Myśl o tym, że "Powrót niesamowitego Hulka" ma jeszcze dwie kontynuacje, zarówno mnie przerażała, jak i fascynowała. Najgorsze jest w tym to, że film ten nie był zły – on był fatalny, a każdą sekundę z nim spędzoną można porównać do sekundy gotowania się w piekielnym kotle. Oczywiście trochę wyolbrzymiam i żartuję sobie – tak kiepskie produkcje ogląda się przecież właśnie dla ich żałości i śmiechu wywołanego koszmarnie zrealizowanymi scenami. Muszę mieć jednak w sobie coś z masochisty, bo z własnej, nieprzymuszonej woli sięgnąłem po sequel przygód zielonego monstrum pt. "Hulk przed sądem". Jakie były moje oczekiwania? Tak, jak mówiłem, włączając film, odczuwałem sprzeczne emocje – z jednej strony obawiałem się nudy, z drugiej wyczekiwałem na fragmenty, podczas których mógłbym płakać z radości.
Fabuła kontynuacji "hitu" z 1988 roku jest o wiele prostsza, pozbawiona nadnaturalnej obecności Thora. Dr David Bruce Banner wyruszył piechotą w podróż, zatrzymując się czasem w małych miejscowościach i pracując dorywczo fizycznie, aby zarobić na chleb, ale nigdzie nie zagrzewając długo miejsca. Stara się nie ściągać na siebie uwagi, byle tylko nie dać powodu Hulkowi do przejęcia sterów nad ich ciałem. Taka sytuacja jednakże nie może trwać wiecznie – gdy młoda kobieta pada w metrze ofiarą dwóch rzezimieszków gwałcicieli, dr Banner postanawia porzucić neutralność i wkracza do akcji. Jak nietrudno się domyślić, wątły naukowiec w mgnieniu oka zostaje znokautowany, co jednak skutkuje ujawnieniem się Hulka. Sałata bez problemu rozprawia się z bandziorami, po czym ucieka, ścigany przez policję. Kiedy ta w końcu go dopada, spotyka prawie że nagiego Bruce'a. Wrzucają go do więzienia, uprzednio oskarżywszy o spowodowanie całego zamieszania. Niesłusznie obciążonego ciężkimi zarzutami mężczyznę decyduje się bronić Matt Murdock – w dzień świetny adwokat, nocą przemieniający się w narzędzie zemsty, sławnego Daredevila.
Tytuł produkcji jest niesamowicie mylący – ani Hulk, ani dr David Bruce Banner nie stają przed żadnym sądem. Jeżeli liczyliście na gorącą wymianę poglądów między prawnikami, jęczenie Bannera, jaki to on jest nieszczęśliwy, czy wskazywanie, że Sałata może mieć ludzkie uczucia, to sromotnie się zawiedziecie. W filmie zupełnie nie o to chodzi, a zresztą zielone monstrum, znudzone pobytem za kratkami, raz-dwa wydostaje się na zewnątrz. Nie, walki między nim a Daredevilem również nie ma. Antagonistą naszych bohaterów jest tym razem Wilson Fisk, niesławny Kingpin, wielki boss świata przestępczego. Tak się składa, że dwójka gangsterów z metra to jego ludzie, w związku z czym szef wszystkich szefów musi pozbyć się wszelkich świadków zdarzenia, a więc niewinnej kobiety, mającej paść ofiarą gwałtu, oraz nikogo innego, jak Bruce'a. Skutkuje to oczywiście wypowiedzeniem mu wojny przez sprzymierzonych Hulka i Daredevila.
Szczerze powiedziawszy, mimo pewnego zawodu, dotyczącego treści fabuły, muszę przyznać, że "Hulk przed sądem" prezentuje się lepiej niż "Powrót niesamowitego Hulka". Oczywiście "lepiej" dalej nie znaczy "dobrze", ale byłem w stanie czasami śledzić rozgrywające się wydarzenia z zainteresowaniem, a i kibicować naszym protagonistom. Nie da się ukryć, że produkcja ta z góry skazana jest na porażkę – ocieka kiczem, mały budżet wylewa się z każdej sceny, a pomalowany zieloną farbą Lou Ferrigno ponownie wywołuje niekontrolowane wybuchy śmiechu – ale widać, że twórcy starali się zrobić, co tylko leżało w ich mocy. Poprawiono na przykład choreografię walk tak, że już tylko chwilami widać, iż ciosy nie dochodzą celu. Również mniej wykorzystywano Hulka, stawiając bardziej na dialogi, a te naprawdę momentami dawały radę! Zrezygnowano w ogóle z dziwnych scen, typu Thor broniący się przed pociskami pistoletu klapą od śmietnika (no, może raz zdarza się, że Daredevil znika pod sufitem, żeby pojawić się w przeciwnej części korytarza). Nie sądziłem, że to powiem, ale twórcy produkcji odrobili lekcję!
Aktorsko nic się nie zmieniło. Wspomniany Lou Ferrigno robi, do czego został zatrudniony i to nie jego wina, że wygląda to żałośnie. Za to Bill Bixby jako Banner znów spisał się na medal i mógłby być wielkim atutem jakiejś wysokobudżetowej produkcji, bo w tej zwyczajnie się marnuje. Zaskoczony byłem występem Rexa Smitha – jako Daredevil, czyli ślepy adwokat, wypadł bardzo przekonująco. Mam wrażenie, że to właśnie dialogi między Murdockiem a Bannerem sprawiały, że można było zapomnieć, iż ogląda się szmirę. Nie przekonał mnie za to John Rhys-Davies (Wilson Fisk) – zagrał w porządku, jednak moje wyobrażenie Kingpina było zupełnie inne. Wcielił się po prostu w jakiegoś zwichrowanego szefa bandziorów, jednak nie był to łysy gigant, trzęsący gangsterskim półświatkiem. Ewentualnie mogę pochwalić jeszcze Nicholasa Hormanna, odgrywającego Edgara, prawą rękę Fiska. Jako człowiek z moralnymi wątpliwościami co do czynów swego szefa wniósł nieco świeżości w czarno-biały świat.
"Hulk przed sądem" nie jest dobrym filmem, ale to było wiadomo od początku. Mimo wszystko zdołał mnie w jakiś tam sposób zaskoczyć, tak że te 100 minut nie były aż taką wielką męczarnią. Małym smaczkiem jest to, iż sam Stan Lee, twórca większości znanych postaci uniwersum, po raz pierwszy wystąpił gościnnie w produkcji spod znaku Marvela. Na kolejny występ musiał czekać aż 11 lat, kiedy to pokazał się w "X-Menach". Cóż, widać, że Bill Bixby jako reżyser starał się jakoś wrzucić parę dobrych elementów do kiczowatego filmu i nawet mu się to udało. Zaangażowanie Rexa Smitha było strzałem w dziesiątkę, Johna Rhys-Daviesa już nie tak bardzo. Czy warto dać szansę tej wersji Sałaty? Niestety, odpowiedź wciąż brzmi: nie. Tylko dla zagorzałych fanów, poważnie wkręconych w świat komiksowych superbohaterów.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz