Hill House Comics to nowa linia wydawnicza, po którą sięgnął rodzimy Egmont, w dodatku sygnowana nazwiskiem słynnego pisarza, Joego Hilla. Połączenie takiej znamienitości z horrorowym komiksem mogło budzić nadzieję na tytuł z wysokiej półki. Jak wyszło w praktyce?
W "Koszu pełnym głów" Hill obiera za miejsce akcji to, co tak bardzo upodobał sobie jego ojciec, czyli Stephen King – miasteczko gdzieś hen na uboczu cywilizacji. W głównej roli obsadził zaś wesołą i energiczną June Branch, ukochaną młodego Liama, który wakacje spędził jako praktykant w miejscowej policji w nadziei, że zdobyte doświadczenie przybliży go do upragnionej kariery w służbach. Koniec lata przynosi jednak niespodziankę – z lokalnego zakładu karnego uciekają więźniowie, natomiast młoda para rusza do domu szeryfa, aby zatroszczyć się o jego rodzinę, podczas gdy ten rzuca się w pościg za uciekinierami. Szkopuł w tym, że pod latarnią najciemniej i zbiegli włamują się do rezydencji głowy policji. Liam zostaje porwany, a June chwyta za znaleziony u szeryfa prastary topór wikingów, aby bronić się przed napastnikami i odnaleźć ukochanego. Nie trzeba długo czekać, aby przekonać się, że czas nie stępił ostrza.
W "Koszu pełnym głów" dają o sobie znać atuty Joego Hilla – na pierwszy plan wysuwają się bardzo dobrze skonstruowane postacie. Na dodatek nakreślone mimochodem, eksponujące cechy charakteru niejako przy okazji scen rozwijających przewodnią fabułę. Zupełnie nieźle napisane są także dialogi, a przynajmniej większość z nich. Efektu dopełnia dobrze zawiązana intryga z miarowo rozmieszczonymi punktami zwrotnymi i sprawne zmieszanie cech typowych dla horroru i kryminału. Ba, nawet czarnej komedii. Wszystko sprowadza się do miejscowych tajemnic, ciemnych interesów i rzecz jasna topora. Ten ostatni akurat zawodzi, bo i nawiązania do mitologii nordyckiej czy historii wikingów nie mają praktycznie żadnego znaczenia. Niemniej spełnia on swoją rolę – pozostaje nietypowym akcentem, na którym prędko koncentruje się uwaga czytelnika i wzbudza ciekawość. Broni się także warstwa graficzna. Stosunkowo prosta, lecz czytelna i kiedy trzeba dynamiczna kreska Leomacsa daje radę, podobnie jak nieschodzący poniżej wysokiego poziomu Dave Stewart, kolorami nadający planszom odpowiedniego nastroju.
Joe Hill potyka się jednak tam, gdzie historia powinna być mocniejsza. Napięcie trzyma nas tylko w paru momentach, głównie przez kilka kiepskich kwestii rzucanych przez śmieszkujących bohaterów, które nie pasują do makabry rozgrywającej się w kadrach. Łatwo poczuć dysonans – ów element nie został dostatecznie podkręcony, żeby w pełni odczuć groteskowość rodem z filmowego "Grindhouse", z kolei pojawia się w na tyle niefortunnych momentach, że groza ulatuje w mgnieniu oka. Nieco światła na ten stan rzeczy rzuca zamieszczony na końcu albumu miniwywiad z Joe Hillem, który stwierdził, że pierwszy tytuł miał być "szalony, odjechany, nieustająco bombardujący czytelnika". I to się udało, odbiór obranej konwencji jest już kwestią czysto indywidualną, niemniej komiks odbija w kierunku porządnego thrillera, nie zaś horroru i warto mieć to na uwadze, rozważając sięgnięcie po "Kosz pełen głów".
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz