Moda na superbohaterów trwa w najlepsze nie tylko na ekranach kin czy w telewizji, ale od pewnego czasu również na rynku księgarskim. Doskonale świadczy o tym popularność „Dreszcza” Jakuba Ćwieka, a niedawno wydany przez Zysk i Skę zbiór opowiadań, zatytułowany „Dzikie karty”, ma szansę odnieść w Polsce równie duży sukces. Projekt jednak nie jest polski, lecz amerykański i doczekał się już ponad dwudziestu tomów. Najwcześniejsze utwory w nim zawarte są datowane na 1986 rok. Książka została opatrzona przepiękną ilustracją w chłodnych, niebieskich barwach, a dodatkowo reklamuje ją nazwisko szeroko znanego w świecie George'a R. R. Martina. Czy przełoży się to na wyniki sprzedaży? Dopiero się o tym przekonamy. Odpowiem za to na inne pytanie – czy „Dzikie karty” powinny zainteresować czytelnika.
Wszystkie opowiadania opierają się na jednym ważnym wydarzeniu – na Ziemię dostał się wirus, którego działanie przyniosło zaskakujące efekty. Część ludzi obdarzył nadzwyczajnymi zdolnościami – nazywa się ich asami, ci to dopiero szczęściarze. Mają zwiększoną siłę, potrafią zatrzymywać czas albo... czerpać moc ze spermy. Jeszcze inni zostali strasznie zdeformowani – przypadł im przydomek dżokerów. Oglądaliście „Człowieka słonia”? Tutaj sytuacja ma się bardzo podobnie. Niewielu chce zadawać się z paskudnie wyglądającymi dżokerami, budzą w społeczeństwie strach, nienawiść, stają się też obiektem chorobliwej fascynacji. Nie wszyscy zostali jednak dotknięci działaniem wirusa – ci właśnie stanowią największe zagrożenie, bo dzierżą w rękach władzę i mogą okazać się skrajnie nietolerancyjni wobec odmienionych jednostek. W centrum akcji znajduje się kosmita, doktor Tachion, którego DNA przypomina ludzkie, więc rozpoznać go można jedynie po ekscentrycznym ubiorze i zachowaniu. Przybył na Ziemię z misją powstrzymania wirusa wysłanego przez jego pobratymców. Niestety nie udało mu się osiągnąć celu, dlatego przyjął nowy: pomoc zakażonym, czy to asom, czy dżokerom.
Fantastyczna idea. Uzupełnijmy ją jeszcze czasem akcji – niedługo po zakończeniu II wojny światowej. Koncepcja brzmi jeszcze lepiej, bo można ciekawie powiązać historyczne fakty z wydarzeniami stricte fantastycznymi. Owszem, opisaną mieszankę znajdziemy w „Dzikich kartach”, ale nie skupia się ona na najciekawszych dla polskiego czytelnikach wiadomościach. Zbiór opowiadań większą uwagę zwraca na to, co się dzieje w Ameryce. Oczywiście napotkamy pewne bardziej interesujące wzmianki, jak choćby stosunek Stalina do asów i dżokerów, lecz są to malutkie akcenty, a pisarze więcej czasu poświęcają Stanom Zjednoczonym. Między innymi w projekcie George'a R. R. Martina dużo miejsca znalazło się na zaprezentowanie politycznej sceny tej światowej potęgi. Niestety nie stanowi ona szczególnej atrakcji – może dla Amerykanów tak, pozostali odbiorcy mogą jednak czuć się znużeni tymi sprawami. Tym bardziej, że autorzy nie starają się wyjaśniać zagwozdek związanych z działalnością polityczną, spodziewając się, iż czytelnicy będą posiadali podstawowe wiadomości na temat historycznych postaci czy pewnych właściwych dla USA zasad. Wprowadza to do utworów lekki chaos. Przyznam, że sam miałem problem z właściwym zrozumieniem wszystkiego i w głowie mi się mieszało na sam widok nazwiska „Nixon”, wielokrotnie przewijającego się w tekstach. Mnie ono niewiele mówiło.
Jedno trzeba zaznaczyć wprost – „Dzikie karty” nie są książką opowiadającą o czynach sławnych gości w maskach i obcisłych gaciach walczących z absurdalnie przerysowanymi szaleńcami planującymi zniszczenie całego świata. W pierwszym odruchu tego właśnie się spodziewałem – szybkiej akcji, efektownych opisów, prostej, aczkolwiek zaskakującej fabuły, sympatycznych bohaterów, zwariowanych antagonistów – do tego, żeby się wyróżnić od Marvela, w XIX wieku, zaraz po II wojnie światowej. Projekt George'a R. R. Martina okazał się jednak czymś zgoła innym. Historie przede wszystkim pokazują trudne życie odmieńców, którzy, zarażeni wirusem, często nie są tolerowani ani akceptowani w społeczeństwie. Dominuje pesymistyczny i smutny nastrój, a czytelnik jest świadkiem nieraz brutalnych i pełnych przemocy sytuacji. Gdzieś tam pobrzmiewa chwała herosów, a amerykańska flaga trzepocze na wietrze, lecz takie sceny wyraźnie stanowią rzadkość. Ludzkość nawet dla swoich dobroczyńców nie ma litości. Wyobraźcie sobie teraz, co zgotuje zdeformowanym, budzącym grozę i ohydę dżokerom. Czy po tym nadal „Dzikie karty” jawią wam się interesująco? Jeśli tak, to możecie śmiało biec do księgarni, bo powyższe zarzuty są największymi wadami recenzowanego zbioru opowiadań.
Warto zauważyć, że prawie każda umieszczona w książce historia (a jest ich kilkanaście) została napisana przez innego pisarza. Zaledwie jedna wyszła spod pióra samego George'a R. R. Martina! Dlatego zastanówcie się dobrze, jeśli zainteresowaliście się tytułem tylko ze względu na nazwisko autora „Gry o tron”. Martin miał wpływ na „Dzikie karty” – osobiście dobierał opowiadania oraz je redagował. Nadal jednak bardzo wiele zależało od umiejętności jego kolegów po fachu. Niemniej całość, jak się okazało, trzyma dość równy poziom, może oprócz odpychającego początku charakteryzującego się krótkimi i chaotycznymi opisami oraz nieciekawym rozwojem akcji. Później następuje poprawa i poszczególne historie potrafią zaintrygować. Wszystkie jednak cierpią na kilka istotnych problemów. Przede wszystkim rozpoczynając kolejne opowiadanie, nie spodziewajcie się nagłych zachwytów nad nim. Dopiero, gdy dany pisarz się rozkręci, utwór zaczyna się podobać i czytelnik przestaje niecierpliwie wyczekiwać ostatniej strony. Kolejną wadą jest to, że zamieszczone teksty są wstępem do dalszych przygód poszczególnych postaci obdarzonych niezwykłymi mocami lub deformacjami. Obserwujemy ich drogę z przeciętnego mieszkańca kraju zwanego Stanami Zjednoczonymi do kogoś więcej – i w tym momencie następuje koniec i zazwyczaj bohater pojawia się już w kolejnych opowiadaniach zaledwie epizodycznie. Chciałoby się przeczytać kontynuację, jednak trzeba na nią poczekać do premiery kolejnych tomów. Praktycznie dłuższy od innych występ zalicza tylko wspomniany wcześniej kosmita, doktor Tachion.
Jak zawsze – są opowiadania, które się bardziej podobają albo mniej. Uważam, że zależy to od preferencji czytelnika, bo w sumie historie nie schodzą poniżej określonego pułapu. Moimi ulubionymi tekstami są „Śpioch”, „Chwile w życiu żółwia”, „Długa, mroczna noc Fortunata”, „Głęboko w dole” oraz „Zjawa nawiedza Manhattan”. Jestem zaskoczony, że aż tyle, bo wcześniej nie wyliczałem tych, które sprawiły mi czystą czytelniczą radochę. Może dlatego, że w pamięć bardziej wryły mi się te nastawione na polityczne i nudne machlojki... Bądź co bądź, wymienione historie kupiły mnie atmosferą tajemnicy powodującą napięcie i skutecznie przyciągającą do książki. Nie bez znaczenia jest fakt, że w aż dwóch z nich występuje postać Croyda Crensona. Mężczyzna pojawia się zresztą w każdym z tomów serii i jest jedną z tych postaci, którą trudno nie polubić. To typowy zawadiaka, dziś powiedzielibyśmy pewnie, że przypomina Hana Solo lub Indianę Jonesa. Nie stara się – jak niektórzy – ratować swojej ojczyzny, ale także nie pogrąża się w rozpaczy z powodu zakażenia wirusem. Za to z chęcią wykorzystuje nabyte zdolności do gromadzenia pieniędzy. Wprowadza więc do „Dzikich kart” pogodniejszy nastrój, ponieważ jego przygody ekscytują, nie wprawiają zaś w smutek i też nie nudzą.
Myślę, że warto zainteresować się projektem George'a R. R. Martina. Z pewnością wyróżnia się on niebanalnym pomysłem na przedstawienie losów superbohaterów oraz zdeformowanych dżokerów w niesprzyjającym świecie, w którym nie tak dawno zakończyła się II wojna światowa. Nie można także zapomnieć, że opowiadania są dopiero początkiem przygód wielu zaprezentowanych w nich postaci – początkiem, choć nie zawsze zachwycającym, to jednak potrafiącym się podobać i trzymającym równy poziom. Po lekturze dojdziecie pewnie do podobnego wniosku co ja – dalej może być tylko lepiej. Dlatego, żebyśmy doczekali się tego „dalej”, zachęcam was do kupna „Dzikich kart”. Pomimo nużącej scenerii politycznej Stanów Zjednoczonych, to naprawdę dobry zbiór opowiadań.
Dziękujemy wydawnictwu Zysk i S-ka za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dawno nie spotkałem też tak wyrównanego zbioru opowiadań. W ponad 650-stronicowej książce nie podobał mi się jedynie początek (który faktycznie jest słaby) oraz opowiadanie "Długa, mroczna noc Fortunata", które było dość pokręcone i miałkie jak dla mnie (choć może nie jestem fanem tantryzmu ). Reszta była przyjemna, wciągająca, intrygująca oraz zróżnicowana. Od rasowego dramatu, poprzez szpiegowskie i przygodowe klimaty, a skończywszy na typowo bohaterskich opowieściach (różnych gatunków - od typowych mścicieli, do obrońców społeczeństwa). Ba, nawet jest typowy artykuł w stylu Gonzo napisany przez legendarnego Huntera "Jestem doktorem dziennikarstwa do cholery!" S. Thomspona - takie niespodzianki to typowa wisienka na torcie.
Konkludując, tom warty każdych pieniędzy i pozycja obowiązkowa dla każdego fana fantastyki.
Ode mnie mocne 8.5/10
Dodaj komentarz