Stacja Syfy próbuje stać się domem dla najlepszych produkcji science fiction. Czy z powodzeniem? Do tej pory uzyskać w miarę pozytywne oceny udało się tylko "12 małpom", ale zdecydowanie nie należą one do zachwycających seriali – fabuła jest przeciętna, postacie ledwie mierne, do tego zdarzają się spore dłużyzny. Trochę mało jak na ambicje włodarzy firmy, co nie? Dlatego nieustannie tworzone są nowe tytuły z nadzieją, że sprostają wymaganiom widzów oraz krytyków. Letnia ofensywa przyniosła przede wszystkim dwie świeże pozycje – jedną z nich jest "Killjoys", opowiadający o kosmicznych przygodach trójki łowców nagród.
W serialu zastosowana została formuła jeden odcinek-jedna sprawa. Co jakiś czas zwraca się uwagę na główne wątki, jednak pełne skupienie na nich występuje dopiero w kilku ostatnich epizodach. Przede wszystkim wiążą się one z przeszłością bohaterów. I w tym momencie mogę odkryć wszystkie karty – ten serial jest bardzo zły, ale intencje twórców na pewno były dobre. Dostajemy postacie z trudną, nieprzyjemną historią. Nic nowego, zagranie stare jak świat, lecz pasujące do przyjemnej, przygodowej SF. Tyle że sekrety łowców nagród są strasznie żenujące, choć w teorii mają zaskakiwać. Co to oznacza? Że widzowi rzuca się kolejne ("szokujące") ochłapy zamiast podania kompletnych informacji. Krótkie retrospekcje, szczątkowe wiadomości, pojawienie się raz na jakiś czas złego faceta nie sprawią, że serial od razu osiągnie status intrygującego. Powód jest prosty – ta cała zawartość jest zbyt schematyczna, oczywista i po prostu nudna, żeby jej urywki mogły być asami wysypującymi się z talii twórców. Zresztą wcześniej trzeba zadbać o bohaterów, a ci również zostali skopani...
...chyba że lubicie słuchać pochlebstw i tanich żartów towarzystwa wzajemnej adoracji. O wiele lepiej byłoby, gdyby każdy z trójki łowców nagród dbał wyłącznie o własne interesy, niż nieustannie przypominał, jak to by w ogień skoczył dla swoich towarzyszy. Oczywiście twórcy o tym wszystkim pomyśleli, tylko ponownie intencje nie pokryły się z efektami. Dutch pozorowana jest na twardą i seksowną zabójczynię, tymczasem w rzeczywistości jest tak twarda (i zarazem neutralna, jak mówi definicja jej frakcji), że nigdy nie odmówi pomocy drugiej osobie, nawet jeśli jest to niezgodne z jej zleceniem. Za to do nielicznych zabójstw jest zmuszana. Racja, pokonuje wielkich i silnych przeciwników, ale w banalnym stylu, skoro ci padają po jednym uderzeniu albo atakują na ślepo (walki są dość naiwne, trzeba przyznać). Z tą jej seksownością również bym się kłócił, ponieważ zbyt słabo wychodzą jej uwodzicielskie sceny.
D'avin miał być typowym samcem alfa, w końcu to były żołnierz o pokaźnej posturze. Wrażenie jednak psuje osobowość – gołębie serce, słodkie przekomarzanie się z bratem na poziomie telewizyjnej animacji dla dzieci... Kiedy pokazuje się ze złej strony (brutalna przemoc i tego typu sprawy), scenariusz koniecznie musi zapewnić, że to w sumie nie jego wina. Pomińmy fakt, iż takie sceny wypadają nad wyraz sztucznie – jak stworzyć niejednoznaczną, interesującą postać, skoro cały czas zapewnia się widza o jej pozytywnym nastawieniu?
Ekipę zamyka brat D'avina, John Jaqobis. Łagodny wzrok, błękitne oczy, szczery uśmiech, spec od zaplecza technicznego – czyli w skrócie: ten lepszy od dwójki niezniszczalnych, wojujących i tylko pozornie neutralnych łowców. W pierwszym sezonie zabrakło mi tylko sceny, w której jeden z bohaterów (pewnie John) dostaje różowy kostium i pozostali sobie z tego żartują. Taki właśnie poziom osiąga humor "Killjoys" w relacjach międzyludzkich. Uśmiechnąłem się tylko raz i to w pierwszym odcinku.
Ciąg dalszy precedensu pt. "chcieliśmy dobrze, a wyszło, jak wyszło". Miejsce akcji, czyli planetarny system Quad, w zamierzeniach kipi od konfliktów klas, niechybnie zwiastujących nadchodzącą wojnę. Znalazło się nawet miejsce dla mieszkającej w podziemiach grupy religijnej i ich poczciwego przywódcy, okupującego swoją poczciwość zupełnym brakiem charyzmy. Frakcja łowców nagród ma nawet własną bazę i hierarchię (poziomy przydzielane członkom stronnictwa). Co ciekawe, szef bohaterów, chociaż występujący tylko epizodycznie, jest jednocześnie jedną z najlepszych postaci obok specyficznego barmana. Uzupełnia to jeszcze mała dawka polityki, w którą nasi neutralni protagoniści trochę się mieszają. Zaskoczę was – stworzone zostało miejsce, w którym mogą rozgrywać się naprawdę dobre przygody! Oczywiście teoria okazała się lepsza od praktyki, w polityce kompletny brak inteligentnych person, bystrych posunięć, bezwzględnych graczy, więc nie dziwi, że prowincjonalni bohaterowie wychodzą z niej bez szwanku. Rosnące spięcia? Nie skutkują niecierpliwym wyczekiwaniem dalszego rozwoju sytuacji. Niemniej wreszcie końcowy rezultat można określić mianem niezłego. Jak na "Killjoys" to spory sukces.
Poszczególne zlecenia, które wykonują główne postacie, potrafią solidnie wynudzić (słyszałem doniesienia, że niektórzy usypiali podczas seansu – ja z kawą pod ręką dawałem radę). Fabuły epizodów nie są zbyt odkrywcze ani nawet w małym stopniu ekscytujące. Co więcej, zdarza się, że serial niebezpiecznie ociera się o kicz (uzbrojone kobiety zajmujące się wcześniej tylko rodzeniem – w tym jedna w zaawansowanej ciąży – wychodzą naprzeciw wroga w sekwencji rodem ze starych filmów akcji i go rozwalają), a przecież stara się jednocześnie zachować powagę, dramatyczny nastrój i mroczny klimat (nie muszę chyba pisać, że nic z tego się nie udaje?).
Jednak dochodzimy tutaj do następnej zalety serialu – efekty i scenografia są na poziomie profesjonalnej produkcji. Ani przez chwilę nie wątpiłem, iż stacja Syfy przeznaczyła co nieco na budżet, zaś oglądany tytuł należy do gatunku science fiction. Niestety gra aktorska jest już słabą stroną "Killjoys". O ile poboczne postacie jeszcze są przeciętnie odgrywane, to odtwórcy trójki bohaterów wypadają znacznie gorzej. Mam wrażenie, że obsadę kompletowano na podstawie samego wyglądu. Hannah John-Kamen gra sztucznie, nie daje sobie rady w uwodzicielskich scenach – co z tego, skoro pasuje do ideału wychowanej na zabójczynię kobiety! Luke Macfarlane jest sztywny, jednak ma krzepę – żołnierz jak malowany! Tylko Aarona Ashmore'a byłem w stanie znieść na ekranie (to pewnie przez ten uśmiech). Wyobrażacie sobie teraz tę trójkę w tych wszystkich ckliwych, emocjonalnych scenach?
"Killjoys" to kolejna nieudana produkcja stacji Syfy. Z takim repertuarem gatunku science fiction nie zawojują. Otrzymaliśmy schematyczny i nudny tytuł z bezbarwnymi bohaterami, raz po raz trafiający na wszelkie pułapki, które musi ominąć każdy dobry twórca – nie tylko serialu, ale również książki czy filmu. Odradzam mieszanie się w przygody łowców nagród – będziecie tylko żałowali straconego czasu. Mam nadzieję, że drugi sezon nie zostanie zamówiony, ponieważ nawet finał (skrajnie oczywisty w swoich twistach) nie zapowiada żadnej poprawy.
Komentarze
Dodaj komentarz