Do kolejnej książki ze świata „Dragonships” podszedłem bardzo entuzjastycznie. Poprzedniczki, chociaż mało innowacyjne, pozostawiły w mojej pamięci miłe wspomnienia, więc jak tylko „Gniew smoka” wylądował na moim biurku, zabrałem się za czytanie. Z tego tekstu dowiecie się, czy „Gniew smoka” dosięgnie autorów za kolejny tom serii ze świata „Dragonships”.
Jak być może część z was pamięta, „Tajemnica smoka” dla załogi „Venjekara” kończyła się w dość patowym momencie – z jednej strony zdrajca Raegar, z drugiej okręt pełen ogrów. Autorzy szybko znaleźli receptę na problemy Skylana, dzięki czemu on, jak i pozostali Vindrasi, będą musieli postarać się zdobyć wszystkie pięć Kości Vektii. Tylko z ich pomocą będzie można wskrzesić smoczycę Ilyrion, a wraz z nią okiełznać zdolność tworzenia. Chrapkę na tę moc ma także militarystycznie nastawiony i nieprzebierający w środkach Aelon, dzięki czemu dotychczasowe, typowo ludzkie starcie, przenosi się na poziom sięgający ponad głowy śmiertelników.
Można powiedzieć, że w końcu Hickman i Weis uraczyli nas zabiegami samych bogów, brutalnie mieszających się w świat ludzi dla własnych korzyści. Właśnie tego elementu najbardziej brakowało w poprzednich tomach, gdzie mówiło się o niebiańskim konflikcie, lecz nie dało się go jakoś namacalnie odczuć.
Jest to o tyle ważne, iż akcja książki przenosi się z Sinarii na pełne morze, a nawet pod jego powierzchnię. Co prawda, sam początek powieści przez to traci, bowiem losy Syklana nie porywają, lecz autorzy zadbali mocniej o wątek Raegara, dzięki czemu nie odniosłem tak wyraźnego wrażenia, iż „Gniew smoka” to jedynie opowieść dla młodszych czytelników, z dobrym Ivorsonem i Aylaen w głównych rolach. Nie zmienia to jednak faktu, iż wspomnianej dwójce Vindrasów Weis i Hickman poświęcają bardzo dużo miejsca – być może momentami nawet za dużo.
Wydawać by się mogło, że dzięki temu zabiegowi pokazanie łączącego ich uczucia, przeplatanego żalem po śmierci wspólnego przyjaciela z dzieciństwa, może rozwijać się przez wiele stron, co jednak nie nastąpiło. W ciągu raptem paru kartek nagle Aylaen widzi, jak mocną przemianę przeszedł Skylan, zaś autorzy dodają bezczelnie, że przecież zawsze go kochała, więc wpychają ją bezceremonialnie w objęcia Wodza Wodzów Vindrasów. Nagle niezależna dotąd kobieta zostaje wierną małżonką, wpatrzoną w męża niczym w obrazek. Gdzie tu jakaś konsekwencja?
O ile wątek romansowy jestem w stanie jakoś przeboleć, o tyle kompletnego zignorowania pozostałych członków wyprawy już nie podaruję. Owszem, są chlubne wyjątki jak Wulfe, Acronis czy Farinn, jednak poza wymienioną trójką reszta to statyści, którzy mają służyć za mięcho armatnie. Co więcej, w pewnym momencie autorzy najzwyczajniej w świecie wycinają ich z powieści, otwierając co prawda kolejny wątek, jednak nie poświęcając mu należytej uwagi.
Ponownie nie zawiodłem się na procesie kreacji samego świata „Dragonships”. Można się czepiać, że podwodne miasta, kraken czy morski lud to pomysły wykorzystywane na setki różnych sposobów, co nie zmienia faktu, że to właśnie świat przedstawiony najmocniej przyciąga do książki i sprawia, że kolejne strony umykają niepostrzeżenie. Mitologia grecka przeplata się z wierzeniami rodem ze Skandynawii, jednak ta mieszanka jest jak najbardziej strawna.
Nim smok wyda swój osąd, przyjrzyjmy się polskiemu wydaniu książki. Przede wszystkim w oczy rzuca się ładna okładka, jednak już kwestią gustu pozostanie spór o to, czy aby kolory na niej nie są zbyt intensywne. Podobnie jak poprzedniej części, tak i ten tom cierpi na udające złote zdobienia liter, które są okrutnie podatne na ścieranie. Sam obchodziłem się z książką jak z jajkiem, usilnie starając się w pełni zachować kunszt okładki, co nie zmienia faktu, że w tej materii, w stosunku do poprzednich tomów, poprawy nie ma właściwie żadnej. W środku cieszy mapa wycinka świata, jednak właściwie widzimy obszar, który na kartach książki się nie pojawia, zaś widoczna z boku legenda, odpowiednim kolorem rozróżniająca wysokość terenu nad poziomem morza, w polskim wydaniu jest pozbawiona koloru – a co za tym idzie – bezużyteczna. W samym tekście wyłapałem kilka brakujących przecinków, jednak poza tym korekta i łamanie spisały się na medal.
Czy smok ma powody do gniewu? Jak mawiają prawnicy – to zależy. Przede wszystkim sama historia zyskała nowy wymiar po większej ingerencji bogów w losy świata. Cieszy także urozmaicenie całej historii wątkiem Raegara oraz rozlicznymi przygodami na morzu, bez zgiełku miasta, które wyraźnie ograniczało poprzedni tom.
Niestety, wciąż kuleje kreacja postaci pobocznych oraz stosowanie sprawdzonych, ale lekko już zużytych pomysłów. Tym sposobem „Gniew smoka” przypomina opowieści o wikingach, lecz jednocześnie zamyka się w tym schemacie. Fani tego typu przygód po książkę jak najbardziej powinni sięgnąć, jednak jeśli nie bawi nas jeden dzielny bohater i jego równie dzielna kobieta na dziobie niemal niezniszczalnego okrętu, to powinniśmy ten tom, jak i całą serię, po prostu sobie odpuścić.
Dziękujemy wydawnictwu Rebis za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz