Brian McClellan zyskał sobie spore uznanie na rynku literackim dzięki swojej ”Trylogii Magów Prochowych”. Wniósł do fantastyki ciekawy powiew świeżości. Niedawno postanowił pójść za ciosem i stworzył w wykreowanym przez siebie uniwersum nową serię, opatrzoną tytułem ”Bogowie krwi i prochu”. Jej drugi tom to ”Gniew Imperium”.
Fatrasta płonie. Landfall wpadło w ręce Dynizyjczyków, a pół miliona uchodźców zalało trakty, szukając bezpiecznego schronienia. Zarówno najeźdźcy, jak i Lindet nie ustają w wysiłkach, jednak ich prawdziwym celem nie są terytoria, a kamienie bogów i leżący w nich potencjał stworzenia broni ostatecznej. Ale ci, którzy znają terror, jaki niesie ze sobą ta moc, nie mają zamiaru siedzieć z założonymi rękami. Vlora i Taniel, oraz Styke i Ka-poel zabierają swoich podkomendnych i ruszają w wybrane przez siebie rejony, gdzie mogą znajdować się pozostałe artefakty. Ich cel jest prosty: zniszczyć lub ukryć kamienie, przy okazji jak najbardziej uprzykrzając życie każdemu, kto spróbuję położyć na nich łapę. Tymczasem Bravis, który pozostał w stolicy by udzielić pomocy cywilom, dostaje inny przydział. Ma odnaleźć informatorkę, której wiedza i talenty mogą mieć ogromny wpływ na wynik tego wyścigu. Ich wrogowie wkrótce pożałują, że stanęli im na drodze!
Akcja książki rozgrywa się zaraz po wydarzeniach z pierwszej części. Choć jej znajomość jest wskazana, to nie jest niezbędna, by w pełni zrozumieć zajścia. Wprawdzie nie ma żadnego streszczenia, ale opisy wydarzeń są na tyle szczegółowe, by mieć pełen obraz sytuacji. Okazjonalne odniesienia do poprzedniej trylogii są na tyle dobrze wyjaśnione i nieinwazyjne, by nie stanowiło to większego problemu. Duży plus.
Nieco kuleje organizacja tekstu. Bohaterowie mają wspólny cel, ale dzielą ich ogromne odległości. Książkę podzielono na trzy odrębne historie. Wprawdzie trudno się pogubić, ale skutecznie wybija to odbiorcę z rytmu. Następujące po sobie, dość przypadkowo, zmiany tempa akcji przypominają dyskotekę prowadzoną przez niedoświadczonego didżeja. Immersji to nie sprzyja.
Bohaterowie jednak nie rozczarowują. Grono protagonistów nie uległo szczególnym zmianom, choć pojawia się kilka ciekawszych postaci pobocznych. Z drugiej strony antagonistom w dalszym ciągu nie poświęcono zbyt wiele uwagi, choć tu doszło do pewnych przetasowań pod względem ich rangi. W dalszym ciągu większość z nich jest postaciami, których nie lubimy i kropka, choć są nas w stanie od czasu do czasu zaskoczyć jakimś przebłyskiem sprytu czy wyjątkową deprawacją.
Mamy trochę miejsca do rozważań. Na ile człowiek może się zmienić? Jak stawić czoła własnej przeszłości? Dotyczy to wszystkich głównych bohaterów. W końcu wszyscy mają za sobą różne doświadczenia – straty, chwile zwycięstwa, spotkania z najróżniejszymi osobami, czy poznanie głębi ludzkich wynaturzeń. Do tych postaci pasuje to doskonale, bo dzięki temu naprawdę sprawiają wrażenie osób dojrzałych. A to dodaje całości uroku.
Lektura pierwszej części tej trylogii pozostawiła u mnie dobre wspomnienia, więc chętnie wziąłem się za jej kontynuację. Choć pod pewnymi względami ustępuje swojej poprzedniczce, to nadal jest to kawał dobrej książki. Fani McClellana na pewno będą zachwyceni, niemniej nowicjuszom radziłbym zacząć serię jak należy, a może wręcz wziąć się najpierw za poprzednią.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz