Stephen King rekomenduje swym nazwiskiem wiele dzieł popkultury – jedne są lepsze, inne gorsze, ale trafiają się pozycje, które równie dobrze mógłby napisać on sam. Jedną z nich są "Wiedźmy" Scotta Snydera, Jocka i Matta Hollingswortha.
Scotta Snydera można cenić za wysoką płodność twórczą i szerokie zróżnicowanie swoich utworów, lecz nie braknie też głosów, że miewa wyraźne spadki formy właśnie na skutek ogromnej liczby projektów. Do której grupy byśmy nie należeli, i tak trzeba docenić scenarzystę, który w "Wiedźmach" ponownie sięga po horror. Nie jest to pierwsze spotkanie Snydera z tym gatunkiem, ponieważ to on dał komiksowemu światu świetną serię zatytułowaną "Amerykański Wampir". Rozbudzone tym faktem nadzieje wobec "Wiedźm" nie okazały się próżne – to kawał wyśmienitej historii.
Do miasteczka Litchfield w New Hampshire sprowadza się rodzina Rooksów, która w ten sposób próbuje zostawić bolesną przeszłość za sobą. Nie mija wiele czasu, nim przekonają się, że i w nowym miejscu nie dane im będzie zaznać spokoju – z okolicznych lasów obserwuje ich coś nienaturalnego.
Zacznę na swój sposób od końca, mianowicie od kilku tekstów samego Snydera, które wieńczą polskie wydanie "Wiedźm". Już w pierwszym z nich zdradza, iż inspiracją do powstania komiksu był las, w którym Snyder w dzieciństwie spędzał sporo czasu wraz z przyjacielem. Scenarzysta nazywa opowieść osobistą i trudno się z tym nie zgodzić. Jest ona osobista zarówno dla niego, z powódek dzięki którym powstał komiks, jak i dla jego bohaterów, którzy przeżywają ciężki okres w życiu.
Już od pierwszych stron czuć atmosferę rodem z powieści Stephena Kinga – rodzina przeprowadza się do miasteczka, by rozpocząć nowy rozdział, ale idylla trwa bardzo krótko. Tempo akcji jest znacząco szybsze niż w powieściach amerykańskiego pisarza. Dosyć szybko dowiadujemy się, co grozi bohaterom, choć szczegóły poznajemy do samego końca komiksu. Snyder nie próbuje zwodzić czytelnika i przedstawione wydarzenia nie pozostawiają złudzeń, że przerażające sytuacje są czymś więcej niż tylko sennymi koszmarami czy halucynacjami bohaterów. Dzięki temu rozwiązaniu bardzo łatwo zaangażować się w losy rodziny Rooksów i historię wręcz przytłaczającą ciężkim klimatem. Trudno nie kibicować postaciom, lecz jest to skutek ich rozpaczliwego położenia, nie zaś szczególnie udanej charakterystyki. Niemniej warte podkreślenia są kreacje poboczne, których nie ma znowu tak wiele, ale każda z nich zdaje się przemyślana i idealnie dopasowana do mrocznej opowieści.
Tematyka zobowiązywała Jocka i Matta Hollingswortha – odpowiedzialnych za rysunki i kolory – do odpowiedniego zobrazowania scenariusza Snydera. Obaj panowie stanęli na wysokości zadania, fantastycznie się uzupełniając. Kreska Jocka jest wyraźna i autor bardzo dobrze obrazuje emocje postaci, zaś puste tło często oddaje poczucie samotności i bezsilności bohaterów. Równie ważne dla budowania ciężkiego klimatu są nachodzące na siebie rysunki, np. kadr przedstawiający las, którego fragment przysłania jakby inna, także niewyraźna ilustracja. Największe pochwały należą się Hollingsworthowi, który operuje kolorem z rzadko spotykaną fantazją i swadą, jednocześnie potęgując nastrój niepokoju towarzyszący lekturze. Częste zmiany tonacji, jaskrawe plamy przebijające się zza wystudzonych plansz i sylwetki ginące w mroku nie pozwalają oderwać wzroku od kolejnych stron. Trzeba to zobaczyć na własne oczy.
Snyder pokazał, że choć w komiksie superbohaterskim miewa wzloty i upadki, to w horrorach nie schodzi poniżej wysokiego poziomu. Tak jest i w przypadku "Wiedźm" powstałych za sprawą fascynującej podróży autora do czasów dzieciństwa, kiedy to wyobraźnia potrafiła płatać figle, podstawiając pod nos niezwykłe widoki i anomalie. A może to nie była tylko wyobraźnia?
Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz