Filmy o Harrym Potterze nigdy nie dorastały do pięt książkowym pierwowzorom. Czar, jakim cechują się powieści J.K. Rowling, okazał się dla reżyserów zbyt trudny do przeniesienia na srebrny ekran. Z pierwszych czterech części jedynie "Harry'ego Pottera i Więźnia Azkabanu" mógłbym nazwać dobrym – pozostałe produkcje okazały się zaledwie przeciętne. Szkoda, że Alfonso Cuarón, odpowiedzialny za trzecią odsłonę przygód młodego czarodzieja, nie pozostał na swoim stołku do końca serii. Mike Newell, który wyreżyserował "Harry'ego Pottera i Czarę Ognia", nie wyciągnął wniosków z sukcesu poprzednika i popełnił te same błędy, co Chris Columbus przy "jedynce" i "dwójce". W reżyserii "Harry'ego Pottera i Zakonu Feniksa" zastąpił go David Yates, który wytrwał na tym stanowisku do samego końca cyklu. Czy stało się tak dlatego, że przywrócił filmom o Hogwarcie pożądany blask? Moim zdaniem poniekąd tak – spisał się po prostu nieźle.
Po zabójstwie Cedrika Diggory'ego i powrocie Lorda Voldemorta wszystko miało się zmienić. Czarodzieje powinni się zmobilizować, żeby zniweczyć knowania Czarnego Pana i nie pozwolić na powrót terroru. Wydarzenia nie rozgrywają się jednak po myśli Harry'ego – Ministerstwo Magii z Korneliuszem Knotem na czele nie wierzy w wersję Pottera oraz Dumbledore'a i całkowicie neguje możliwość odrodzenia się Toma Riddle'a. Za pomocą "Proroka Codziennego" robi z nich wariatów. Dyrektor Hogwartu postanawia działać na własną rękę, zakłada więc Zakon Feniksa, zrzeszający czarodziejów, pragnących przeciwstawić się Voldemortowi. Nie będzie jednak łatwo – Ministerstwo Magii wyznacza na nowego nauczyciela obrony przed czarną magią Dolores Umbridge, która zamienia życie w szkole w istne piekło. Postanawia między innymi nauczać swojego przedmiotu jedynie teoretycznie, zakazując rzucania zaklęć. Harry, Hermiona i Ron nie mają innego wyboru, jak utworzyć tajną grupę, Gwardię Dumbledore'a, na której spotkaniach ćwiczą magię w praktyce.
Przyznam szczerze, że podświadomie na starcie przyznałem Davidowi Yatesowi taryfę ulgową – niemożliwym jest perfekcyjnie streścić w nieco ponad dwie godziny powieść liczącą około 1000 stron. Wiadomo w takim wypadku, że wiele wątków trzeba będzie okroić, a z niektórych całkowicie zrezygnować. Sztuką pozostaje, żeby końcowy produkt nie okazał się zbiorem chaotycznych scen i był zrozumiały dla widza. Moim zdaniem reżyser poradził sobie z tym zadaniem całkiem zręcznie. Trudno jednakże być mi obiektywnym, bowiem przed seansem przeczytałem książkowy pierwowzór i możliwe, iż część wątków sobie zwyczajnie dopowiadałem. Biorąc pod uwagę ilość skarg na chaos w filmie od osób niezapoznanych z powieścią, na pewno coś w tym jest. Rada jest w takim wypadku tylko jedna – przed obejrzeniem piątej części przygód Pottera, należy zapoznać się z dziełem Rowling, aby nie zanudzić się na śmierć, a czerpać z oglądania jak najwięcej przyjemności.
"Harry Potter i Zakon Feniksa" to odsłona inna od poprzednich nie tylko ze względu na ingerencje Ministerstwa w nauczanie w Hogwarcie. W tej części Harry przestaje być grzecznym, (w miarę) posłusznym chłopczykiem. Żeby chronić nastolatka przed gniewem Lorda Voldemorta, musiał zostać on w pewien sposób odizolowany od reszty. W związku z tym przez całe wakacje u Dursleyów nie dostał żadnego listu od przyjaciół, ani nikt się z nim nie kontaktował. Co gorsza, z jakiegoś powodu Dumbledore nie odzywa się do Pottera, ba, nawet nie patrzy się niego. Połączenie tej alienacji z koszmarnym życiem w szkole sprawia, że w chłopaku kipi gniew i staje się on nieznośny dla wszystkich dookoła. W ten sposób młody czarodziej stał się z pewnością jeszcze bliższy nastolatkom, przechodzącym w pewnym okresie swojego życia okres niezrozumienia przez każdą osobę z otoczenia. W filmie może nie do końca udało się to tak dobrze oddać jak w lekturze, ale wciąż było to wiarygodne.
Nie da się ukryć, że pierwsze skrzypce w obsadzie aktorskiej gra Imelda Staunton, wcielająca się w Dolores Jane Umbridge. Cukierkowa, ubrana w różowy strój i mówiąca "słodkim" piskliwym głosikiem kobieta jest tak naprawdę potworem, kochającym gnębić dzieci. Aktorka tak doskonale wcieliła się w swoją rolę, że każde jej pojawienie się na ekranie wzbudza w widzu autentyczną nienawiść. Z nowych osób w ekipie pochwalę również Helenę Bonham Carter, grającą diaboliczną Bellatrix Lestrange. Chociaż nie miała zbyt wielu momentów na ekranie, wykorzystała je doskonale, kreując mrożącą krew w żyłach postać. Ze "starych" aktorów wszyscy utrzymali poziom znany z poprzednich części serii. Oczywiście nie mogę nie pochwalić nieodżałowanego Alana Rickmana, który stworzył jednego z najciekawszych bohaterów cyklu, Severusa Snape'a. Daniel Radcliffe (Harry Potter), Rupert Grint (Ron Weasley) i Emma Watson (Hermiona Granger) minimalnie podreperowali swój warsztat, ale na tle wybitnych aktorów wypadają nadal blado.
"Harry Potter i Zakon Feniksa" to porządna produkcja, która nie uniknęła mankamentów związanych z przeniesieniem blisko tysiącstronicowej powieści na ekrany kin. Cięcia i kasacje wątków były nieuniknione. Co mnie bardzo cieszy, twórcy nie ograniczyli się tylko do wycinania. Scenariusz zmieniono, eliminując nielogiczności związane z usuniętymi fragmentami. W związku z tym film nie jest wybrakowaną kopią powieści – i dobrze. Cieszy mnie, że David Yates pozostanie na swoim stanowisku do końca cyklu, bowiem to, co zaprezentował tym filmem, daje nadzieję na podnoszenie poprzeczki. Mam nadzieję, że się nie zawiodę!
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz