Koniec Pieśni

4 minuty czytania

Gdy sklepowe półki z literaturą uginają się pod ciężarem leżących na nich smoków, żelastwa używanego do ich szlachtowania oraz zwojów z formułami zaklęć równie oklepanych, co "Abrakadabra", napisanie dobrej, zajmującej i w jakiś sposób nowatorskiej książki o mieczach i magii samo w sobie jest sukcesem. Każdy czytelnik, darzący sympatią ten gatunek, czy też po prostu szukający porządnej, odciągającej od rzeczywistości lektury, ucieszy się na kontakt z czymś, co po pierwsze zaoferuje mu dobrze znane klimaty opowieści w starym, "klasycznym" stylu, po drugie zaś przedstawi sprawdzony schemat w nowy, pomysłowy sposób. Tyle, jeśli chodzi o ogólniki we wstępie, przejdźmy do paru konkretów.

Różnych wersji legendy o królu Arturze było, jak dotąd, dość sporo. Wystarczająco dużo, by do kolejnej "odkrywczej" koncepcji jej przedstawienia podchodzić sceptycznie, z lekkim grymasem pobłażania. W wypadku powieści "Koniec Pieśni" będzie to podejście tyleż usprawiedliwione, co błędne, należy więc zaryzykować i wzorem autora niniejszej recenzji pozbyć się go jak najszybciej. Opłaci się.

Przesławny Artur, król Brytów, od dłuższego czasu stoi nad grobem. Dokładniej rzecz ujmując – leży, całkowicie otępiały, oszalały z żalu i wściekłości po odejściu Ginewry i jej zdradzieckiego kochanka. Okrągły stół pokrywa się kurzem, jego rycerze poginęli na szaleńczych wyprawach lub obrośli w tłuszcz, jedynie nieznany nikomu giermek króla czuwa nad chorym, bezsilnym władcą, którego schyłek zwiastuje rychły upadek całego królestwa. Sasi panoszą się po kraju, odeszła królowa, odszedł Myrddin, odchodzi moc druidów.

Łukasz to mężczyzna około trzydziestki, psycholog, fan gier komputerowych, znajdujący się na najlepszej drodze do uznania swojego życia za totalna porażkę. Tkwiąc w pracy, która kiedyś była jego powołaniem oraz w związku z kobietą, która kiedyś go kochała, zapada się coraz głębiej w beznadziejność. Zupełnie jak jeden z jego pacjentów, licealista o wdzięcznej ksywie Igi, z którym od dłuższego czasu zaczynają dziać się bardzo niepokojące, nie do końca wytłumaczalne, rzeczy. Dwie, na pozór zupełnie odmienne koncepcje, złączone pojawianiem się bardzo cennego i niebezpiecznego przedmiotu, który powiąże i pogmatwa ze sobą znacznie więcej, niż tylko te dwie rzeczywistości.

Trzeba przyznać, że Wojciech Zembaty powziął sobie bardzo trudne zadanie. Nie tylko wyszedł z dwóch zupełnie różnych punktów startowych dla wielopłaszczyznowej fabuły, obierając za jeden z nich epicki mit, którego aż strach ruszać, ale wraz z rozwojem akcji i zmianami perspektywy postanowił jeszcze bardziej utrudnić sobie życie, wprowadzając kilku wyrazistych i równoważnych bohaterów. Tak oto "Koniec Pieśni" przedstawia historie Bedevira, giermka, a później rycerza Artura, który tuła się po własnym, zniszczonym kraju z bardzo mocno nadszarpniętym honorem, smutnego, na wpół opętanego licealistę o aparycji klasycznego "metala", kilku różnych druidów z oddalonych od siebie o stulecia epok, saskiego księcia oraz szerokiej gamy nadprzyrodzonych istot. Z niejakim zdziwieniem stwierdzamy, że wraz z rozwojem akcji i wątków poszczególne postacie nie tracą nic ze swej wyrazistości, nie stając się jednocześnie przejaskrawione ani nadmiernie wyeksploatowane przez autora. Plan drugi wysuwa się na pierwszy, pierwszy ustępuje czasem miejsca trzeciemu – a wszystko to z bezbłędnym wyczuciem uwagi i zainteresowania czytelnika.

Historia, do której początkowo podchodzimy z nieufnością, już po kilkunastu stronach angażuje naszą ciekawość, systematycznie podsycając ją w trakcie czytania. Wydatnie pomagają w tym niezłe dialogi i świetne opisy, zarówno czasu czy miejsca akcji, jak i te dotyczące myśli i uczuć bohaterów, zmieniające się nieraz w dość obszerne monologi wewnętrzne, zapisy strumienia świadomości, słowem wszystko to, co przeważnie odrzuca, nudzi i zniechęca, upośledzając dynamikę powieści. W tym jednak wypadku pan Zembaty posłużył się zaskakująco dobrym i perfekcyjnie dawkowanym sarkazmem, ironią, niekiedy cynizmem, przebijającymi z wypowiedzi, spostrzeżeń i działań postaci. "Koniec Pieśni" pisany jest dorosłym, a zarazem przystępnym językiem, idealnie pasującym do ogólnego charakteru fabuły. Mamy tu i czarny humor, i plastyczne opisy walki, z odpowiednią, lecz nie przesadną dawką okrucieństwa, pojawiają się też elementy horroru. Autor bardzo sprawnie operuje słowem, zwłaszcza umiejętnie konstruując i ucinając niektóre zdania, dzięki czemu udaje mu się kontrolować tempo akcji i modelować emocje odbiorcy zgodnie ze swą intencją.

Kolejny, bodaj najistotniejszy element "Końca Pieśni", to jego tło historyczne i samo "fantasy". Zembaty postanowił oprzeć się o mitologię celtycką (równie ciekawą, co niesłusznie pomijaną w rozmaitych dziedzinach fantastyki), z domieszką mitów nordyckich oraz kilku innych, jak też dorzucając do tego parę autorskich pomysłów. Podobnie sam podstawowy rys mitu o Arturze podpisuje się pod koncepcją rzymskiego pochodzenia tego legendarnego władcy, zaś cała ukazana w powieści Brytania jest bardzo wyblakłym cieniem dawnej potęgi Imperium Romanum. Trzeba przyznać, że ta trawestacja historii i mitologii udała się pisarzowi znakomicie. Czytelnicy obeznani z wierzeniami dawnej Europy i lubiący takie stosowanie ich w fantastyce, z pewnością docenią zarówno wiedzę autora, jak i zręczność, z jaką została wykorzystana do skonstruowania powieści. Ci, którzy nie darzą wielką sympatią Wotanów, Odynów i innych Zeusów, nie zostaną zarzuceni nachalnymi popisami z cyklu "ile to ja nie wiem i czego z tym nie zrobię", uznając wszystkie zapożyczenia i modyfikacje za estetyczne i ciekawe tło, równie dobre jak pozostałe smoki, demony i artefakty. W tej kwestii Wojciechowi Zembatemu znacznie bliżej do Neila Gaimana z "Amerykańskich Bogów", niż Andrzeja Pilipiuka w ostatnim "Wędrowyczu".

Gwoli obiektywizmu recenzenta starałem się znaleźć jakieś większe mankamenty "Końca Pieśni", lecz poza okazjonalnymi błędami w druku nie natrafiłem na nic, co mogłoby stanowić pretekst do narzekań. Wśród ton szalenie jednakowych opowiastek, które ze słowem "fantastyczny" łączą się jedynie przez nazwę gatunku, pojawiło się coś naprawdę dobrego. Tym lepszego, że polskiego. Wydawnictwo "Znak" w okładkowym opisie książki posłużyło się chwytem, który w psychologii reklamy nazywany jest zmiękczaniem hasła perswazyjnego – "Prawdopodobnie jedna z najlepszych powieści fantasy 2011 roku". Zwykle bronię się przed takimi zabiegami. Tym razem się zgodzę.

Dziękujemy wydawnictwu Znak za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.

Ocena Game Exe
9
Ocena użytkowników
9.5 Średnia z 1 ocen
Twoja ocena

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...