spadnie na plemię zbrodniami zatrute! Pomnijcie: "Nadejdzie Czas Pogardy, a drzewo straci liść, pąk zwarzy się, zgnije owoc i zgorzknieje ziarno, a doliny rzek, miast wodą, popłyną lodem. I przyjdzie Białe Zimno, a po nim Białe Światło, i świat umrze wśród zamieci." Tak rzecze wieszczka Itlina! A nim to się stanie, będą widome znaki i spadną plagi, bo pomnijcie, Nilfgaard to kara boża! To bicz, którym Nieśmiertelni schłostają was, grzesznicy, byście...
- Ech, zawrzyjcie gębę, świątobliwy! – zaryczał Sheldon Skaggs, tupiąc ciężkimi buciorami. – Mgło się robi od waszych zabobonów i banialuków! Flaki się przewracają...
- Ostrożnie, Sheldon – przerwał mu z uśmiechem wysoki elf. – Nie drwij z cudzej religii. Ani to ładne, ani grzeczne, ani... bezpieczne.
- Z niczego nie drwię – zaprotestował krasnolud. – Nie podaję w wątpliwość istnienia bóstw, ale oburza mnie, gdy ktoś miesza je do ziemskich spraw i mydli oczy przepowiedniami jakiejś elfiej wariatki. Nilfgaardczycy mają niby być narzędziem bogów? Bzdura! Sięgnijcie, ludzie, pamięcią wstecz, do czasów Dezmoda, Radowida, Sambuka, do czasów Abrada Starego Dęba! Nie pamiętacie, bo żyjecie króciuśko niby jętka majowa, ale ja pamiętam i wam przypomnę, jak to było tu, na tych ziemiach, zaraz po tym, jakeście zeszli z waszych łodzi na plaże w ujściu Jarugi i w Delcie Pontaru. Z czterech lądujących statków robiły się trzy królestwa, a później silniejsi połykali słabszych i tym sposobem rośli, umacniali swą władzę. Podbijali innych, wchłaniali ich, i królestwa rosły, stawały się coraz większe i silniejsze. A teraz to samo robi Nilfgaard, bo to kraj silny i zjednoczony, karny i zwarty. I jeśli wy się podobnie nie zewrzecie, Nilfgaard połknie was, iście jako szczuka karasia, jak to rzekł ów mądry druid!
- Niech jeno spróbują! – Donimir z Troy wypiął ozdobioną trzema lwami pierś i trzasnął mieczem w pochwie. – Zadaliśmy im bobu pod Sodden, możemy po raz wtóry zadać!
- Bardzoście zadufani – warknął Sheldon Skaggs. – Zapomnieliście widno, panie pasowany, że nim doszło do drugiej rozprawy pod Sodden, Nilfgaard przetoczył się przez wasze ziemie jak żelazny walec, że trupami takich jak wy chwatów zasłał pola od Mamadalu po Zarzecze. A zatrzymały Nilfgaardczyków takoż nie wam podobne, krzykliwe zuchy, ale zjednoczone w zgodzie siły Temerii, Redami, Aedirn i Kaedwen. Zgoda i jedność, oto co ich zatrzymało!
- Nie tylko – rzekł dźwięcznie, ale bardzo chłodno Radcliffe. – Nie tylko to, panie Skaggs.
Krasnolud chrząknął głośno, smarknął, zaszurał butami, po czym skłonił się lekko w stronę czarodzieja.
- Nikt nie ujmuje zasług waszym konfratrom – powiedział. – Hańba temu, kto nie uzna bohaterstwa czarodziejów z Soddeńskiego Wzgórza, bo dzielnie stawali, przelali za wspólną sprawę krew, walnie przyczynili się do wiktorii. Nie zapomniał o nich Jaskier w swej balladzie, i my też nie zapomnimy. Ale zważcie, że owi czarodzieje zjednoczeni i solidarni na Wzgórzu stanęli, uznali przywództwo Vilgefortza z Roggeveen, jako i my, wojownicy Czterech Królestw, uznaliśmy komendę Vizimira Redańskiego. Szkoda tylko, że jeno na czas wojny starczyło tej zgody i solidarności. Bo nynie, gdy pokój, znowuśmy się podzielili. Vizimir z Foltestem dławią się wzajem cłem i prawem składu, Demawend z Aedirn kłóci się z Henseltem o Północną Marchię, a Liga z Hengfors i Thyssenidzi z Koviru mają wszystko gdzieś. A i wśród czarodziejów, jak słyszałem, próżno dziś szukać dawnej zgody. Nie ma wśród was zwartości, nie ma karności, nie ma jedności. A w Nilfgaardzie jest!
- Nilfgaardem włada cesarz Emhyr var Emreis, tyran i jedynowładca, wymuszający posłuszeństwo batem, strykiem i toporem! – zagrzmiał komes Vilibert. – Cóż to nam proponujecie, panie krasnoludzie? W cóż to mamy się zewrzeć? W podobną tyranię? A któryż to król, które królestwo miałoby, waszym zdaniem, podporządkować sobie pozostałe? W czyimż to ręku chcielibyście widzieć berło i knut?
- A co mnie to obchodzi? – wzruszył ramionami Skaggs. – To wasze, ludzkie sprawy. Kogokolwiek byście zresztą królem obrali, żaden krasnolud nim nie zostanie.
- Ani elf, ani nawet półelf – dodał wysoki przedstawiciel Starszego Ludu, wciąż obejmując piękność w toczku. – Nawet ćwierćelfa uważacie za coś pośledniejszego...
- Tu was boli – zaśmiał się Vilibert. – W ten sam róg dmiecie, co i Nilfgaard, bo Nilfgaard też krzyczy o równości, obiecuje wam powrót do dawnych porządków, gdy tylko nas pokona i z tych ziem wyżenie. To taka jedność, taka równość wam się marzy, o takiej gadacie, taką głosicie! Bo Nilfgaard wam za to złotem płaci! I nie dziwota, że się tak kochacie, bo to przecież elfia rasa, ci Nilfgaardczycy...
- Bzdura – powiedział zimno elf. – Pleciecie głupstwa, panie rycerzu. Rasizm zaślepia was w oczywisty sposób. Nilfgaardczycy są ludźmi takimi samymi jak i wy.
- Wierutne to kłamstwo! To potomkowie Czarnych Seidhe, każdy to wie! W ich żytach płynie elfia krew! Krew elfów!
- A w waszych żyłach co płynie? – elf uśmiechnął się drwiąco. – Mieszamy naszą krew od pokoleń, od stuleci, my i wy, wychodzi nam to wyśmienicie, nie wiem, na szczęście czy na nieszczęście. Zaczęliście tępić mieszane związki niecałe ćwierć wieku temu, zresztą z marnym skutkiem. I pokażcie mi teraz człowieka bez domieszki Seidhe Ichaer, krwi Starszego Ludu.
Vilibert poczerwieniał wyraźnie. Spąsowiała też Vera Loewenhaupt. Schylił głowę i zakaszlał czarodziej Radcliffe. Co ciekawe, zarumieniła się również piękna elfka w gronostajowym toczku.
- Wszyscy jesteśmy dziećmi Matki Ziemi – rozległ się w ciszy głos siwego druida. – Jesteśmy dziećmi Matki Natury. I choć matki naszej nie szanujemy, choć niekiedy przysparzamy jej zmartwień i bólu, choć łamiemy jej serce, ona kocha nas, kocha nas wszystkich. Pamiętajmy o tym, zebrani tu, w Miejscu Przyjaźni. I nie spierajmy się, kto z nas był tu pierwszy, bo pierwsza była wyrzucona przez fale Żołądź, a z Żołędzi wykiełkował Wielki Bleobheris, najstarszy z dębów. Stojąc pod konarami Bleobherisa, wśród jego odwiecznych korzeni, nie zapominajmy o naszych własnych, braterskich korzeniach, o ziemi, z której te korzenie wyrastają. Pamiętajmy o słowach pieśni poety Jaskra...
- Właśnie! – krzyknęła Vera Loewenhaupt. – A gdzie on jest?
- Zmył się – skonstatował Sheldon Skaggs, patrząc na puste miejsce pod dębem. – Wziął pieniądze i zmył się bez pożegnania. Iście po elfiemu!
- Po krasnoludzku! – zapiszczały artykuły żelazne.
- Po ludzku – poprawił wysoki elf, a piękność w toczku oparła głowę o jego ramię.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz