George Lucas, postanawiając nakręcić historię młodego Anakina Skywalkera, podjął się nielichego zadania. Tworząc "Nową nadzieję" w latach 70., dał początek wspaniałej opowieści, którą uwielbiają miliony fanów, a mass media przemieliły ją dosłownie w każdej możliwej postaci. W tym właśnie filmie tchnął również życie w jednego z najbardziej rozpoznawalnych antybohaterów – Dartha Vadera. Nie oszukujmy się – zna go każdy, nawet jeżeli nie widział ani jednej części "Gwiezdnych wojen". Wiadomość o filmowym ujawnieniu początków mistrza zła zelektryzowała widzów na całym świecie. Jednak wraz z falą radości nadeszły wątpliwości – czy historia, której zakończenie doskonale znamy, będzie w stanie nas zaciekawić? Zaczęło się całkiem nieźle – "Mroczne widmo" nie było produkcją genialną ani nie dorównywało poziomem starej trylogii, ale dostarczało godziwej rozrywki. Gorzej prezentował się "Atak klonów" – najsłabsza część w całej serii "Star Wars", niedopracowana na zbyt wielu płaszczyznach. I oto nadeszła również "Zemsta Sithów", ostateczna klamra dziejów Anakina Skywalkera, na dopracowanie której Lucas miał aż 3 lata i mógł zastanowić się nad popełnianymi wcześniej błędami. Jak wykorzystał ten czas?
W galaktyce trwają Wojny Klonów. Zaciekły konflikt ma się jednak ku końcowi. W desperackim kroku, aby przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, Separatyści porywają Kanclerza Palpatine'a. Na jego ratunek wysłani zostają dwaj rycerze Jedi – mistrz Obi-Wan Kenobi oraz jego padawan, Anakin Skywalker. W trakcie tej misji nasi bohaterowie napotykają Hrabiego Dooku oraz nowego przywódcę Konfederacji Niezależnych Systemów – Generała Grievousa. Mimo że udaje się uratować uprowadzonego polityka, Grievousowi udaje się uciec. Złapanie go staje się priorytetem dla Rady Jedi, bowiem jest ona przekonana, że położy to kres wojennej zawierusze. Tymczasem Anakin zaczyna miewać złe sny, w których jego ukochana, ciężarna Padmé Amidala umiera, a on nie może nic na to poradzić. Z polecenia Palpatine'a zostaje przyjęty do Rady Jedi, jednak nie uzyskuje tytułu mistrza. Ponadto pozostali rycerze nakazują mu szpiegować Najwyższego Kanclerza. Rozgoryczony z powodu dręczących go koszmarów oraz niewygodnej pozycji podwójnego szpiega, coraz bardziej zatraca się w swoim szaleństwie.
Czytając to streszczenie, można odnieść wrażenie, że "Zemsta Sithów" powinna traktować o przejściu Anakina Skywalkera na Ciemną Stronę Mocy, co zresztą było odgórnym założeniem tej części "Gwiezdnych wojen". W trakcie seansu nie mogłem się jednak pozbyć wrażenia, że mimo usilnych starań reżysera wątek ten jest zaledwie poboczny i momentami nawet marginalizowany. Rdzeniem opowiadanej historii okazuje się upadek Republiki, a losy poszczególnych rycerzy Jedi, w tym przyszłego Dartha Vadera, są jedynie dodatkowym smaczkiem. Mimo że finalny efekt jest całkiem interesujący, jestem przekonany, że nie takie było zamierzenie George'a Lucasa. Całe to zamieszanie wynika z faktu, iż były szef Lucasfilm jest po prostu fatalnym scenarzystą. Jego piętą achillesową zawsze były dialogi i to nie uległo zmianie – drewniane, rażące sztucznością konwersacje sprawiają, że z nadzieją zerkamy na to, co rozgrywa się za bohaterami. Między innymi z tego powodu wewnętrzne rozdarcie Anakina nie wywołuje u widza żadnych emocji, bo nie jest on w stanie uwierzyć w prawdziwość jego uczuć i wątpliwości. Co prawda wcielający się w niego Hayden Christensen zagrał o klasę wyżej niż w "Ataku klonów", lecz to wciąż jest jedynie przeciętny poziom. Momentami połączenie jego niezbyt udanych starań z głupawym scenariuszem wywoływało u mnie wielką żałość – sceny, które powinny być w filmie najważniejsze, jak ostateczne poddanie się padawana Ciemnej Stronie, są najgorszymi chwilami "Zemsty Sithów".
Zaskakująco, najsłabszym ogniwem produkcji okazała się Natalie Portman, wcielająca się w Padmé Amidalę. Sprowadzenie jej do roli marionetki w "Ataku klonów" było niczym w porównaniu do tego, co zrobili z nią w trzeciej części nowej trylogii. Tutaj rola tej początkowo silnej kobiety sprowadza się do siedzenia na kanapie w oczekiwaniu na ukochanego, a gdy ten w końcu przyjdzie do niej rozładować złość, to karmi go głodnymi kawałkami, mówiąc totalne pierdoły i wykazując się całkowitym niezrozumieniem jego problemów. Strasznie przykro się patrzy na to, jak świetna aktorka dokłada trzy grosze do pogrążenia swojej postaci, nie pokazując absolutnie nic ciekawego. Dodatkowo scenariusz jest na tyle dziurawy, że każe nam sądzić, iż najmądrzejsi mistrzowie Jedi kompletnie nie zauważyli romansu między Anakinem i Padmé. Co więcej, nikt nie zorientował się, że dziewczyna jest w ciąży. Gdy pod koniec filmu Obi-Wan ni to pyta, ni to stwierdza, że dziecko jest owocem lędźwi Skywalkera, aż chce się krzyknąć: brawo Sherlocku! Qui-Gon ci podpowiedział czy sam na to wpadłeś?
Niemniej jednak abstrahując od tych wszystkich michałków, film koniec końców okazuje się wcale nie taki zły. Jak już wspominałem, upadek Republiki przedstawiony jest wzorowo. Nie ma co ukrywać, że wielka w tym zasługa Palpatine'a i wcielającego się w niego Iana McDiarmida. Zacznijmy od tego, że postać ta jest kompletna – wszystkie jego zakulisowe zagrywki, sekretne pociąganie za najważniejsze sznurki oraz doskonała przykrywka miłującego pokój Kanclerza są niesamowicie wiarygodne. Aktor perfekcyjnie gra twarzą, dokładając do pozornie szczerego uśmiechu jakiś minimalny grymas, dzięki czemu od początku czuć, że coś tu śmierdzi i nie jest to nieumyta paszcza Jar Jara. Bardzo przyjemnie ogląda się tak wielką klasę, porównywalną z kreacją Obi-Wana wykonaną przez Aleca Guinnessa w starej trylogii. Ewan McGregor jako młodsza wersja tego mistrza Jedi również spisuje się bardzo dobrze, jednak to zdecydowanie Ian McDiarmid gra pierwsze skrzypce.
Pieczołowicie zajęto się scenografią oraz efektami specjalnymi. Rozpiętość oglądanych krajobrazów jest naprawdę spora – doświadczymy wielu ciasnych przestrzeni, w których rozegrają się emocjonujące pojedynki na miecze świetlne, ale również pokazana nam będzie szeroka gama otwartych przestrzeni – od kamiennej planety Utapau, przez roślinną ojczyznę Wookieech, Kashyyyk, po wulkaniczne Mustafar, pełne ognia i lawy. Trzeba przyznać, że "Zemsta Sithów" to prawdziwa uczta dla oczu. Co ciekawe, nawet komputerowe postacie wydają się czasem prawdziwsze od żywych aktorów. Pomijając jak zawsze fascynującego Yodę, odwalono kawał niezwykłej roboty przy tworzeniu Generała Grievousa. Bohater ten okazuje się być cyborgiem, wyglądającym jak większa i potężniejsza wersja bojowych droidów. Jest śmiertelnie niebezpieczny, zdolny do władania czterema mieczami świetlnymi naraz, a jednocześnie wygląda na ciężko chorego – zażółcone oczy, ciężki krok i nieustanne pokasływanie. Aż chciałoby się poznać całą historię tego przeciwnika Jedi, jednak w filmie dane jest nam zobaczyć jedynie jego doskonałe umiejętności szermiercze.
Podsumowując, "Zemsta Sithów" ma swoje mankamenty – plastikowe dialogi, momentami kiepskie aktorstwo czy dziurawy scenariusz. Jednak rdzeń fabuły, czyli upadek Republiki, pokazany jest niezmiernie interesująco i powinien zaciekawić nie tylko oddanych fanów "Gwiezdnej sagi". Cieszą drobne ukłony w stronę miłośników starej trylogii – cameo Chewbacci, szkielet Gwiazdy Śmierci czy uczesanie Amidali na wzór fryzury księżniczki Lei. Pięknie zadbano o wizualną stronę filmu, wzbogaconą o doskonale dobraną ścieżkę dźwiękową autorstwa Johna Williamsa. Cóż, opowieść o przemianie słodkiego Anakina Skywalkera w mrocznego Dartha Vadera okazała się być jedynie wątkiem pobocznym obalania demokracji. Jedne z niewielu ciekawych zdań wypowiadanych przez Padmé, dotyczy ogłoszenia powstania Imperium przez Palpatine'a – "A więc tak umiera wolność... Wśród burzy oklasków". Gorzkie słowa dobrze oddające zaskakującą prawdziwość opowiadanej historii. Mimo wszystkich niedociągnięć, "Zemsta Sithów" to najlepsza część nowej trylogii – polecam nie tylko fanom "Gwiezdnych wojen".
Komentarze
Dodaj komentarz