Łączenie powieści sensacyjnej z horrorem opatrzonym szyldem wielkiej marki i nazwiskiem kultowego autora wydaje się być wyjątkowo karkołomną formą literackiego samobójstwa. Jaki sens może mieć nawiązywanie do Lovecraftowskiej mitologii Cthulhu we współczesnej narracji grozy i akcji? Autor takich zabiegów skazany jest z góry na niezrozumienie ze strony odbiorców nieobeznanych z gatunkiem stanowiącym dlań punkt odniesienia, zaś ze strony "starych wyjadaczy" na standardowy pokaz krzywych min, protekcjonalnych uśmiechów oraz sarkania, że coś jest nie tak jak "powinno". Skazuje się więc... Czy może raczej skazujemy go my – bezgranicznie oczytani, pseudo eksperccy lub przeciwnie, "casualowi" aż do przesady? Wszak wszystko widzieliśmy, czytaliśmy, nic nas nie wzrusza ani nie przeraża, a już na pewno nie prastare, trącące glonami ktulowe kotlety z ubiegłego stulecia horroru.
Eugeniusz Dębski swą próbę odkurzenia spuścizny dziwaka z Providence zaczyna niekonwencjonalnie, już na wstępie konfrontując nas z pokrętnym tytułem. "Hell-P – Moherfucker, tom 1". Hmm... Będzie więc i nowocześnie, i z przekąsem, i pewnie trochę stylu Tarantino też powinniśmy się spodziewać – pomyślałem w pierwszym momencie. Faktycznie, nie pomyliłem się zbytnio. Od samego początku akcja toczy się wartko, a zarys fabuły oraz najważniejszych dla niej postaci okazuje się bardzo prosty. Kamil Stochard, nieco zblazowany i znudzony robotą agent ABW, zostaje wypchnięty przez szefostwo na ochotnika do pokrętnej współpracy z Amerykanami. Szybko okazuje się, że sprawa dotyczy okultyzmu, sekciarstwa i niemalże mafijnych porachunków, do których dodatkowo dołączają się dawni "znajomi" Stocharda z wcześniejszych akcji i dochodzeń. Gdy połączymy to z wyjątkowo bezlitosnym obrazem polskiej rzeczywistości, mocno podkoloryzowanym zwłaszcza w temacie religii i funkcjonowania służb, otrzymamy oszałamiającą mieszankę sensacji oraz kryminału z pokaźną domieszką czarnego humoru.
Takie koncepcyjne "łup w łeb" czytelnika w wykonaniu autora może wywołać u niektórych pewne zniechęcenie, mnie jednak dogłębnie zaciekawiło, skłaniając do mocniejszego skupienia na splotach i rozwoju fabuły. Oprócz dynamicznie i zręcznie prowadzonych pościgów, bijatyk i strzelanin, Dębski co chwila raczy nas odniesieniami do mitów Cthulhu, jednak nie tak jak można by oczekiwać (albo też – obawiać się) w wypadku tego typu gatunkowej "franczyzy". Styl oraz warsztat Howarda P. Lovecrafta zdecydowanie nie przystaje do standardów i potrzeb dzisiejszego czytelnika, a autor "Moherfuckera" na szczęście doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Nie spodziewajcie się więc homeryckich porównań ani litanii egzaltowanych przymiotników – to zdecydowanie bardziej sprawna trawestacja uniwersum stworzonego przez amerykańskiego pisarza niż jego bezpośrednie rozwinięcie. Bardzo udane, należy podkreślić, nie tylko za sprawą oryginalności.
Główny bohater, czy też para głównych bohaterów – gdyż do Kamila szybko dołącza jego zagraniczny przełożony i późniejszy mentor – to zdecydowanie największy atut powieści. Szybko ich poznajemy, równie szybko zaczynamy dopingować oraz identyfikować się z nimi, bez względu na nietuzinkowy styl bycia czy motywacje. Brak tu kompletnego studium postaci, lecz ich zarys, przycięty na miarę dynamicznej sensacji z suspensowymi przestojami, wystarcza nam w zupełności. Tu pojawia się zamiłowanie do określonego gatunku muzyki, świetnie korespondujące z charakterem bohatera i jego wypowiedziami, gdzie indziej – kot, ulubiony trunek, kilka solidnych dialogów "światopoglądowych", masa ironii, sarkazmu i szczerych wypowiedzi bez cenzury, które mogą razić bardziej wrażliwych czytelników. Przyznam, że bardzo lubię ten właśnie styl narracji – skrótowy, niekiedy szarpany, posiłkujący się równoważnikami zdań, dynamizującymi obserwowanego bohatera w równym stopniu, co dotyczące go wydarzenia. Chaotyczne – powiedzą niektórzy, autentyczne – powiem ja, zwłaszcza gdy przyjdzie mi wyobrazić sobie mój ciąg myśli i skojarzeń w zderzeniu z kultami, mitami lub pomiotami Cthulhu.
W tych sprawnych akrobacjach między sensacją, kryminałem a czarną komedią, pisarz zagubił nieco charakter zakończenia. Brakuje tu silnego akcentu, jakiego można spodziewać się po wcześniejszej konstrukcji fabuły, wyraźnego kierunku dla kontynuacji, wyjaśnienia, jak i czy w ogóle Kamil zamierza rozwinąć koncepcję międzynarodowej siatki "wtajemniczonych". W bardzo kinowej konwencji zarysowywania wydarzeń od jednej mocnej sceny do drugiej, finał tej szalenie wciągającej, a przede wszystkim przystępnej opowieści wydał mi się trochę za bardzo ucięty, lecz taki niedosyt świadczy jedynie o rozbudzającym apetyt poziomie całości. Wielkie brawa dla Eugeniusza Dębskiego również za wątek romansowy – nieszablonowy, szalenie wymagający, pokazujący świetne wyczucie pisarza w delikatnym prowadzeniu powstających między postaciami namiętności. Bez taniego efekciarstwa, nachalności czy niesmaku, jakimi swego czasu "popisał się" Witold Jabłoński, w dodatku znajdując dlań uzasadnienie w charakterze postaci i ich wzajemnych relacjach.
Rozpisałem się ponad pierwotne założenie, ale winien jestem to zarówno wam, jak też autorowi. "Hell-P" to naprawdę dobra powieść, zdecydowanie godna szerszego omówienia i mocnej rekomendacji. Dla "prawdziwych fanów" twórczości Lovecrafta, wymęczonych jałowymi poszukiwaniami sensownego utworu lub obrazu nawiązującego do ich ulubionego gatunku, książka Dębskiego to świetna odskocznia od wszystkich powtórek z rozrywki – świeży pomysł, niedemolujący ani nieprofanujący inspirującej go spuścizny. Dla pozostałych, znudzonych gatunkową sztampą oraz głodnych czegoś wysmażonego solidnie, smakującego dobrze i przyswajalnego na szybko, to także jeden z lepszych możliwych wyborów.
Dziękujemy wydawnictwu Piaskun za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz