Nocne Maratony Filmowe to zawsze spore wyzwanie dla widza. Osobiście nie miewam raczej problemów z powstrzymaniem snu, lecz w zamian za to, dopada mnie inna przypadłość – za sprawą niebotycznych ilości kofeiny, przyjmowanych w postaci płynnej, zmuszony jestem nader często wybierać się do toalety, denerwując tym innych widzów. Niemniej przed „Bitwą Pięciu Armii” odmówiłem sobie wszelakich napojów, solennie przyrzekając, iż nie wyjdę ani razu, aby w całości obejrzeć najbardziej wyczekiwany film fantasy roku 2014. I oczywiście rzetelnie go zrecenzować.
Przyznam na wstępie, że nie jestem fanem formuły, jaką wybrał Peter Jackson, pragnąc opowiedzieć nam perypetie Bilba Baginsa. Jak dla mnie jego filmy powinny nosić dopisek w rodzaju: „Prawdziwa Historia” – rozumiecie, niczym wznawiane klasyczne bajki dla dzieci, wzbogacane o efekty specjalne i nowe wątki. Powiedzmy sobie jasno – filmowa adaptacja Jacksona ma bardzo niewiele wspólnego z książkowym pierwowzorem.
Aczkolwiek nie zmienia to jednego faktu – „Hobbit”, jako całość i jako poszczególne części, jest po prostu piękny. To właśnie urzekło mnie najbardziej w filmie – wspaniałe, zapierające dech w piersi widoki, znakomita charakteryzacja poszczególnych bohaterów oraz efekty specjalne, stojące na najwyższym poziomie. Rzadko te aspekty stawiam wysoko w swojej prywatnej ocenie (tak jak rzadko zachwycam się grafiką w grach komputerowych), niemniej ekipa tworząca „Hobbita”, wykonała tak perfekcyjną robotę, że grzechem byłoby niedocenienie tego.
Przejdźmy stricte do „Bitwy Pięciu Armii”. Trzecia część rozpoczyna się (cóż za niespodzianka) w miejscu, w którym zakończyło się „Pustkowie Smauga”. Pozbawieni domów mieszkańcy Miasta nad Jeziorem wyruszają w stronę Ereboru, pragnąc poprosić Thorina o wywiązanie się z obietnicy i podzielenie się nieprzebranymi bogactwami, które odnalazł w wydrążonych głęboko pieczarach. Do wszystkiego wtrąca się Król Elfów Leśnych z Mrocznej Puszczy, Thranduil, również pożądający klejnotów ze skarbca Ereboru. Krasnoludy jednak nie zamierzają realizować swoich wcześniejszych przyrzeczeń; posyłają po posiłki i okopują się w swym odzyskanym domu. Zwaśnione strony nie dostrzegają innej armii, zmierzającej w ich stronę, pragnącej zgładzić wszystko na swej drodze...
Z pewnością muszę poświęcić parę słów postaci Legolasa, w którego (tak, jak we „Władcy Pierścieni”) wcielił się Orlando Bloom. Cóż... Słyszałem plotki, iż Viggo Mortensen – odtwórca roli Aragorna – odmówił zagrania w „Hobbicie”, aby ekranizacja nie zawierała motywów, których trudno szukać w książce – chapeau bas dla tego pana. Mówiąc szczerze, Bloom również wyszedłby na tym lepiej, zyskując uznanie fanów, miast błaźnić się jako filmowy Legolas. To właśnie ta postać najbardziej działała mi na nerwy podczas nocnego seansu. Jednoosobowe komando, połączenie Batmana, Spidermana, Hulka i tysięcy innych bohaterów. Legolas prawdopodobnie zabił więcej przeciwników, niźli wypowiedział zdań – oczywiście w jak najbardziej widowiskowy, nierealistyczny sposób, machając mieczem, zeskakując z walącego się mostu, robiąc salta, piruety, kręcąc młynki mieczami i wykonując setki innych akrobacji. Jackson widocznie potrzebował Chucka Norrisa w swojej adaptacji, no ale umówmy się – Legolas pasuje do takiej roli co najwyżej średnio. Oczywiście nawet nie będę wspominał, iż tej postaci brakuje w literackim pierwowzorze...
Jak zwykle znakomicie prezentuje się Martin Freeman, odtwórca roli Bilba. To właśnie za jego sprawą ci z widzów, którzy nie obcowali z dziełem Tolkiena w postaci literackiej, mogli przekonać się, jacy naprawdę są hobbici (bo najsławniejszy z nich, Frodo, nieco wypaczył wizerunek małego ludu). Wygodni, ceniący przede wszystkim spokój oraz dobre jedzenie, uważający przygody za niepotrzebne, gdyż przez nie można spóźnić się na kolację. W najważniejszych momentach nie zawodzą jednak jako przyjaciele, zadziwiając nawet potężnych czarodziejów i najdostojniejszych krasnoludów. Sama interpretacja roli Bilba przez Freemana zasługuje na najwyższe uznanie – nieco zakłopotany, zupełnie nie nadający się do walki, inteligentniejszy od reszty kompanii, jednakże zbyt skromny i nieśmiały, aby w pełni to wykorzystać.
Sama bitwa, czyli najważniejszy punkt filmu, jest totalnie absurdalna i momentami wywoływała we mnie takie uczucie, jakie wywoływały popisy Legolasa – zaciśnięcie warg i zażenowany wzrok. Elfy skaczące po głowach krasnoludów, Thorin i kompania po prostu wcinający się we czterech w szeregi wroga (nic się oczywiście nikomu nie stało), Bard ratujący swoje dzieci w sposób godny Supermana (chyba nawet dziesięciolatek zorientowałby się, że coś nie gra w tej scenie)... Nie wiem, co Peter Jackson pragnął osiągnąć, zupełnie pozbawiając swoją ekranizację jakiegokolwiek realizmu. Może limit wieku +13?
Tak jak w poprzedniej części, tak i tutaj jednym z największych atutów produkcji jest postać smoka Smauga. Majestatyczna, zapierająca dech w piersiach bestia prezentuje się wspaniale, budzi grozę i przerażenie, jest zwiastunem i sprawcą pożogi. Oklaski należą się także Benedictowi Cumberbatchowi, który użyczył głosu potworowi – słysząc smoka, jego chropowaty, niepokojący, powolny sposób mówienia, można tylko przyklasnąć ludziom odpowiedzialnym za zaangażowanie wspomnianego wyżej aktora. Bez zbędnej przesady, Smauga można nazwać arcydziełem współczesnej techniki filmowej. Niestety, w „Bitwie Pięciu Armii” nie nacieszymy się zbyt długo jego widokiem...
Znakomitą robotę wykonali również specjaliści od obsady muzycznej. O ile dla mnie nie ma lepszej piosenki filmowej, niźli „Misty mountains cold”, o tyle muszę docenić również „The last goodbye”, idealnie podsumowujące wędrówkę Bilba i krasnoludów. Kiedy słucham tej piosenki, natychmiast przed oczami staje mi podstarzały hobbit, siedzący na ławeczce przed swoją norką, wspominający dawne wydarzenia i starych przyjaciół. Świadomy, że jego przygoda już się zakończyła i czas się pożegnać.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o wątku miłosnym, poziomem odpowiadający jakiejś adaptacji „Zmierzchu” lub ekranizacji podobnego kalibru. Chyba każdy wiedział, kiedy się on zaczyna (ach, te znaczące spojrzenia zakochanych, połączone z przydługim milczeniem), nikt nie wiedział, kiedy się rozwinął (bo podczas kolejnego spotkania, kiedy elfka uratowała mu życie, krasnolud od dawna był już w niej zakochany) oraz każdy wiedział, jak się skończy (walka z orkami oraz śmiertelnie wzruszające wykrzykiwanie własnych imion pomiędzy jednym a drugim ściętym łbem). Fascynujące.
Pomimo mankamentów, „Bitwa Pięciu Armii” to idealne zwieńczenie filmowej trylogii. Ten sam styl, ta sama jakość, ten sam poziom patetyczności, te same przewidywalne zwroty akcji. Jeżeli komuś podobały się poprzednie części, ostatnią na pewno będzie zachwycony. Osobiście nie kupuję adaptacji Jacksona – Tolkiena mam za największego literata wszech czasów, ponadczasowego geniusza, nie zaś człowieka, który tworzy sceny cieszące oko, ale zupełnie pozbawione jakiegokolwiek sensu – tak jak ma to miejsce na ekranie. Pod którymś zwiastunem na YouTubie przeczytałem, iż Jackson powinien być sądzony za wypaczanie sensu „Hobbita” – podpisuję się pod tym stwierdzenie oboma rękami.
Osoby, którym podobały się poprzednie części, spokojnie mogą dopisać do oceny dwa oczka.
Komentarze
Z wieloma wnioskami się zgadzam, wielu rzeczy (dotyczących choćby Lovelasa) nie widziałem, ale już sobie wyobrażam. Na film oczywiście pójdę tak jak i na poprzednie części, które bardzo mocno różniły się między sobą poziomem i charakterem (ze znaczną przewagą jakości w wypadku części pierwszej).
Co zaś tyczy się jeszcze pana Blooma, polecam przypominajkę naszego newsa sprzed 3,5 roku, dotyczącego pierwszych (podówczas) wieści o powstającym 'Hobbicie". Znajdziecie tam min. wszystkie możliwe wyrazy twarzy Orlando
http://gexe.pl/filmy/...miu#hl=orlando
Cytat
Z jednej strony masz rację, Wiciu, bo ja po ekranizacji (wszystkich części, nie tylko ostatniej) obiecywałem sobie sporo więcej . Z drugiej zaś - Bitwa Pięciu Armii to właśnie taki film 7/10. W mikroskopijnym, wulgarnym skrócie - piękny i głupi
Oczywiście żartuję, tak trywializując to dziełko Jacksona . Bardziej rozpisałem się w recenzji
Jeśli w końcu się przemogę i zobaczę i Pustkowie i Bitwę, to chyba tylko po to, by mieć to z głowy i popatrzeć na grafikę, bo już po pierwszej części stwierdziłam, że nie kupuję Hobbita w tym wydaniu. O ile Władca Pierścieni to naprawdę, naprawdę cudna trylogia i za nią panu J. należy się wiele pochwał, tak tutaj...
Ten wątek miłosny to rzeczywiście najbardziej denny pomysł w historii całej ekranizacji filmów o Śródziemiu Ale no nie, nie spodziewałem się, że przystojny krasnolud i powabna elfka będą jeszcze wykrzykiwali swoje imiona w trakcie sieczki. Przecież to musi być okropnie wręcz żenujące.
Ciekawe, co dalej. Kolejne filmy osadzone w Śródziemiu?
W ogóle po filmie mam wrażenie, że Orły to najpotężniejsza rasa Śródziemia. Zupełnie nie rozumiem, czemu nie zaniosły Froda na Górę Przeznaczenia i krasnoludów do Ereboru.
Wątek Tauriel - Fili to największy koszmar tej produkcji. Zaraz za nim jest jednoosobowe komando eksterminacyjne "Legolas". Cieszy za to oglądanie na ekranie Martina Freemana w roli Bilba - spisał się jako hobbit sto tysięcy razy bardziej niż onegdaj Elijah Wood.
Generalnie ogląda się to nieźle, ale nie ma co nastawiać się na jakieś wielkie kino. Niestety.
Film raczej przeciętny. Paskudnie zmontowany, chaotyczny, totalnie efekciarski i kompletnie niedorzeczny (nawet w fantastyce istnieją pewne prawa, których zasad należy przestrzegać). Tylko Freeman daje radę i każdą scenę z jego udziałem ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Wątek "zmierzchowy" faktycznie tragiczny. Ja wiem, że chcieli więcej nastolatek do kin ściągnąć, ale litości, ileż można! I dlatego całe szczęście, że tym razem zakochana para dostała stosunkowo mało czasu antenowego.
Połowa filmu to sceny walki i to znów nie jest czymś strasznie się różniącym od oryginalnej trylogii, nawet miałem wrażenie, że tym razem Jackson wziął sobie do serca krytykę o przesadzone CGI i trochę z tym przystopował (z wyjątkiem trolli, które wyglądały głupkowato).
Koniec końców dla paru scen (pojedynek Azoga z Thorinem, Thranduil będący sobą, Dain szarżujący na dzikiej świni, Bard zabijający Smauga) zdecydowanie warto było to zobaczyć. No i ostatnie pożegnanie Bilba z Thorinem - generalnie nie zdarza mi się wzruszać na filmach, a tutaj, no jakoś tak, polubiłem Thorina, strasznie fajna postać, dobry aktor, genialne wykonanie. No i jak już wspomnieliście, Freeman. Rozwalił tą rolę mistrzowsko. W zasadzie największy zarzut jaki mam do filmu to za mało Bilba (zresztą z tego samego powodu cierpiała dwójka).
Tak więc, film był świetny, jedynka oczywiście najlepsza, ale nie czuję absolutnie, żeby Jackson jakoś straszliwie wypaczył Hobbita i, że w ogóle powinien się wstydzić. Zamiast tego jakbym miał okazję z chęcią bym mu podziękował za tą trwającą już z 15 lat magiczną przygodę! No iii, czekamy na Silmarilion! (nigdy się nie wydarzy, ale pomarzyć zawsze można!)
Czego jak czego, ale realizacyjnego niechlujstwa po Jacksonie się nie spodziewałem. Oto stanął przede mną kolejny "Władca Pierścieni", ale z marnymi zdjęciami, słabym, męczącym montażem, pełen dłużyzn, pozbawiony sztandarowego atutu charakteryzacji, z monotonnym tempem i nieistniejącą narracją. Nie oczekiwałem od tego filmu niczego. Część druga była dostatecznie marna, bym miał ryzykować pokaleczenie się własnymi wymogami czy nadziejami. Szedłem na kino familijne z dobrym widowiskiem i niestety, nie wyszło.
Za produkcją stało chyba McDonald's Entertainment, przy kilku scenach byłem pewny, że opracowano je z myślą o moim bezrefleksyjnym pochłanianiu popcornu. Żaden film wojenny nie wytrzymałby trwającej godzinę sekwencji batalistycznej, zwłaszcza tak schematycznej, nieciekawej, stanowiącej popłuczynę po wcześniejszych odsłonach. Bardzo marne i znowuż - schematyczne, powtarzalne choreografie walk, grafika komputerowa niekiedy łupiąca w zęby, momentami irracjonalny scenariusz i fabuła (absolutnie nie mówię o żadnych odniesieniach do książki - nie ma sensu poruszać tego tematu). Po mniej więcej połowie filmu zacząłem patrzeć na niego jako na "jakiś tam film fantasy", spróbowałem wymazać sobie ze świadomości jego nazwę, numer seryjny, nazwisko reżysera czy głównych aktorów. Nawet wówczas było to co najwyżej średnie, momentami wręcz tandetne widowisko. Całą naszą trzyosobową gromadą wyszliśmy z kina znudzeni, zmęczeni, z bólem głów i oczu. "Hobbit: Batman i Robin". Tyle ogólnie.
Szczególnie zaś:
Teatr jednego aktora - Martin Freeman naprawdę ratuje jakiekolwiek aktorstwo w tym filmie. Wykastrowany z charyzmy Thorin, nijaki, nieobecny, pretensjonalny. Pozostali - o ile w ogóle byli - stanowili kolejny zbędny element tła, na którym rozgrywała się główna bijatyka.
Kabaret skeczów męczących - Alfred. Naprawdę aż tak bardzo stępiło się poczucie humoru Jacksona i ekipy? Nawet Monthy Python, przy całej swej zamierzonej absurdalności, nie przeciągał pojedynczych gagów tak straszliwie. W czasie zmarnowanym na tę postać można było zmieścić coś znacznie ciekawszego.
Most stares ever - kojarzycie ekipę "Honest Trailers"? Jako żywo rozbrzmiewała mi raz po raz muzyka z recenzji "Zmierzchu". [Link]
Niekończące się ujęcie, zrobione podczas śmierci Kiliego, było piorunującą wręcz dawką żenady, jaka dotąd w najśmielszych wyobrażeniach nie łączyła mi się z nazwiskiem Jackson.
Epic fail - na tym polu Jackson nie mógł odnieść porażki, dlatego też wybrałem się na film. A jednak. Wydawało mi się, że ukazanie potęgi Eldarów w osobie Galadrieli w starciu z Sauronem zasługuje na coś bardziej spektakularnego, niż zmienne sekwencje tęczy RGB nałożonej na twarz Cate Blanchett versus pięcioklatkowy gif z okiem Saurona, powtórzony z resztą z części poprzedniej. Niestety, jedyne pozytywne emocje wzbudził u mnie Christopher Lee. Tak wywijać kosturem i operować głosem w wieku 93 lat - to dopiero epika! Najwyższe słowa uznania.
Nieszczęsny Orlando - serio, w sumie żal mi pana Blooma. Nolens-volens stal się kukłą rzucaną po zielonym tle w przypływie niepohamowanego kretynizmu twórców filmu. Nadal nie rozumiem, co ci okrutni ludzie usiłowali zrobić z jego twarzą (zwłaszcza oczami) w kilku początkowych ujęciach. Dobrze, że przynajmniej później dali temu spokój i pozostali jedynie przy tragikomicznym face-liftingu. Poza wszystkimi wygibasami z jarmarku i godną pozwu sądowego za obrazę uczuć religijnych oraz inteligencji widza sceny Legolas vs. Bolg o totalne zażenowanie przyprawiały mnie sekwencje zerżnięte żywcem z God of War. Widać panowie od marketingu wytwórni zabrali nożyczki montażyście, pióro scenarzyście i wykopnęli krzesło spod pana Jacksona, przynajmniej w kilku momentach.
Świnki! - fajne, pocieszne, zwłaszcza bojowy knur i walenie orków z bańki. To będzie jakieś 0,5 mojej końcowej oceny, ale gatunkowo to ten sam ciężar argumentu, co wymienione wyżej komando Legolas, więc - niestety - nie robi różnicy.
Molier zmartwychwstały - i jego pojawiające się znikąd postacie, kluczowe w danej scenie dla odwrócenia biegu fabuły. U niego jednak była to konwencja uzasadniona wymogami sceny, technicznym przebiegiem spektaklu i ogólną, zwyczajowo komediową konwencją. Tu poszczególne sceny były tak poszatkowane, że nikomu nie chciało się marnować kilku dodatkowych sekund na logiczne uzasadnienie, skąd bohater X znalazł się nagle w miejscu Y. Scenariusz robi się przez to jeszcze bardziej dziurawy.
Widzisz i nie grzmisz!:
- "Te nietoperze zostały stworzone w jednym celu..."
DRAMATYCZNA PAUZA (O BOŻE, O CO ONA TERAZ ZAPYTA?!?!?!?!)
- "W jakim?"
(...)
DRAMATYCZNA PAUZA
- "Na wojnę!"
-_-
Brawa dla scenarzysty bejzbolem o czaszkę. Takich "dialogów" i scen było multum.
Specjalne efekty specjalne - no cóż, nie znam się na tym, pewnie, co ja tam wiem. Wiem tylko tyle, że grupa orków wbiegająca do Dali to tak naprawdę dwóch orków, z których dziesięciu biegnie po ulicy, a ośmiu po chodniku w dokładnie tej samej sekwencji ruchów, z rozmazanymi plamami zamiast cieni, które bez problemów mogliby rzucać ucharakteryzowani aktorzy, gdyby tylko komuś chciało się ich charakteryzować i ustawić światło. Zachowania statystów w drugim i trzecim planie są niekiedy komiczne, gorzej jednak, że w efekcie produkcja tego pokroju sprawiała wrażenie zrobionej po taniości.
"Władca Pierścieni", tyle, że bez zdjęć, charakteryzacji, muzyki, montażu, jakichkolwiek dialogów godnych "You have my sword" czy "One does not simply walk into a Mordor", bez narracji. Wow.
3/10
Czytaliście pewnie \"Hobbit. Tam i z powrotem\"? Pamiętacie styl w jakim była napisana ta książka? Trochę jak gawęda, jakby ktoś opowiadał niezwykłą historię swoim dzieciom. Wiele scen zostało zredukowanych do kilku zdań, przenoszenie tego na film dałoby raczej coś w rodzaju zbitki trailerów połączonych przegadanymi dłużyznami. Jeden film dwu czy trzygodzinny mógłby nie starczyć na opis wędrówki Bilba tam i z powrotem. Jackson jeszcze postanowił dołączyć wątek Białej Rady (czyli rozwinięcie motywu nagłego opuszczenia drużyny przez Gandalfa i jego późniejszego powrotu). Gdyby na tym skończył, byłoby ok.
Gorzej, że rozdęto historię o wątki, które mogłyby się bez niej obejść. Np. rozumiem rozbudowę relacji Azoga z Thorinem. Zakładałem, że w filmie Bolg się nie pojawi, a ten miał dość istotną rolę do odegrania w historii, zdawkowo potraktowaną przez Tolkiena. Tyle, że tu pojawia się również Bolg i... Czy ktoś tu nie tworzy bytów ponad miarę? Ze złych mamy jeszcze Smauga, jak i Nekromantę. Robi się dość tłoczno.
Dodać jeszcze należy wątek, który spokojnie można by odjąć. Tauriel. Nie będę rozwijał tej myśli, tutaj chyba wszyscy jesteśmy zgodni.
Legolas - myślę, że musiał pojawić się w tym filmie, w końcu spora część akcji ma miejsce, jakby nie patrzeć, w jego \"chacie\". Z tym, że mogłoby to być cameo, urywające się wraz z urywającymi się elfom krasnoludom. Większa rola skończyła się jak się skończyła, absurdalnie przegiętymi scenami, pokroju odstrzelenia olifanta z poprzedniej trylogii. Dobrze, że nie ubił Smauga z łuku. Już widzę przed oczyma tę scenę:
Bard strzela z łuku w odsłonięta pierś Samuga, niestety wiatr znosi jego strzałę, ale na szczęście obok pojawia się Legolas. wypuszcza własny szyp. Ten dolatuje do pierwszej strzały, lekko ją trąca, dokonuje korekty jej trajektorii i buuum.
W dużej mierze zgadzam się z podsumowaniem dokonanym przez Tokara: \"Film raczej przeciętny. Paskudnie zmontowany, chaotyczny, totalnie efekciarski i kompletnie niedorzeczny\". Ma jednak kilka scen, o których wspominał Shaveras, które mimo wszystko sprawiają, że warto obejrzeć \"Bitwę Pięciu Armii'. Gdybym musiał, to oceniłbym \"Bitwę\" na 5-6/10.
Cytat
A od kiedy fantastyka jest realistyczna? Mnie te sceny po prostu rozbawiły, bo pasują do tego co robili z Legolasem we Władcy "ale wtedy jakoś generalnie ludziom to nie przeszkadzało". Wręcz było dobrze wyważone - podciągnięte do lekkiej satyry tego czym robi się z elfami, a jednak nie do przesady, żeby robią z tego parodię. Coś jakby "Hej! Przecież fantastyka jest o przygodzie i nieprawdopodobnym!".
I serio, marudzicie na ten przeciągający się wątek miłosny itd, a ja go niemal nie pamiętam z filmu (właściwie większości kiepskich scen, jakie przytaczacie nie pamiętam, bo chyba je zbyłam machnięciem ręki). Bardziej pamiętam rewię randomowych wierzchowców. No proszę Was: łoś bojowy, dzik bojowy i... bojowe kozice? Przecież to było cudowne! I druga najjaśniejsza strona filmu: Dain. Był przecudowny, a jego bojowa świnia tylko dodała mu tego krasnoludzkiego uroku. A dla Thranduila zapragnęłam stać się facetem, żeby móc zapałać do niego czystą homoseksualną miłością, bo chyba tylko taka będzie odpowiadać jego poziomowi bajeczności w każdym spojrzeniu.
Fakt, że film miał problemy z fabułą, tak jakby Jackson nie do końca wiedział, co chce w nim umieścić, a śmierć Smauga była największym ciosem z moje serce. Nie mówiąc o tym, że było też dość niedorzeczne, skoro przez pierwsze dwie części robili z niego największe zło, a w ostatniej części nagle stwierdzili, że ech, skończmy już z nim, bo chcę się zająć Sauronem. Tak samo, jak później to, że większość postaci po prostu rozpłynęła się w fabule - mówię tu o Dainie, Bardzie itp. Brakowało mi tej takiej biesiady na koniec, kiedy wiesz, że ten i ten żył później szczęśliwie, bo robił to i to.
Cytat
No najwyraźniej się nie znasz, skoro potrafisz powiedzieć tylko o tym, całkowicie pomijając wiele innych WSPANIAŁYCH efektów. Chociażby Daina, którym już się zachwycałam, i naprawdę dziwię się, że nikt tego jeszcze nie poruszył - przecież on był całkowicie komputerowy i cudowny w każdym ruchu i szczególe. Nawet brwi Thranduila przyćmiewały ten chaos z ilością orków (też chyba były komputerowo podkręcone ) A Azog i Bolg? Nie powiesz mi, że to była charakteryzacja. Twarz Azoga była przecież dopracowana z każdym porem. Nawet scena Galadrieli i Suarona nie była tylko RGB i zapętlonym gifem, chociaż może to jest akurat kwestia imaxa, bo w 3d miała w sobie zaskakującą głębię - postać z oka była jakoś tak zrobiona, że wydawała się być jednocześnie blisko i daleko, a to zapętlenie było wspaniale psychodeliczne.
W zasadzie dla mnie to było po prostu dobre kino do popcornu, tak samo jak Strażnicy Galaktyki - było przyjemnie heroiczne, efektowne (serio, gadacie, jakbyśmy mieli teraz natłok fantasy w kinie realizowanego z takim przepychem), takie do obejrzenia i dobrej zabawy, ale nie jakoś specjalnie odkrywczy, czy robiący mindfucka swoją ciężką i dogłębną analizą psychologiczną postaci i możliwych wątków filozoficznych. I może dlatego, że tego właśnie oczekiwałam od niego nie jestem tak bardzo zawiedziona jak Wy. Dla mnie to takie fantastyka: jak masz dobre rzuty możesz nawet zeskoczyć z kilku metrów idealnie amortyzując się głową orka, ale jeżeli idzie Ci źle nie pokonasz nawet półtorametrowej dziury.
No i moja specjalna porcja obrazków, która czekała na ten moment:
Widziałam też gdzieś gify z planu przed obróbką, jak się do nich dorwę to dorzucę.
Znalazłam.
Alfrid rzeczywiście zbędny, wątek miłosny ok (bez przesady, takiej tragedii to nie było, a w każdym razie Jackson popełnił większe błędy), bitwa źle zmontowana, lecz dla mnie wciąż emocjonująca, komputerowej grafiki już za dużo, a Legolas dodaje produkcji animuszu i także nie postawiłbym go wysoko (o ile) wśród błędów twórców. Koniec końców, gdyby nie moja miłość do fantasy oraz brak konkurencji w tym gatunku w filmach może bym źle się bawił.
A tak daję 6-7/10. Minimalnie lepiej od dwójki, ale to jedynka była najlepsza.
Cytat
Em... a czy to nie dlatego, że był pod wpływem przeklętego skarbu? Przynajmniej tak mi się wydawało, skoro trąbili o tym przez sporą część filmu.
Poza tym jak to nie było wyrazistych postaci?! Dain był bardzo wyrazisty!
Użytkownik Ati dnia poniedziałek, 19 stycznia 2015, 22:48 napisał
Według wiki: "Thorin przybrał tytuł Króla pod Górą, lecz, ogarnięty żądzą złota i dumą, wdał się w spór z ludźmi z Esgaroth i elfami z Mrocznej Puszczy". Jeśli jednak ten przeklęty skarb jest winien to:
Do tego już w drugiej części - czyli przed zdobyciem owego skarbu - nagle stał się odpychającym ponurakiem.
Użytkownik Ati dnia poniedziałek, 19 stycznia 2015, 22:48 napisał
Tak był wyrazisty, że zapomniałem, kto to Prezentował się fajnie, miał fajny młot, został fajnie odegrany, ale znów scenariusz dał ciała i oprócz fajnej prezentacji był kolejną przeciętną postacią - obok walecznego Barda, przerysowanego Alfreda, sztucznych elfów (mam tu na myśli Legolasa Poważna Mina oraz Tauriel Maślane Oczy) czy ekipy krasnoludów, która już znalazła się zupełnie na marginesie historii (oprócz Kiliego zajmującego więcej ekranowego czasu na rzecz wątku miłosnego).
Dodaj komentarz