Ciemność. Zawsze mi mówiono, że to nasz „przyjaciel”. Otula nas do snu i sprawia, że dzięki niemu czujemy się dobrze, a nawet bezpiecznie. Uczono mnie, że w ciemności nic się nie czai, a wszelkie „widoki”, jakie w niej obserwujemy, to wymysł naszej wyobraźni. Ciemność to przyjaciel. Ale na wszelki wypadek jednak warto mieć przygotowaną lampkę, aby to, co jest „wymysłem” naszej wyobraźni, nas nie skrzywdziło. Tak jak w przypadku "Kiedy gasną światła".
Film zaczyna się od tajemniczego morderstwa dokonanego przez dziwną kreaturę. Następnie poznajemy młodą kobietę o imieniu Rebecca, która żyje beztrosko niczym nieniepokojona i powoli stara się ułożyć życie ze swoim chłopakiem Bretem. Dowiadujemy się, że dziewczyna nie utrzymuje kontaktów ze swoją matką, Sophią, która przeżywa ciężkie chwile po stracie drugiego męża. Jej zachowanie bardzo wpływa na młodszego brata, Martina, który stara się przekonać siostrę, że mama nie jest sobą, co Rebeki nie dziwi. Uważa, że mama zwariowała. Pewne wydarzenia, które wkrótce następują, każą jej zrozumieć, że to, co w dzieciństwie uważała za kłamstwo, jest prawdziwe, a Diana, o której już zapomniała, wróciła. Czy może jednak to wszystko tylko jej wyobraźnia?
Tyle, jeżeli chodzi o fabułę, czas na ciekawostki. Jeśli uważacie, że już widzieliście gdzieś motyw z pojawianiem się postaci, gdy gaśnie światło, to dobrze kombinujecie. „Kiedy gasną światła” jest pełnometrażowym i rozbudowanym bratem krótkometrażowego horroru o tym samym tytule, zrealizowanym w 2013 roku. Za reżyserię recenzowanego przeze mnie filmu odpowiada sam twórca pierwowzoru, David F. Sandberg, który delikatnie maczał palce przy scenariuszu napisanym przez Erica Heisserera („Koszmar z ulicy Wiązów” oraz „Coś”). Warto dodać, że pan Sandberg tym filmem zadebiutował jako „pełnoprawny” reżyser. Wcześniej kręcił tylko same krótkie horrory, które można obejrzeć na YouTube. Powiem jedno, ma on naprawdę sporą szansę zamotać w horrorach. Nie mówię, że zrobi „zamieszanie” niczym James Wan, który obecnie uważany jest za artystę potrafiącego stworzyć klimat idealny w filmach grozy, ale ze swoimi pomysłami może wyreżyserować dobry film – pokazał to już kręcąc krótkometrażówki i udowodnił przy okazji pełnometrażowego „Kiedy gasną światła”.
Muszę przyznać, że jestem zadowolony z tego, jak zagrali aktorzy, a także z klimatu filmu. Nie była to dla nich pierwszyzna i widać ich doświadczenie. Według mnie na brawa zasłużyła Maria Bello ("Demonic", serial "Mr. & Mrs. Smith" z 1996 roku, "Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka"), która dobrze zagrała rolę świrniętej, ale przede wszystkim wyniszczonej życiem Sophie. Teresa Palmer, czyli filmowa Rebecca, to moim zdaniem udany przykład aktorki, która poprawnie wciela w życie przedstawiony jej skrypt. Plus także dla pozostałych aktorów, czyli Alexandra DiPersiego (filmowy Bret) i Gabriela Batemana, którzy zagrali przekonująco. Widać na ekranie, że troszczą się o siebie, czuć między nimi chemię, która moim zdaniem zaprocentowała na korzyść filmu. Dodatkowo w ich zachowaniach widać pewną logikę, która pasuje do danej sceny grozy. Żadnego bohaterstwa, tylko całkiem przemyślane akcje. I to mi się podoba. Warto dodać, że żona Davida F. Sandberga, Lotta Losten, która zagrała w oryginale, zaliczyła małe cameo, praktycznie odtwarzając swoją rolę, ale w zupełnie innej scenerii. Niby nic wielkiego, ale cieszy oko.
Minusem filmu z pewnością jest fabuła, a raczej to, jak jest niedopracowana. Twórcy całkiem fajnie próbowali stworzyć historię głównych bohaterów, ale im dalej w las, tym więcej zauważamy nieścisłości związanych z opowieścią. Pozostawienie pewnych wątków bez całkowitego wyjaśnienia sprawia, że widz może zastanawiać się „ale jakim cudem?". „Kiedy gasną światła” miał straszyć. Problem pojawił się w momencie, gdy zdecydowano się na istotę, której domeną jest ciemność i tylko wtedy może się pojawić, co sprawiło, że liczba scen z jej udziałem była ograniczona. Z tego powodu chyba scenarzyści pod koniec zaczęli naciągać pewne fakty, które sami stworzyli, doprowadzając do trochę dziwnych sytuacji, które nie powinny się zdarzyć. Skoro boi się światła, to trzymajmy się tego, a nie spuszczajmy ze smyczy i niech lata po całym domu w świetle latarki.
Sam film nie był zły, a wręcz przeciwnie, bo miał potencjał. Jednak tak, jak wspominałem, twórcy sami sobie postawili pewne ograniczenia, które pod koniec filmu już nie zdawały egzaminu. Z tego powodu widz mógł wyrobić sobie odporność na „straszne momenty” i zacząć ziewać przez powtarzające się próby przestraszenia go i sprawiło to, że potencjał nie został do końca wykorzystany. Ale jeżeli lubisz się bać i łatwo cię wystraszyć, to ten film może się ci spodobać. Pod warunkiem, że przymkniesz oko na pewne niedociągnięcia w fabule. „Kiedy gasną światła” jako debiut reżyserski Davida Sandberga oceniam jako poprawny, ale nie rzucający na kolana. Zobaczymy, jak pójdzie mu następnym razem, bo zapowiedziano kontynuację filmu. Mam nadzieję, że lekcje zostaną wyciągnięte i kolejnym razem obejrzymy kawał dobrego horroru. Teraz zaś byliśmy świadkami zaledwie „kawalątka”.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz