W życiu nie ma lekko, o czym przekonał się każdy, kto pewnego dnia musiał stanąć w obliczu uszkodzonego urządzenia. Stara klawiatura, chociaż z dawno wytartymi literami, do tej pory sprawiała się bez zarzutu, ale pewnego dnia nie wydusi z siebie nic więcej, zaś facet w punkcie naprawy patrzy z politowaniem na nieszczęśnika, który pokazuje mu "przedpotopowy" sprzęt. Cóż, dla was to nic złego, a nagłe pojawienie się tych migających bajerów to szok, z którego trzeba szybko się otrząsnąć. Cóż, podobny kubeł zimnej wody spada nagle na głowę członkini elitarnego oddziału Imperium Kree, która – jak pewnie się już domyśleliście – wkrótce stanie się tytułową Kapitan Marvel.
Nim jednak doznamy owej przemiany, czeka na nas grubo ponad godzina filmu, w którym będziemy świadkami narodzin kolejnego superbohatera. Chciałoby się powiedzieć: superbohaterki, bowiem to właśnie płeć piękna występuje w roli debiutanta chcącego przetrzeć szlaki dla koleżanek po fachu. "Kapitan Marvel" nie jest więc tylko naturalną wypadkową MCU, lecz także celowym zabiegiem, stanowiącym odpowiedź na sukces "Wonder Woman". Zamierzenia jak najbardziej ambitne, ale oba filmy różnią się od siebie w kilku dość znaczących kwestiach.
Od pierwszych minut wcale nie lądujemy w czasach dzieciństwa biednej Carol Danvers, tylko poznajemy bliżej Halę, stolicę imperium Kree, by też równie szybko stać się częścią misji szpiegowskiej. Taki przeskok jest dość chaotyczny, lecz jednocześnie boleśnie typowy dla filmów Marvela sprzed "Wojną bez granic". Szybko odkrywamy już sprawdzony schemat podziału na trzy części, czyli pobieżne zawiązanie akcji, najciekawszy środek, gdy główna bohaterka odkrywa swój potencjał tak w zdolnościach, jak też dialogach, wreszcie końcowa walka, w trakcie której rozmowy służą tylko artykułowaniu rozkazów bądź próbie wybielenia grzechów z przeszłości.
Niestety te wszystkie grzeszki MCU w "Kapitan Marvel" przewijają się dosyć często, począwszy od skruli, czyli genialnego pomysłu na przeciwnika, który przybiera dowolną postać, poprzez pokazanie młodszych (komputerowo oczywiście) postaci Fury'ego czy Coulsona, kończąc wreszcie na fabularnym twiście, który jest przewidywalny jak kac po ciężkiej imprezie. Właściwie pewnym novum jest kot, mający zapewne puszczać oczko do wszystkich, którzy uważają je za synonim nieporadności, co nie zmienia faktu, że właściwie tylko niektóre dialogi mają odpowiednią moc. Duet Larson – Jackson potrafi porządnie rozbawić, do tego pewien cynizm czy rozbrajająca szczerość pokazują, że w Marvelu są jeszcze ludzie potrafiący pisać dobre linijki tekstu. Po drugiej stronie barykady pojawia się mentor z planety Kree, którego imię ucieka nam po pięciu minutach, i Ronan, który nie ma w sobie nic z charyzmy, jaką Lee Pace pokazywał nam przy okazji "Strażników Galaktyki". Resztę pominę z przyzwoitości, ponieważ jest tylko tłem, mającym jedno zadanie i brnącym do niego jak po sznurku.
Brie Larson co prawda ma za sobą nagradzane role, jednak na poletku MCU dopiero debiutuje, stąd miała u mnie kredyt zaufania taki, jaki ma kosmita stojący przy autostradzie i proszący o podwózkę do następnego miasta. Spisała się bardzo dobrze, nadając pani Danvers odrobiny osobowości. Rola nie była wcale taka oczywista, bo bohaterka od samego początku dysponuje swoimi zdolnościami, jednak Larson nie jest typową sexbombą, za którą ślini się pół obsady, a zwyczajną dziewczyną. No, może nie do końca zwyczajną, jednak boleśnie naiwną i próbującą odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Gal Gadot mogłaby podejrzeć kilka ujęć, dzięki którym Cary nie sposób nie polubić.
Efekty specjalne mogą się podobać, chociaż brakuje jakiegoś naprawdę spektakularnego momentu. Hala pojawia się na chwilę, a statki imperium prezentują się topornie (aczkolwiek zastanawiająco lepiej niż "Dark Aster" z przywoływanych już "Strażników Galaktyki", co może wywoływać pewną konsternację). Wszelkie efekty użycia energii tytułowej bohaterki mogą przywoływać na myśl akrobacje pewnego dżentelmena w czerwonej pelerynie. Mimo wszystko odniosłem wrażenie, że twórcom nie udało się w pełni oddać tych lat 90. ubiegłego wieku. Stroje wydają się trochę zbyt nowoczesne, podobnie jak samochody czy same miasta. Sytuację ratuje muzyka, rozsądnie dobrana i pojawiająca się wtedy, gdy trzeba, choć tak naprawdę zabrakło tego specyficznego klimatu beztroski, a zapowiadana szumnie rewolucja w pokazaniu kobiet u steru ogranicza się raptem do paru linijek tekstu. Dzieła zniszczenia dopełniają pompatyczne ujęcia typu zwolnienie czasu czy przemówienia, niczym dowódca przed starciem, co rujnuje radosne pochłanianie sztampowej historii.
Tragiczne jest za to zakończenie. Nie mówię tutaj o czymś na wzór finałowej walki, stanowiącej puszczenie oka do widowni oczekującej powtórki z doskonałego w tym elemencie "Zimowego Żołnierza" (przykro mi, znów się nie udało), lecz o takich scenach, które sugerują, że jest coś jeszcze. Nie czekajcie, bowiem nagle pojawiają się napisy, zaś widz czuje się jak odbiorca wersji okrojonej o co najmniej 20 minut. Wcześniej takiego zabiegu w MCU nie widziałem, przez co ocena końcowa filmu musiała pójść mocno w dół.
A skoro już przy niej jesteśmy, to "Kapitan Marvel" stanowi niezłe wprowadzenie historii kolejnej bohaterki w ramach rozpoznawalnego uniwersum, jednak film przypomina nam ubiegły wiek nie tylko poprzez miejsce akcji. Sztampowy podział na trzy elementy, bijący po oczach patos, bzdurne rozwiązanie kwestii skrulli, zupełnie nieistotne postacie drugiego tła czy dziwnie urwany koniec to wady, wobec których trudno przejść obojętnie. Larson i Jackson spisali się na medal, ale to za mało, by uratować końcową ocenę. Bawiłem się gorzej niż na "Czarnej Panterze", odruch ziewania pojawiał się więcej niż raz, zaś na końcu stwierdziłem, że właściwie gdzieś to już wcześniej widziałem. To chyba jeden z najgorszych filmów Marvela, jakie przyszło mi recenzować na łamach Game Exe. Jeśli tak wygląda zryw superbohaterek na duży ekran, to wyszło dość niemrawo.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz