Filmy o zagładzie zwykle są robione w ramach jednego schematu – mamy gwiazdę oraz mocny zespół dobrych aktorów, który ją wspiera. Pierwsze minuty są zwykle najważniejsze, ponieważ stanowią wprowadzenie do fabuły – dowiadujemy się, że coś strasznego się wydarzy i ludzkość prawie nie ma szans na przeżycie, a nasza gwiazda akurat przypadkowo znajdzie się w centrum tych wydarzeń, mimo że nie ma z nimi nic wspólnego. Co jednak stałoby się, gdyby napisać bezsensowny scenariusz, wziąć aktorów, których prawie nikt nie zna, i zrobić film z porządnym budżetem? Nastąpiłby dzień Apokalipsy!
"Quantum Apocalypse" – tak się nazywa recenzowane właśnie przeze mnie dzieło kinematografii i muszę powiedzieć, że w życiu nie widziałem równie przerysowanego, nielogicznego filmu, który wziąłby wszystkie możliwe schematy ze świata produkcji katastroficznych (a nawet z dramatów psychologicznych) i kompletnie je zbrukał. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, od czego zacząć – ten film po prostu wykracza poza moją zdolność pojmowania.
Zacznijmy jednak od początku. Obok Ziemi przelatuje kometa, którą obserwuje grupa naukowców NASA – są to najmniej przekonujący naukowcy, jakich widziałem. W ramach jakichś niewyjaśnionych wydarzeń (nie pytajcie mnie jakich, bo nawet gdybym oglądał to dzieło dwadzieścia razy, nie wiedziałbym) tworzy się anomalia. Jak się okazuje, jest to chmura kwarków, będąca rodzajem czarnej dziury. Zasysa i przenosi w nicość wszystko – czas, materię, itd., a dzielni ziemianie mają 86 godzin, by sobie z nią poradzić.
Jak sami widzicie – nie minęło jeszcze 10 minut, a zgwałcono tyle schematów, że nawet nie chce mi się ich liczyć, a będzie gorzej! NASA oczywiście nie wie, co robić (nie jest to dziwne: organizacja, która wydaje miliardy na teleskop i zapomina włożyć do niego soczewki, już mnie niczym nie zaskoczy), więc pora, by na ekranie pojawili się genialni fizycy kwantowi (w postaci duetu), którzy ocalą ludzkość. Jednak ta dwójka, którą reżyser zaangażował, przypomina raczej naćpanych hipisów, niż typowych wszystkowiedzących specjalistów – kolejny schemat filmów apokaliptycznych zbrukany – dziękujemy!
Gdyby tylko to był koniec tej wstrętnej wyliczanki... Im dalej w las, tym robi się gorzej. Jednym z filarów każdego filmu takiego rodzaju jest postać prezydenta USA, który zwykle wygłasza pompatyczne mowy i zostaje z obywatelami do końca. Tym razem jest to Peter Jurasik (którego ktoś z was może pamiętać ze starej wersji filmu "Tron"). Niestety, w swojej roli staje się kompletną antytezą tego typu postaci – jest nudny, nieinspirujący i zupełnie nie umie wygłaszać swoich kwestii. Pewnie wszyscy myślicie, że nie ma dalszych wpadek – są i to potworne...
Rhett Giles, aktor, którego możecie kojarzyć z "Van Helsinga", to jedyna osoba w tej obsadzie, której gra przedstawia jakąkolwiek wartość artystyczną. Wciela się on w upośledzonego brata burmistrza i jest w tym niesamowicie przekonujący. Przez chwilę uwierzyłem, że naprawdę jest chory. Dustin Hoffman nie powstydziłby się tej kreacji w "Rain Manie". To jedyny element w tym filmie, który wydaje się prawdziwy i wnosi jakąś wartość.
Wróćmy jednak do naszej pasjonującej historii. Jak się okazuje, chmura kwarków może być powstrzymana, co chyba nikogo z nas nie dziwi. Opcje ocalenia Ziemi są dwie – użycie w tajemniczy sposób akceleratora cząstek, który znajduje się w Szwajcarii, albo (nikt z was nie zgadnie) dziesięciu bomb atomowych – nie wiem, czemu tylu, ale scenarzyści też pewnie nie wiedzieli, więc po prostu tyle wpisali. Jeżeli ten oczywisty gwałt na fabule filmu o zagładzie was jeszcze nie uraził, to pora na prawdziwą bombę – naukowcy muszą obliczyć trajektorię pocisków, na co nie mają czasu, a co jest tragikomiczne, bo przecież mają komputery i setki ludzi do pomocy, nie wspominając o systemie namierzania! Ale nie martwię się, bo z pomocą przychodzi nikt inny jak...
Nasz upośledzony znajomy, który okazuje się być geniuszem – co za niespodzianka! Przekonuje swojego brata, by jechał z nim do Houston, co jest bardzo wiarygodne – przecież ta chmura kwarków (którą naukowcy nazwali pieszczotliwie dziwolątkiem) wywołuje jedynie huragany i powodzie, świetny czas na podróż. Ten film jednak nie zamierza nam darować – na Ziemi pojawiają się zaniki grawitacji. Nasi bohaterowie natrafiają więc na Azjatkę, która jest przygnieciona przez samochód i co robią? Podnoszą go, bo nie ma grawitacji! Kto pisał ten scenariusz? Jakiś maniak po heroinie i kilku butelkach Jacka Danielsa? Sama nie mogła go podnieść? Przecież jakby grawitacja się zmieniła, to pewnie by nas zmiażdżyło albo zaczęlibyśmy lecieć w kierunku atmosfery. Kto tych ludzi uczył fizyki!?
Uff, już się uspokoiłem. Więc jak się kończy ten wspaniały film? Zrobię wam świadomy spoiler, bo żadnemu z was, drodzy użytkownicy, nie radzę nigdy w życiu oglądać tego #$^%$#%$#%$#%#%##%$%$#%$ – okazuje się, że zlikwidowanie tej chmury cofa czas... CO TAKIEGO?! Wszystko wraca do stanu z kilku dni wcześniej? Gdzie tu logika? Skoro mamy powrót do przeszłości, to przecież wszystko wydarzy się ponownie! Jak osoba niepełnosprawna umysłowo mogła obliczyć trajektorię głowic nuklearnych, siedząc w domu, i co za cholerny geniusz zła uraczył nas tym filmem?!
Te pytanie zostaną bez odpowiedzi, ponieważ mam już dosyć tego filmu. Ktoś postanowił zmarnować kilka milionów dolarów angażując prawie nieznanych aktorów, robić film bez logicznego scenariusza i mając przy tym spory budżet. Nie wiem, czy to inwestycja mafii w ramach prania brudnych pieniędzy, pomysł jakiegoś szalonego reżysera czy też kolejny gniot wyprodukowany dla telewizji, ale trzymajcie się od niego z daleka... Bardzo daleka. Ta produkcja jest jak połączenie denaturatu i niedogotowanych jajek – można po niej przeżygać Polskę wzdłuż i wszerz i nadal nie mieć pustego żołądka.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz