Do "Harry’ego Pottera" mam ogromny sentyment, ale tom "Harry Potter i Insygnia Śmierci" osobiście mnie nie zachwyca. Czytałam tę książkę parę razy (licząc wszystkie wersje językowe) i zawsze czułam pewnego rodzaju rozczarowanie. Tytułowy bohater tym razem nie powraca ponownie do szkoły, zwłaszcza że po śmierci Dumbledore’a Hogwart nie jest już tym samym miejscem, co kilka lat temu. Syn Jamesa razem z przyjaciółmi wyrusza w niezwykłą i niebezpieczną podróż, mającą na celu doprowadzenie do ostatecznego zwycięstwa nad Voldemortem.
Opuszczenie Hogwartu było być może konieczne ze względów fabularnych, bo Chłopiec Który Przeżył nie mógł przecież bezczynnie czekać na zjawienie się swojego największego rywala. Zwłaszcza gdy ten rywal bardzo dobrze zabezpieczył się na wypadek ewentualnego zgonu. Z drugiej jednak strony Hogwart zawsze był dla mnie nieodłączną częścią tej historii i kiedy razem z uwielbianym przeze mnie dyrektorem straciłam też z oczu zarządzaną przez niego placówkę, poczułam się odrobinę zawiedziona. Znane już nam doskonale trio – Harry, Ron, Hermiona – zmierzy się z przeróżnymi zadaniami, zanim uda im się dotrzeć do wszystkich ukrytych w różnych zakątkach świata horkruksów, a potem będzie już łatwiej, bo wystarczy zabić Sami Wiecie Kogo i po problemie. Wtedy wystarczyłoby zapewne krótkie opowiadanie, ale nie ma tak dobrze.
W tym tomie wyjątkowo dużą rolę odegrają inne postaci i właśnie to jest jeden z czynników składających się na mój czytelniczy zawód. Z jednej strony oczywiście cieszę się, że pani Rowling pozwoliła trochę popracować pozostałym bohaterom, bo zwycięstwo jednego, nawet tak lubianego i pełnego uroku jak Potter, siedemnastolatka nad armią zdolnych do wszystkiego śmierciożerców z Voldemortem na czele byłoby mało prawdopodobne. Poza tym, skoro przyjaciele młodego czarodzieja towarzyszyli nam w ciągu tych dziesięciu lat na równi z nim samym, to dlaczego nie mieliby odegrać teraz istotnej roli w finalnej części dzieła? Chociażby dlatego, że to w sumie nie ich historia. Bitwa z Voldemortem nie jest, wbrew pozorom, bitwą całego świata czarodziejskiego, choć oczywiście na cały ten świat wpływa. Tutaj chwilami miałam wrażenie, że magiczna społeczność potrafi się zjednoczyć i, niezależnie od obecności syna Lily, historia potoczyłaby się podobnie. Nie jest to szczególnie szkodliwe dla fabuły lub mojego odbioru powieści, bo tak czy inaczej całość czyta się bardzo dobrze, ale gubi się trochę ideologia, którą autorka tak wytrwale tworzyła w poprzednich częściach.
Opozycja Harry’ego i Voldemorta, tak jak przeciwstawienie tych obu części magicznej rzeczywistości, w końcowej powieści niestety się rozmyła. Zróżnicowanie bohaterów, które widoczne było już w poprzednich tomach cyklu, teraz zostaje ukazane bardzo symbolicznie, nawet nie tyle przez autorkę, co przez tłumacza polskiego przekładu – Andrzeja Polkowskiego. Translator zdecydował się bowiem uczynić z jednego z tytułowych insygniów, czyli "The Elder Wand" – "Czarną Różdżkę". Nie jest to wybór sprzeczny z oryginalnym założeniem, gdyż "dziki bez" znany jest także pod nazwą "czarnego bzu", a przymiotnik "czarny" nawiązuje do czarnej magii i Voldemorta określanego wielokrotnie w polskim wydaniu Czarnym Panem. Taka nazwa, podobnie jak nazwa oryginalna, konotuje dwa znaczenia: materiał, z którego różdżka została wykonana, oraz przynależność do świata zła. Czarodzieje z jej powodu zabijali się nawzajem, Voldemort za wszelką cenę pragnął ją zdobyć, a bohater pozytywny – Harry Potter – wyrzeka się i jej, i mocy, jaką symbolizuje. Nie zmienia to jednak faktu, że samo starcie tych dwóch tak istotnych i, trzeba przyznać, wyjątkowych postaci, straciło na znaczeniu z powodu masy innych informacji.
Piszę "informacji", bo choć Harry podróżuje z miejsca na miejsce i podejmuje się przeróżnych zadań, to tym razem – wyjątkowo – nie czytałam o nich z zapartym tchem. Było przyzwoicie, całkiem ciekawie, ale nie miałam tego uczucia, które sprawia, że poświęcam cały swój czas na lekturę, daję się wciągnąć jakiejś historii bez reszty i zapominam o otaczającej mnie rzeczywistości. Chwilami akcja naprawdę pędziła aż za bardzo i w zastraszającym tempie przenosiliśmy się z jednego miejsca w drugie, ale zaraz potem wszystko się kończyło i pani Rowling dawała nam rozdział przeładowany wręcz danymi, które były oczywiście bardzo ciekawe, ale w żaden sposób nie wpływały na rozwój wydarzeń. Tym samym pisarka zapewniła mi sprzeczne czytelnicze odczucia, huśtawkę od zachwytu i euforii oraz przerzucania kolejnych stron w zawrotnym tempie, aż do wlokących się niczym przysłowiowe flaki z olejem filozoficznych rozważań lepszej lub gorszej jakości.
Zdaję sobie sprawę z tego, że przy tak rozbudowanym cyklu książek kolejne jego części mogą być nierówne, ale po raz pierwszy zdarzyło mi się pomyśleć, że to dobrze, iż kolejnego tomu przygód młodego Pottera nie będzie. Uwielbiam tę historię i pewnie nigdy nie wyrosnę z sentymentu towarzyszącego mi podczas lektury, ale przyszła pora, by zamknąć te literackie drzwi. Odniosłam wrażenie, że sama autorka jest już zmęczona "Potterem i spółką", że chciałaby od nich trochę odpocząć, ale czytelnicy nie daliby jej spokoju, gdyby zostawiła tyle spraw niewyjaśnionych. Rzeczywiście pisarka uczyniła z "Insygniów" tom w dużej mierze podsumowujący, domykający rozpoczęte wcześniej wątki, ale też jest to powieść w pewnym sensie pożegnalna. Kończy się pewien etap w życiu fikcyjnych bohaterów, ale też jest to zamknięcie pewnego rozdziału dla dorastających razem z nimi czytelników. Zamknięcie smutne i chwilami bolesne, bo wielu bohaterów musimy pożegnać już w trakcie rozwoju fabuły, ale też niezbędne, byśmy mogli zmierzyć się z kolejnym powieściowym światem.
"Harry Potter" od początku był książką niezwykłą pod względem społecznego wpływu nie tylko na czytelników, ale też na atakujących bohatera przedstawicieli Kościoła. Spanikowani chrześcijanie, zarówno ci w sutannach, jak i ubrani po cywilnemu, przestrzegali przed satanizmem, okultyzmem i mroczną mocą atakującą z kart powieści małe, dziecięce rozumki. Przyznać trzeba, że seria powieści poświęconych młodemu Potterowi w którymś momencie przestała być pozycją należącą do kanonu literatury dziecięcej, ale na szczęście, zanim to się stało, czytelnicy mieli trochę czasu, żeby dorosnąć do nadchodzących zmian. W pierwszym tomie sagi Harry miał wszelkie zadatki na stanie się głupim, zadufanym w sobie, rozpuszczonym niczym dziadowski bicz czarodziejem nienawidzącym mugoli. Ujmując to prościej, tak jak spodziewali się niektórzy, mógł z powodzeniem zastąpić Lorda Voldemorta. Jest w końcu "wybrańcem", "cudownym dzieckiem magicznej społeczności", a ponadto – nie oszukujmy się – mugole nie dali mu nigdy powodów do sympatii. Wychowują go przybrani rodzice, którzy albo panicznie się go boją, albo traktują z lekceważeniem, wyraźnie faworyzując przy tym swoje biologiczne dziecko. Harry nienawidzi tego etapu swojego życia i trudno mu się dziwić. Nie zjawia się co prawda dobra wróżka, lecz sowa z listem, ale tak czy inaczej, życie Pottera staje na głowie. Zostaje on bowiem przyjęty do elitarnej szkoły magicznej i może się uwolnić od swojej mało czarującej rodziny. Zatem nie satanizm ani okultyzm, ale zwykły, pospolity narcyzm był największym zagrożeniem płynącym z kart zapisanych przez J.K. Rowling. Pisarka wkłada wiele pracy w to, by wyprowadzić swojego bohatera z dziecięcego narcyzmu, a co ważniejsze – zaznaczyć upływ czasu. Nie chodzi wcale o to, że każdy kolejny tom sagi jest kolejnym rokiem nauki, lecz rzecz w tym, że w każdej kolejnej odsłonie, spotykamy trochę innych bohaterów. Harry poddawany jest wszelkim możliwym próbom: pogardy, nienawiści, zdrady.
Harry, wbrew pozorom, nie uczy się w Hogwarcie magii, a przynajmniej nie to jest najważniejszym elementem jego edukacji. Syn Jamesa odbiera tam lekcję życia, której nie miałby szans otrzymać w świecie opanowanym przez Dursley’ów. Chłopak podczas lat nauki poznaje miłość i poczucie odpowiedzialności – dwa uczucia, które na zawsze wyprowadzą go ze świata dzieciństwa do tak zwanej rzeczywistości dorosłych.
Harry Potter, dojrzewając w przyspieszonym tempie, na wojnie, dowiaduje się, że czarodzieje (tak samo jak zwykli ludzie) nie zawsze są tym, kim się wydają. Szlachetni okazują się podli, mili bywają zdrajcami, a uważani za potworów – odkupują swoje winy. Ostatni tom to właściwie ciągłe pasmo zaskoczeń, jeśli chodzi o działania bohaterów, gdzie dla mnie istotni są tutaj czterej, i wcale nie chodzi mi ani o Harry’ego, ani o Voldemorta. Zacznę od Rona, który trochę mnie tutaj rozczarował. Już wcześniej dowiedzieliśmy się, że jest zazdrosny o sławę swojego przyjaciela i nie zawsze radzi sobie z popularnym kolegą, tak jak problematyczne jest dla niego życie w cieniu braci. Właściwie od samego początku jego młodsza siostra wykazywała się dużo wyższym poziomem emocjonalnym niż on sam. Sądziłam jednak, że on także dojrzał przez te lata i scena niszczenia jednego z horkruksów, w której okazuje się, że to, co najbardziej przeraża Rona, to wizja Hermiony i Harry’ego jako pary jest strasznie banalna. Mówimy w końcu o grożącej temu światu apokalipsie, eskalacji zła, zagrożeniu śmiercią, a dostajemy tutaj scenę jak z gimnazjalnego romansu. Jeszcze w trzeciej części można by to zrozumieć, ale w ostatniej liczyłam na coś bardziej ambitnego. Bardzo lubię Rona i to się nie zmieniło, ale niedosyt pozostał.
Moim drugim czytelniczym zaskoczeniem w sferze bohaterów, była Narcyza Malfoy – matka Draco. Nie jestem fanką rodziny Malfoyów w ogóle, ale w tym tomie żona Lucjusza bardzo przypominała mi matkę Harry’ego. Oceniałam ją wcześniej szalenie negatywnie, zwłaszcza kiedy zgodziła się, by Draco podjął się zadania zabicia Dumbledore’a, co było z góry skazane na porażkę. Oskarżałam bohaterkę o bezmyślne podążanie za ideologią, ale tym razem J.K. Rowling pokazała nam, że Narcyza jest matką jak każda inna, i że bardziej niż zwycięstwo Voldemorta, obchodzi ją los własnego dziecka. Jest jeszcze Snape, którego tak łatwo było wcześniej nie lubić, a który okazał się chyba najbardziej pozytywnym bohaterem w całej tej powieści. Właściwie Severus może być swego rodzaju idolem dla młodzieży, bo z okresu buntu i zafascynowania ciemnymi mocami, przeszedł do walki w imię dobra. Zastanawiać może fakt, ze Severus w ogóle dał się wciągnąć do grona śmierciożerców, biorąc pod uwagę tak silną miłość, jaką darzył mugolkę. Mam też wrażenie, że jego działania są niespójne, ale może jest to wyraz sprzecznych uczuć, jakie nim targają. Trudno wyobrazić sobie nawet miszmasz spowodowany w wyniku spotkania syna swojej największej miłości i największego wroga. Jakoś nie potrafię się mimo wszystko nad Snape’em rozczulić, mimo że nie zazdroszczę mu jego sytuacji, a nawet mam wrażenie, że Dumbledore trochę żerował na jego uczuciach.
Właśnie, Dumbledore. Wielki nieobecny tego tomu, a jednocześnie człowiek, który nawet zza grobu namieszał w fabule. Dotychczas był taki idealny, kryształowy wręcz opiekun naszego ulubionego chłopca. Teraz przyglądamy się dokładnie jego przeszłości i na krysztale pojawiają się rysy. Dumbledore przechodził bowiem etap fascynacji czarną magią, poszukiwał Insygniów Śmierci, a do tego był próżny i zadufany w sobie. Chciał nawet podporządkować mugoli czarodziejom, co nie brzmi najlepiej w kontekście jego pro-mugolskiego wizerunku z wcześniejszych tomów. Dumbledore nadal pozostaje jednak przewodnikiem Harry’ego i wyjaśnia mu nawet przyczyny kolejnego, niezwykłego przeżycia chłopca.
Zakończenie jednak mocno mnie zawodzi, bo trochę za dużo tutaj filozoficznych rozważań, które rozłożone w całej powieści byłyby jak najbardziej do przyjęcia, ale w takim natężeniu w jednym rozdziale niebywale nużyły. Poza tym przypuszczam, że dla młodszego czytelnika większa część tej powieści może okazać się niebywale męcząca i wręcz nie do czytania. Największą klęską autorki jest w moim odczuciu epilog, który nie tylko ma się nijak do budowanego wcześniej napięcia i mroku, ale przede wszystkim strasznie spłyca i banalizuje całą opowieść. A szkoda.
Komentarze
Dodaj komentarz