John Constantine w drugim – i ostatnim – tomie Briana Azzarello jest bohaterem, wydawałoby się, niepowiązanych epizodów. Te jednak z czasem łączą się w jedną opowieść, mającą swoje korzenie jeszcze w pierwszej odsłonie, gdy słynny mag trafił do więzienia.
Scenarzysta pozostaje wierny swojej interpretacji Constantine'a. Magia nadal jest tu aspektem pobocznym, tajemniczym, nigdy szerzej nieeksploatowanym. W zamian Azzarello szerzej prezentuje brudną, lecz niefantastyczną, część świata. Pojawia się środowisko nazistów, pozbawiony kręgosłupa moralnego bogacz czy klimaty BDSM. Te ostatnie to także domena bohatera, który nie ma nic przeciwko tak ostrym zabawom.
Poprzednim razem zaakceptowałem styl Azzarello, bo historie śledziło się z prawdziwym zainteresowaniem i napięciem. W kontynuacji autor za bardzo chce połączyć wszystkie wątki, dąży do intryg, które są dyktowane emocjami, i prezentuje sprawy, które równie dobrze mogłyby się znaleźć w dramacie, a nie opowieści z rodzaju mrocznej fantasy czy grozy. Elementy fantastyczne znajdują się tak bardzo na uboczu, że gdzieś tam przepada nadnaturalny charakter "Hellblazera". Boli to tym bardziej, że sporo czasu zostaje poświęcone na mroczną erotykę oddziałującą na atmosferę (pikantne ilustracje) i charakteryzującą postacie, niż pełniącą jakąś rolę w fabule.
Można dostrzec, że Azzarello łączy puzzle trochę na siłę, a podzielona na epizody opowieść ma nierówne tempo. Ciekawość budowana jest na zawsze tajemniczych planach Constantine'a, o których dowiadujemy się na bieżąco, podczas ich realizacji. John, poza pierwszą częścią albumu osadzoną we wcześniejszych czasach, wydaje się wręcz nieludzki, jakby rzeczywistość, tak zwykła, jak i nadnaturalna, sprawiła, że stał się twardszy. Czasem jednak pod maską pewnego siebie maga pojawiają się emocje.
Szkoda, że czas spędzamy głównie na obserwowaniu poczynań pozostałych postaci. Chociaż Constantine ma moc sprawczą w świecie "Hellblazera", co daje zresztą nieco satysfakcji, bo nikt mu nie podskoczy, to trzyma się gdzieś w cieniu i pociąga za sznurki. A tymczasem czytelnik poznaje innych bohaterów, którzy są czy to celami Johna, czy próbują poznać, co się stało (ostatnia kryminalna część komiksu). Jednak tym, który przyciąga do "Hellblazera", jest sam Constantine, więc mogło być go więcej. Do zalet można dołączyć ilustracje. Po pierwszym epizodzie, dosyć szkicowym ze względu na widoczny ołówek, szata graficzna przechodzi w mrok tworzony częstymi cieniami i doborem mrocznych kolorów. Wystarczają odcienie czerwieni z czernią i już klimat przeradza się w groźny, drapieżny.
Mało w "Hellblazerze" Azzarello czystej fantastyki, nie ma również walki z demonami. Źli są tu ludzie, którzy popełniają zbrodnie z nienawiści. Taki obraz nie każdemu przypada do gustu, dlatego seria zbiera różne opinie. Nie mogę zaliczyć jej do nieudanych, bo to wciąż mocna pozycja umiejscowiona w brutalnym świecie – a więc mająca nie byle co do zaoferowania. Czekam jednak na bardziej typowego Constnatine'a – niedługo powinny się pojawić kolejne odsłony, innych scenarzystów. W międzyczasie dwutomowy "Hellblazer" z zamkniętą historią będzie dobrym zakupem, jeśli lubicie bardziej przyziemne, choć mimo to mroczne opowieści.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz