Way back in days of old
There was a legend told
About a hero known as Galavant
Nie słyszeliście o "Galavancie"? Albo gorzej – słyszeliście, ale mimo to nie obejrzeliście nawet jednego odcinka produkcji sławiącej przygody walecznego rycerza? Może zdołam was jednak przekonać do obejrzenia tego serialu liczącego aktualnie dwa sezony. Niestety, oglądalność nie dopisywała, więc zaskoczeniem było już zamówienie drugiej serii – trzecia byłaby cudem, bo widownia jeszcze się zmniejszyła. Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego tytuł stacji ABC nie zebrał większej liczby widzów przed telewizorami, choć na usta ciśnie się jeden powód: nie znają się!
"Galavant" opowiada historię herosa (Joshua Sasse), który, owszem, chciał uratować swoją ukochaną, Madalenę (Mallory Jansen), ale ta zdecydowała, że woli wyjść za mąż za złego tyrana, króla Richarda (Timothy Omundson). Od tego momentu załamany bohater skończył z dokonywaniem bohaterskich czynów i zaszył się w mieszkaniu, gdzie przeważnie pije, je i śpi. Z dołka wyrywa go przybycie księżniczki Isabelli (Karen David), której królestwo zostało podbite przez armię Richarda. Początkowo niechętny powrotowi do dawnego fachu Galavant ostatecznie decyduje się udać na wyprawę, choć z nieco innych pobudek – nadal kocha Madalenę i, nie bacząc na jej poprzednie zachowanie, pragnie (tym razem z pozytywnym skutkiem) wyrwać ją z rąk okrutnego władcy. Pomoże mu w tym również wierny giermek, Sid (Luke Youngblood – możecie kojarzyć go z "Harry'ego Pottera").
Zapewne dostrzegacie w zarysie fabuły "Galavanta" pewne klisze, ale są one w stu procentach celowe. Zamiarem twórców było obśmianie schematów gatunku fantasy, co jednak nie oznacza, że na każdym kroku historia jest przewidywalna – wręcz przeciwnie. Scenariusz w wielu miejscach potrafi naprawdę porządnie zaskoczyć, nieoczekiwanie dążąc do absurdalnych i zarazem niezwykle śmiesznych momentów. Zwłaszcza dotyczy to drugiego sezonu, w którym pojawia się dużo popularnych motywów przedstawianych w możliwie najbardziej niedorzecznych wydaniach, lecz jednocześnie wspaniale pasujących do konwencji serialu. Poza tym nie jest tylko tak, że produkcja cechuje się zakręconymi, ale bawiącymi pomysłami – rozwinięć niektórych wątków nie powstydziłby się poważny, dramatyczny tytuł.
Mowa tu przede wszystkim o bohaterach, którzy nie są jednoznacznymi postaciami, za jakie początkowo można je brać. Znakomicie dowodzi tego osoba króla Richarda przechodzącego zdumiewającą przemianę – pierwsze odcinki nawet w niewielkim stopniu nie wskazywały na podobny obrót spraw. Pozostali są niewiele gorsi (to znaczy: wciąż zachwycający). Wracający do dawnej kondycji Galavant dowiaduje się, czym jest prawdziwe uczucie, nabiera (w rozsądnym stopniu) ogłady, a nawet mierzy się z wyobrażeniami o pierwszym pocałunku (oczywiście w komediowym stylu). Isabella może ma mniej rozterek, lecz doskonale sprawdza się jako księżniczka o wojowniczym nastawieniu. Dla zwolenników złych, skłonnych do brutalnych rozwiązań i bezwzględnych czynów pozostaje królowa Madalena oraz prawa ręka i ochroniarz króla, Gareth (Vinnie Jones), bądź pewien organizator ślubów (Robert Lindsay). Zazwyczaj ci źli do końca źli nie są, a ich zachowanie zostaje odpowiednio poparte retrospekcjami.
Mnie osobiście zaskoczyła ilość wiarygodnych dylematów, jakie miewają bohaterowie. Poruszane są między innymi kwestie samotności, nawrócenia się, poszukiwania celu w życiu bądź (w największym chyba stopniu) miłości. Jednak "Galavant" przede wszystkim stanowi wyśmienitą rozrywkę, w której niezmiennie łączą się musicalowe fragmenty z rewelacyjnym humorem. Na pochwałę zasługują zarówno aktorzy, którzy zostali świetnie dobrani, bo śpiewają na tyle znakomicie, że większość oglądających chętnie wraca do ich piosenek, jak i sami twórcy utworów. Ci ostatni odpowiadają za napisanie niepoważnych, również pasujących do konwencji serialu tekstów.
Pod tym względem rządzi szczególnie drugi sezon, ponieważ piosenki nawiązują do znanych musicali lub innych kompozycji – ja znalazłem nawiązanie do "Nędzników" oraz "Grease", ale jak można przeczytać w Internecie, mrugnięć znajdziemy jeszcze więcej. Podobieństwo jest wyraźne w różnych elementach: tematyce utworu, słowach, a nawet w samym brzmieniu. Zresztą także w zwykłych dialogach (równowaga między śpiewem a normalną rozmową zostaje zachowana) pada wiele odniesień, np. do "Gry o tron" lub "Hobbita" albo ogólnie pewnego rodzaju zachowań we współczesnym świecie (jak feminizmu).
Repertuar piosenek jest zresztą bardzo urozmaicony – w jednym momencie pojawia się nawet pojedynek w stylu Epic Rap Battles of History. Poza tym epizodycznie występują znane gwiazdy – Kylie Minogue, Rutger Hauer czy Eddie Marsan – dostające do zagrania atrakcyjne postacie, choć niegoszczące zbyt długo na ekranie. Podobnym popisom sprzyja bogactwo pobocznych charakterów – od piratów przez czarnoksiężników po samą Śmierć. Następne pytanie powinno brzmieć, co mi się nie podobało w "Galavancie", ale prawdę mówiąc, oprócz kilku mniej zachwycających odcinków w 1. sezonie, które nie dostarczyły mi aż tak fantastycznej zabawy (lecz po prostu bardzo dobą zabawę), wszystko w tej produkcji gra i buczy.
Dlatego przejdźmy do tego, co jeszcze może się podobać, czyli prowadzenie dialogu z widzem. Twórcy, szczególnie w 2. serii (zauważyliście pewnie, że jest ona doskonałą kontynuacją i rozwinięciem wszelkich atutów pierwszej), śpiewają między innymi o kiepskiej oglądalności, braku Emmy i dalszym losie serialu, który nie rysuje się pomyślnie. Rzecz jasna, to wszystko jest poruszane z dużą dozą humoru – wielkie brawa za taki dystans! Jakby było mało, "Galavant" cechuje się też klimatyczną, baśniową scenografią. Wyraźnie widać, że twórcy często kręcili na świeżym powietrzu, co przekłada się na jeszcze lepszą – bo naturalną – atmosferę.
It's a good day to die
"Galavant" kończy się w satysfakcjonujący sposób. Ostatnie odcinki zamykają większość wątków, choć została zostawiona furtka do ewentualnej kontynuacji. Ze śpiewem i żartem na ustach bohaterowie żegnają widza, wciąż trzymając wysoki poziom. Niestety, produkcja nie doczekała się tak wielkiej widowni, na jaką z całą pewnością zasłużyła. Trudno będzie znaleźć serial, który godnie zastąpi tytuł Dana Fogelmana. Gdzie indziej znajdziemy tak wyborne połączenie musicalu, komedii i fantasy? Pozostaje zwieńczyć mi tę recenzję tylko jednym słowem: polecam. Bardzo.
- I sezon – 8/10
- II sezon – 9/10
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz